Bartłomiej Law - Litewska Odyseja (1)

0 Dislike0
Gwiazdka nieaktywnaGwiazdka nieaktywnaGwiazdka nieaktywnaGwiazdka nieaktywnaGwiazdka nieaktywna
 

Już od dłuższego czasu zamierzałem wybrać się na pielgrzymkę.

Od dzieciństwa, śmiem rzec, od życia zarodkowego zawsze pociągał mnie nowy, nieznany świat, chęć odkrywania rzeczywistości, podróży i przygód!

Cejrowski, Choszcz, Halik… kogóż to ja nie czytałem! Moje półki w pokoju gną się pod ciężarem tysięcy dni planowania, podróżowania, pisania, tyle hekto-godzin trudu skondensowanych w paru  s ł o w a c h...

Całe życie marzyłem o podróżach, ale tego lata czuję, że mi się wreszcie uda!

Pomysł pielgrzymki zaszczepił mi w głowie pewien znany brazylijski autor, białowłosy filozof wyglądem podobny do kardynała Bergoglio.

W swej książce opisał swoją podróż do grobu św. Jakuba, wraz z tajemniczym Petrusem, poznając tajniki zakonu Ram.

Santiago de Compostela, Rzym, Jerozolima… Potrafię godzinami patrzeć się na mapy, odtwarzając w głowie krajobraz, klimat, ludzi, trójwymiarową przestrzeń z naniesionymi nań smakami, dźwiękami, zapachami!          

Zamykam oczy, czuję zakurzony, duszny skwar, stare dywany, ciche zaułki,   arabska kawa i zapach przypraw na straganie przed Kopułą na Skale. Potem znowu je zamykam i jestem w Rzymie, antycznym, erotycznym, eleganckim, rześkim, skwarnym, pełno fontann; wody, wody! Na schodkach Panteonu, jem loda włoskiego, gdy coś kremowatego, lepkiego, białego kapie mi na ramię ….

Jestem pewien, że to, czym ta biała gołębica mnie naznaczyła, to nie były lody.

Tak, miło sobie pomarzyć, powspominać, ale muszę wybrać bliższy mi cel.

Częstochowa jest dla plebsu, okropnie przeludniona o tej porze roku, a Lwów, no cóż, jest Putin, rodzice mi nim grożą!

Celem oczywistym wydaje się Wilno, odległe, tajemnicze… Patrząc przez mapę na te rozległe połacie zieleni już wiem, dokąd się wybiorę…

Warszawa, lipiec 2014 r.
Znalazłem sobie pracę na hipodromie przy hotelu Villa Park. Rozmawiam z zarządca placówki. Mam malować barierki. Piotr jest po sześćdziesiątce, spasły, niski, brzydki, ostrzyżony na jeża, z plugawym uzębieniem i mordą. Nosi koszule w kratkę, beżowe bądź brązowe spodnie, swetry, czasem z rękawami, czasem bez, beżowe bądź brązowe i zawsze ten pieprzony beżowy kaszkiet. Jest najbardziej “wieśniacką” osobą jaką kiedykolwiek widziałem. To słowo lepi się do niego jak lep na muchy, którą ta osoba jest. Wieśniak.

Rozmawiając z nim słychać, że ma niską kulturę, podłą wymowę i mikro IQ. Lecz pomimo swej prostoty ten gbur czuje się bezpodstawnie lepszy od innych, lepszy ode mnie. Raz rozmawialiśmy tak: “Chłopie, nie opierdalaj się! Pracujemy! Pracujemy!” Powiedziałem mu, że mam przerwę i pokazałem krocie pomalowanych płotków. Ten na to “No! I tak ma być!” “Tak, cieszę się, że tu jestem. Ta praca nauczyła mnie naprawdę wielu rzeczy.” Na to ten gapi się na mnie spod łba tymi rzygozielonymi oczyma. “Tak, powinieneś dziękować nam za tą pracę! Powinieneś pracować za darmo! I my ci kurwa za to płacimy!” powiedział to, plując co drugie słowo. Odchodząc, dodał jeszcze parę przekleństw, pod nosem.

Rozpoznaje po ubiorze, zachowaniu, stylu bycia i mowie, że ten typ jest komunistą. Inni też (tak mniemam) są lub byli komuchami, ale ręczę tylko za Piotra! Jak wygląda ma praca? Stojąc w skwarzącym słońcu od 9'tej do 16'tej w lewo i w prawo gnam naprędce pędzelek.

Fizycznie to lekka praca, ale 35 stopniowy upał odstraszyłby każdego. Jeśli piekło istnieje, to właśnie tu. Mam pół godziny przerwy i zapach koni zupełnie za darmo. Dostaję 8 złotych na godzinę i powinienem być za to niewdzięczny, ale… Nie. Nie jestem. Nie przeszkadza mi praca w kompanii koni, a wręcz mnie koi. Lubię kąpać się w słońcu, otulać się, opalać się w ciepłej solarnej kołderce, a potem zmywać zmęczenie zimną wodą z węża ogrodowego. Lubię zachwycać się miłością Ligii i Winicjusza odpoczywając w cieniu brzozy i jedząc kanapki.

Lubię spędzać 7 godzin w ciszy słuchając tylko świerszczy, rżenia, wiatru i własnych myśli. Tylko ja, Bóg i konie. Ten spokój. To wszystko. To tu nauczyłem się być cierpliwym.

Wpierw maluję na żółto i niebiesko, na papiesko. Znaczy zostawiam biel, maluję resztę, dostaję barierki żółto białe, biało błękitne i żółto błękitne. Myślę, że Piotr chce przez to przekazać, że jest Ślązakiem lub po trosze Ukraińcem. A potem jadę zielonym, błękitem i kością słoniową po całości. Pomalowałem wszystkie barierki, dostałem 600 zł, a zajęło mi to wszystko tak z dobre dwa tygodnie (bez weekendów). Otrzymawszy pieniądze mój plan zaczął naprawdę iść do przodu.
Wraz z rodzicami wybrałem się na zakupy do outletu w Ursusie. Wybrałem czarne buty trekingowe marki Kayland, sięgające do kostek cuda w stylu wojskowym, z twardą podeszwą i miękką obudową. Są wygodne, ciepłe, giętkie, może i nader miękkie, lecz w tych gumowych tytanach twardo stąpam po podłożu! Matkę przeraża cena 400 zł, ale one naprawdę pasują! Tłumaczę jej, że to dobra jakość. Patrzymy na metkę. Made in China. No cóż, miłości się nie wybiera. Wytrwam przy mym wyborze, na dobre czy złe; wytrwam.

Zaopatrzyłem się w laminowaną mapę Litwy, z zaznaczonymi nań parkami i mapą Wilna. Zakupiłem też jednoosobowy namiot w Dekatlonie.

Wyciąłem sobie kij. Szary, krótki, sięgający mi do bioder, o grubości rączki rakiety tenisowej, lekki jak szpada, twardy jak żelazo. Dobrze mi się z nim chodzi. To idealny repelent na ćpunów, pijaków i złodziei. Znalazłem w parku parę drzewek graba, pociąłem je nożem i wyrwałem gołymi rękoma. Potem oskubałem je do cna i oczyściłem. Od dziś zwijcie mnie Wyrwigrabem. W piwnicy znalazłem czerwony worek treningowy. Nocami chodzę do lasu, zawieszam go na gałąź i uderzam go kijami. To dobry trening i niezła zabawa. Ćwiczę ciosy od góry, od dołu, pchnięcia, cięcia, zwody. Jak walę tym dwuręcznym to potrafi być głośno! Ale w końcu na podróż biorę krótki, ponieważ mieści się idealnie do bocznych pasków plecaka.

Mój plecak jest lekki, pojemny, wygodny, brązowo-zielony, materiałowy, tak z 60 litrów pojemności. Na samo dno wkładam gruby zimowy śpiwór. Potem lecą ubrania, bielizna, bluzy, spodnie, krocie skarpet, wszystko w plastikowych torebkach. Te miękkie rzeczy lepiej kłaść z tyłu, przy plecach, a twardsze z przodu. Z przodu leci namiot, bluza, prowiant, dwie butelki wody i kuchenka polowa. Na samą górę kładę torebkę toaletową z Biblią, książką, zeszytem, telefonem, latarką, lekami, scyzorykiem, nożem, portfelem, pastą, szczoteczką i mapą. Zamknąwszy zawór, na szczyt paskami doczepiam karimatę. Do bocznych pasków po lewej wkładam parasol, a po prawej maczugę. Włożywszy buty jestem gotów do drogi. Matka odwozi mnie z samego rana na dworzec Warszawa Wschodnia. Macham jej z okna, patrząc jak się oddala ode mnie...

Augustów, sierpień 2014 r.
Mam wagon z młodą parą, starszym dżentelmenem i czarnowłosą czarownicą. Większość pasażerów wysiada w Białymstoku, zostawiając mnie i “ją” razem. Nie mam ochoty słyszeć o jej córce skrzypaczce, o wnuczkach w Warszawie… Baba jest nieugięta. Wbrew mojej woli mówi mi o swoich wycieczkach w góry, nad morze i na Mazury. “Lata 50'te” wzdycha “Piękne czasy. Biedne, ale piękne.” Z radością wspomina jedzenie suchego chleba z cukrem, niedobór ubrań, brak ocieplenia, bo wtedy właśnie można było ognisko rozpalić.  “Za Bieruta dobrze było...” Nie chcę już tego słuchać. Ignoruję tą irytantkę. Wychylam się przez okno; wiatr we włosach, woń przygody! Sosny rosną i rosną; to pociąg wkracza w pradawne podlaskie lasy.  Świeży, słoneczny, letni ranek, zanosi się na piękny dzień. Docieramy na miejsce. Wysiadam i z udawaną uprzejmością żegnam się i odchodzę. Skręcam w prawo, ze stacji wędruję lasem po zakupy do przydrożnego sklepiku. Kupuję kukurydzę, ser, bułki, batony, wstrętnego, obślizgłego wewnątrz arbuza!

Upewniwszy się spytaniem przechodnia i znakiem drogowym na Litwę;  ruszam! Konwój tirów mknących tuż koło ucha nie zepsuje mi dziś humoru! Nie, nawet tak powiem, ten powiew mile mnie schładza. Zapach spalin rozpływa się w głębi lasu, a cień sosen przynosi mi ulgę. Czuję się trochę nieswojo idąc tak bokiem drogi. Jak głupio muszę wyglądać z tym kijem! Jak Gandalf. Jak Bilbo, lub jak Mojżesz z Aaronem.

Cały czas boję się, że lusterko tira trzepnie mnie w tył głowy i oderwie mi kawał czaszki, kawał ucha. Buraczki; dokąd pędzą? Idę żwirem, pobożnie i cichutko, a one nadal trąbią! Ale niektórzy są mili. Myślą; “Chłopak z tak wielkim plecakiem… Szosa... Niebezpiecznie.” Trzy razy zaproponowano aby mnie podwieźć. Uprzejmie odmówiłem. Mogę z dumą powiedzieć, że każdy kilometr drogi przebyłem na własnych kołach. Po dwóch godzinach wędrówki 16'tką zbaczam na Suchą Rzeczkę. Na tej skromnej asfaltowej dróżce niewiele jest aut. To tu wreszcie mogę nacieszyć się lasem! Głębokimi wdechami zachwycam się tą naturą, tym wszystkim, świeżym tlenem, tymi sosnami, jodłami, krzewami, tym rześkim zielonym mchem, który tak bujnie rozrasta się wokoło. Aż trudno uwierzyć, że to Polska, tak tu dziko.

Wydawca: Towarzystwo Inicjatyw Kulturalnych - akant.org
We use cookies

Na naszej stronie internetowej używamy plików cookie. Niektóre z nich są niezbędne dla funkcjonowania strony, inne pomagają nam w ulepszaniu tej strony i doświadczeń użytkownika (Tracking Cookies). Możesz sam zdecydować, czy chcesz zezwolić na pliki cookie. Należy pamiętać, że w przypadku odrzucenia, nie wszystkie funkcje strony mogą być dostępne.