Z Suchej odbijam na północ, do Serw. W tej maluczkiej wsi wypoczynkowej zamawiam frytki i kawę. Gram w Snake'a, aby odegnać samotność i nudę. Wtem słyszę dzwonek. Odbieram. Dobrze jest słyszeć jej głos. Informuję matkę o moim postępie. Boi się o mnie, ale zapewniam ją, że nic mi nie jest. Czuje się świetnie. Napełniwszy butelki z wodą i kupiwszy niezbędną do przeżycia czekoladę idę dalej. Rozstawiam namiot niedaleko szosy, w gąszczu krzewów i rozstawiam wokół niego wycięte gałązki. Namiot jest zielony, więc nikt nie powinien go zobaczyć.
Pierwszą noc spędzam w strachu przed odkryciem. Czasem rano najdzie cię jakiś grzybiarz, gromadka węszących dzików czy ktoś zbierający jagody. Ale później ten lęk zamiera i w ogóle się nie boisz. Wstawszy rano pakuję namiot, i idę dalej 16'tką. Z okolic Serskiego Lasu, przez Głęboki Bród aż do Gib sama szosa. Zniechęca mnie myśl o 10 dniach katorgi tłoczną autostradą. Sklepikarka mówi, że droga na Olitę to “pola, pola, pola”. Postanawiam zmienić mój oryginalny plan pójścia na Łoździeje i skręcam na północny-wschód. Improwizuję, ale ta mapa nie jest zbyt dokładna. Po drodze dużo się pytam. Zbaczam z drogi parę ładnych razy, ale dzięki Bogu jeszcze jestem w Polsce. Jeszcze. Jeszcze teraz. Jeszcze kumam tę mowę. Nie mam kompasu. Jak to będzie na Litwie? Czytałem w przewodniku, że niewiele osób potrafi dogadać się po polsku i angielsku. Już bardziej po rusku. W maluczkim siole Posejnele pewna pani ma sklep w swoim domu. Prócz zakupów daje mi sól, cukier w słoikach; życzy szerokiej drogi! Cóż za miły gest!!!
W Berżnikach pewien sklepikarz mówi mi o tajemnym przejściu przez las, dzikim, takim, którego ledwie kto używa. Brzmi intrygująco. Postanawiam spróbować. Na mapie zaznaczone jest jako 'żółta', czyli lita droga. A tu ani jednego auta! Toż to dzicz! Jak Kresy w trylogii Sienkiewicza. Teren jest podmokły, pagórkowaty, zarosły. Rozstawiam namiot wśród pokrzyw które uprzednio wycinam. Elektryczna kuchenka ojca podgrzewa potrawę z kukurydzy, chleba i sera. Robi się ciemno, komarów aż w rój, zaczyna kropić. Nie będę wybrzydzał. Jem na zimno, wskakuje do namiotu. Zmęczony, pogryziony, poparzony i zmokły włażę do śpiwora, który jakimś cudem jest wilgotny. Nogi już leciutko rozpoczęły mi się męczyć.
Pragnę z kimś pogadać, z nią, z nimi, tylko z nimi. Gdybym miał zasięg, wtedy mogliby mnie pocieszyć. Nie mam pojęcia, czy idę dobrą drogą. Może zabłądziłem? Patrząc na mapę trudno powiedzieć. Zaczyna padać.
Kuląc się w kłębek drżę. Pocieram nogi, aby choć trochę się ogrzać. Chłód mogę wytrzymać, to ta wilgoć... Umrę.
Marzę o kominku, o ciepłym kakao, o mojej kotce Zulenie, która śpi na wezgłowiu mojego łóżka. Ma długie, miękkie futerko, przyjemnie puszysta, ma czarny grzbiet, ogon, stopy, twarz, resztę biało szarą. Zawsze mruczy, milutka. Chce ją przytulić… Boże, niech ktoś mnie przytuli! Pragnę odmówić pacierz, ale usta wypełnia mi łkanie, oczy łzy. Piję ostatnie krztyny wody i zasypiam. Następnego dnia budzę się ze straszliwym pragnieniem. Nieopodal drogi stoi chatka z dymiącym kominem. Może spytam o pomoc? Nie. Nie zrobię tego. Nie chcę drażnić tych psów, które tak wściekle szczekają. Mieszkańcy, mniemam, też nie są mili. Poza tym, pewnie to nie jedyna chatka w okolicy, racja? Ach, gdybym wiedział...
Po kwadransie marszu przekraczam tory kolejowe stanowiące granicę Polski z Litwą. Mą duszę ogarnia to specyficzne uczucie.
Przygodę czas zacząć! Wraz ze mną na Litwę wkracza nacjonalistyczna pielgrzymka motocyklowa Nasz pochód obwieszcza potop stulecia. Krople deszczu padają na błoto jak Szwedzi pod Jasną Górą.
Po godzinie natrafiam na asfalt. Leje w najlepsze. Ten parasol to dar niebios. Porównałbym go do tarczy Perseusza. Atena dała mu go, aby chronić go od spojrzenia Meduzy, a mi dała go mama, aby chronić mnie przed zimnem tego świata. Moja bluza przeciwdeszczowa też nieźle się sprawdza. Co tam bluza, to prawdziwy pancerz wodoodporny! Żadna strzała nie przesiąknie przez te czarne płyty. A ten kij, to miecz prawdziwego rycerza, którym jestem! Niech no tylko ktoś targnie się na moją niepodległość; ja go nauczę!
Ciekawe to uczucie, gdy pada ulewny deszcz, po obu stronach masz jeziora, a ty giniesz z pragnienia. Możesz dotknąć tej wody, poczuć ją na języku, ale napić się nie możesz. A wkoło las. I jak tu spytać o pomoc? Wprawdzie mijam parę posesji, ale wszystkie odgrodzone są płotami. Po kolejnej godzinie marszu natrafiam na chatkę. Jest to długa, drewniana chałupka, trochę stara, malowana, taka jak z baśni, z słomianym dachem i firankami w koronkę. Jest też stodoła i spichlerz. Na polu pewna starsza pani wyprowadza krowę. Macham do niej, pokazuję pustą butelkę i wskazuję na studnię. Ta kiwa głową, szybko przywiązuje krowę i znika za progiem domostwa. Wraca z pewnym panem, czterdziestoletnim brunetem w skórzanej kurcie, kaloszach i berecie, który o dziwo mówi po polsku. Ten nie tylko nalewa mi wody, ale też zaprasza mnie do środka. Nie pamiętam dokładnie, ale chyba nazywał się Zenon. Coś na “Z”. Miły gość. Mówi, że pochodzi z Sejn, jest chłopem i jest w odwiedzinach u pani domu Ileny. Ta puszysta pani o czarnej grzywie i wzroku usadza mnie na fotelu, a sama siada na sflaczałej starej kanapie. Wraz z nią mieszka jej matka i syn, puszysty prostaczek o tłustej twarzy łotra. Izba jest skromna lecz ma w sobie grację. Fotel, trzy krzesła, szafa, TV, frędzlowaty rudy dywan, skrzypiąca podłoga i ściany z podobizną Świętej Maryi i świętych. Są też dwie wersalki, na których śpi syn i ona i beżowy kocurek, z którym dość szybko się spoufalam. Ilena mówi, że kot śpi przy niej. Mówi po litewsku, a ja, imbecille, choć nie rozumiem ni słowa, z gestów i z twarzy spijam znaczenie jej mowy. Ich język brzmi jak gardłowaty ryk Finów wymawiany z mordą wypchaną garścią żwiru. Rozumiem tylko pojedyncze słowa, ale najlepsze jest “można”. Wskazujesz na chleb, na cukier, na kota “Można?” “Można można!” To słowo to klucz do każdej konwersacji z twoim litewskim przyjacielem. Zenon wraca z herbatą i opowiada o swym rzemiośle. Syn Ileny wraca z jeziora. Dziś nic nie złowił i z rezygnacją odstawia wędkę, ale pokazuje mi zdjęcie szczupaka wielkości charta bez nóg i głowy. Pokazuje mi też wisiorek który (chwali się) jest z “szczerego złota”. Dostał go za rybę. Łał … “Chętnie zawitałbym tu dłużej” mówię cicho, patrząc ze zgrozą przez okno. “Ale cóż… Na mnie pora!” Żegnamy się wszyscy. Wkładam kurtkę, plecak, otwieram parasol i ruszam. Dwa kilometry dalej docieram do Kapciamiestis, czyli Kopciowa. Zjadłszy czekoladę na schodach drewnianego kościółka biorę kierunek na Lejpuny. Na niewielkim wiadukcie patrzę która godzina. Chryste!!! Mój zegarek!!! Nie, nie, nie! Czy to zły sen??? Zawracam się i krok po kroku idę po swych śladach. Gdzie może być? Gdzie może być? W kieszeni na pewno nie chowałem! Badam wszystkie kałuże, patrzę pod samochody, może ktoś go wziął?? Nie, to niemożliwe. Musiał ześlizgnąć się z nadgarstka stosunkowo niedawno. Najpilniej przeczesuję obrzeża kościoła. To prezent urodzinowy od ojca na osiemnaste urodziny. Poświadcza on o mojej dorosłości, jest świadectwem dojrzałości, ale takim prawdziwym, nie na papierze! Nosiłem go wszędzie prócz pod prysznic. Był częścią mojej ręki… Częścią mnie… A teraz go nie ma!!! Z poczuciem beznadziei kładę się na schodach świątyni i drżącą ręką wkładam kostki czekolady do ust. Klnąc pod nosem próbuje dodzwonić się do matki, na marne. Ale już postanowiłem. Zegarek jest trywialny. Nie znajdę go w tej chlipie. Muszę iść dalej. Nie! Wracam. Muszę wrócić. Zawracam się drogą na Kalvai patrząc uważnie pod stopy. Nagle zauważam lśniący w kałuży przedmiot.
Z pokorą padam na kolana, wybuchając śmiechem. Żegnam się, podnoszę go i całuje. “Dzięki!” unoszę go do nieba jak Roland rękawicę “Dzięki! Christus regnat!” To cud, że deszcz go nie przesiąkł a samochód nie przejechał. To Bóg specjalnie strącił go z mej ręki. Chce, abym wrócił do chatki, do Ileny. Tak też czynię. Z ulgą dowiaduje się, że Zenon wciąż tam jest, nie wyjechał. Tłumaczę mu, że chciałbym spędzić noc w stodole. Jest już szesnasta, wciąż leje, a mnie zaczyna łapać przeziębienie.
Ten tłumaczy Ilenie, a ta z pewną niechęcią, ale pod namową matki zgadza się. Ale najpierw posiłek! Zenon włącza TV, syn przynosi stolik, babcia przygotowuje obiad. Jest ser, kiełbasa, ogórki, pomidory, pyszny litewski chleb, żytni, razowy, bardzo ciemny, miękki w środku i lekko gorzkawy. Posiłek popijamy kawą, ekscytując się teleturniejem. Zenon przygarnia Ilenę pod skrzydło. Garną się do siebie jak gołąbki na Starym Mieście. Ze wstrętem na to spoglądam. I on o niej mówił “przyjaciółka”. Ale nie potępię ich ponieważ okazali mi dobro. Me rozmyślania przerywa sąsiad rodziny. Wtargnął do środka w błotnistych kaloszach, wlatuje na krzesło, kładzie sosnową kłodę i zaczyna obrabiać ją nożem. Zamierza wystrugać konia.
Chwilę gadamy, a potem syn włącza kanał rybny. Wszyscy gapią się w ekran jak zahipnotyzowani. Czy to jest ich jedyną pasją? Ryby? Potem wiadomości; reporter mówi o wódce, papierosach przemycanych z Białorusi. Syn szczerzy zęby, wyciąga paczkę papki. Sąsiad szpanuje pijąc piwo z TV w plastikowej butelce. Potem; przestępstwo! Jakiś bandzior pchnął przyjaciela nożem, potem go opatrzył, wyjął kieliszki, razem pili wódę “na zdrowie” czekając na pogotowie. Ach, ci Litwini ….. Mija godzina. Zenon wstaje. Żegnam się z nim, a potem z sąsiadem, obaj odchodzą. Ilena bierze mnie do stodoły, daje materac i koce, a babcia to wszystko ścieli. Zachwyca mnie zapał tej poczciwej kobiety. Jest mną urzeczona ponieważ sama kiedyś wędrowała do Wilna. Gdy wspomina jak ludzie jej machali na mecie, i jak na kolanach pięła się po schodkach do Matki Boskiej, to już łzy tlą się w jej oczach. Mnie też coś łapie w piersi. Dziękuje jej i jej córce za wszystko co dla mnie zrobiły.
Wypakowawszy, wypocząwszy i wymodliwszy się wracam do chatki. W izbie cieplutko, piecyk miło grzeje. Pytam się, tak trochę nieśmiało: “Czy mogę wysuszyć ubrania?”. Babcia uśmiecha się i już szykuje miejsce! Przynoszę moje rzeczy i razem wieszamy je na linkach przed piecem. Potem siadamy w salonie. Za oknem spływa wodospad mroku i wody. Chuchając na herbatę zanurzam się wzrokiem w ciemności, i śledzę postać kulejącą w dół ulicy. Drepcze pod chatkę, włazi do środka i pada na kanapę cała mokra.
Ma szmatławą kurtkę, kalosze, zmarszczki, fryzurę jak wiedźma, rozczochrane białe loki. To siostra Ileny, cioteczna, spłodził ją inny ojciec. Widać po twarzy, że to owoc zepsucia. Kobieta jest głośna, lubi humor, a gdy się śmieje to widzę jej zęby… Ta niezdara upiła się zbierając grzyby i zasnęła pod jakimś drzewem. Deszcz jej nie zbudził, i przypuszczam, że Dzień Sądu także by nie zadziałał. Nazbierała kurek, pokazuję. Bierze nóż, obiera, i jakoś się nie kaleczy. Opowiada mi o jakiś rzeczach. Gdy odstawia nóż i zaczyna gestykulować, wtedy trochę rozumiem. Pokazuje i mówi mi o tym, jak się tu wraz z Ileną wychowały. Bawiły się na tym podwórku, pływały w tym jeziorze, a do szkoły chodziły w Kapciamiestis. Z wzruszeniem wysłuchuję historii ich życia. Jak mizerne musiało być dzieciństwo w miejscu takim jak to, bez elektryczności, samochodu i bieżącej wody. Jakże trudne musiało być, i jest, życie tutaj. Wracam do stodoły głęboko zadumany. Przed snem ćwiczę jeszcze parę pchnięć i ciosów kijem, a potem zasypiam niemal natychmiast.
Budzę się rano zmarzły. Gdzie jestem? Jakiś duży ten namiot…
Ach, więc to wspaniałe zrządzenie losu; to nie był sen? ! Christus regnat!
Gdy babcia nachodzi mnie o siódmej, jestem już ubrany i obudzony. Prowadzi mnie do chatki i szykuje śniadanie. Śpiwór, namiot, odzież, buty, wszystko ładnie wyschło. Czekam, aż reszta rodziny wstanie, a potem razem się posilamy. Po szybkim śniadaniu idę z synem i gramy w kosza na podwórku. Mamy niezły ubaw, lecz szybko zaczyna padać. Wracamy do środka. Pakując plecak patrzę przez okno. Ktoś przyjechał. Mąż i żona, z miasta, nie miejscowi. Są w wieku mych rodziców, po wyglądzie lekko bogaci. Ilena nazywa ich swymi przyjaciółmi. Ale ja już wiem jak ci Litwini się “przyjaźnią”. Małżeństwo z Kowna wybrało się na weekend na wieś, aby odwiedzić “przyjaciół”, i aby kupić mleko, masło i twaróg po “przyjaznej” cenie. Ilena i babcia drą mordę wykłócając się z tymi ludźmi. Długo nie chcą słuchać racjonalnych argumentów, ale w końcu ulegają przyjaciołom i przystają na śmiesznie niską kwotę. Ładują do bagażnika tak z sześć kartonów tego wszystkiego. Potem wszyscy wwalamy się do chatki na kawkę. Mąż mówi po angielsku, a żona po rusku, i mówiąc po polsku trochę się z nią dogaduje. Są ludźmi z dobrych rodzin, uczciwymi i inteligentnymi, łatwo mi z nimi nawiązać więź. Nie pamiętam ich imion, dlatego zwijmy ich dla ułatwienia Adamem i Ewą.
Adam proponuje mi podwózkę. Wpierw nie chcę o tym słyszeć, bo jak mogę? Skracając tak drogę tylko kpię z idei pielgrzymowania. Lecz jak zaczynam się zastanawiać… Ile ja tego zegarka szukałem? Ile przeszedłem? Dystans który mnie podwiozą nadrobiłem już wczoraj. Nie będzie to chyba zbyt bardzo oszukańcze. Decyzje, decyzje… Z ciężkim sercem mówię “tak”. Na pożegnanie babcia ofiaruje mi chleb i kawę. Czule żegnam się z nią, z każdym, włażę do auta i jedziemy… Ale po chwili wracamy, bo Ewa chce więcej mleka. No… To jedziemy! Ale wpierw na obiad. W Kapciamiestis mają domek “baby jagi” letniskowy, z kominkiem, pianinem, sauną, z pięknie ostrzyżonym trawnikiem i łodzią którą pomagam Adamowi odsączyć i załadować do vana.
Pragnę pomóc Ewie w obiedzie ale ta tylko uśmiecha się i każe mi odpoczywać. Kładę się więc na kanapie, grzejąc w żarze rozpalonego przez niego ognia. Adam to prawy gość, jest niski, szarowłosy, nosi szarą podkoszulkę i okulary, i wykłada fizykę na Uniwersytecie w Kaunas.
Ktoś przykrywa mnie kocykiem. Mamo? To ty? Czy to twoje ramiona tak pięknie mnie przykryły? Nie, moja mama nie była blondynką. To Ewa, Rosjanka, matka czworga synów, z żółtą koszulką i falistą fryzurą.
Kobieta kocha swą dziatwę. Najstarszy jest flecistą, najmłodszy pływakiem. Wszyscy powyjeżdżali na obozy i kolonie, osierocając swą macierz z radości bycia razem. Czekając na posiłek gram Cantiga de Santa Maria, piękne portugalskie pieśni z czasów Alfonsa X el Sabio, które często nucę podczas marszu. Prawdziwa muzyka jest płynna jak pieniste grzbiety fal, kołyszące się stale po przedwiecznym oceanie odcieni, nut, raz ciche, raz żywe, miotające twą jaźnią we wszystkie smaki i barwy, wprowadzające cię rytmem w trans zapomnienia, zanurzenia, odcięcia się od spraw świata doczesnego.
Łapią strunę w twej duszy, strunę anielskiej harfy w twym ciele, strunę która drga z zachwytu, słysząc ukochaną melodię. Ale dość tych rozmyślań, bo oto nadchodzi strawa. Jedząc zupę łyżkami z drewnianych misek opowiadam im o swej przygodzie. Na obiad mamy też penne z świeżym szpinakiem, szczypiorkiem, śmietaną, rzeczami, a na deser serek wiejski zraszany słodkim litewskim miodem. Odpocząwszy po posiłku powoli poczynamy się zbierać.
Nie zapomnę tych ludzi, uśmiechów i pogody ducha. Już jadąc w samochodzie zaczynam za nimi tęsknić. Nie mówimy do siebie nic, pragnąc nie zepsuć tej chwili. Odstawiają mnie za Lejpunami (lit. Leipaningis), na skrzyżowaniu 133'ki i 180'tki. Żegnamy się rychle i już pędzę butami na południe! Jak tylko wróciłem na trakt już niebo zgotowało wodnistą, złą zupę aby mnie dobrze powitać. Raz pada, raz świeci, a słońce maluje złoty pejzaż na horyzoncie. Wpierw pola, potem lasy zdobią me otoczenie. Na poboczu po prawej grzybiarze, kurkarze rozstawiają swój towar na maskach samochodów.
Dziwię się, że nie mają fruttelli, bo te lasy wręcz ociekają darami Demeter. Po ilości myśliwych i mchu dochodzę do konkluzji, że Litwa ma spore bezrobocie.
Minąwszy poddaszy stok narciarski widzę znak “Druskiennikai”. Idąc za znakami Aqua Parku docieram do Aquaparku. Podziwiam tą okazałą budowlę stojąc na moście rozpinającym się od brzegu do brzegu nad Niemeńskim arcydziełem. Dumam i wzdycham nad Niemnem… NAD NIEMNEM… Nigdy nie mniemałem, że to mi się spodoba. Opierając się o poręcz zatapiam się w lekturze tej jakże porywczej rzeki. Przewracam powieki jak kartki, nurt wartki, grzbiety Posejdona, płynący szpikulce poety wciągają mnie w Orzeszkową wizję, te... te fale … kołyszące… cię... do s n u. . . Nigdy nie znudzi mnie czytanie tych fal spod pióra jakże Wielkiego Autora.
Druskienniki to miłe, malutkie miasteczko, które prócz rur i kąpieli w kadzi niewiele oferuje. W ramach zabytków mogę wymienić pomnik strzelca, niebieską cerkiew… To wszystko. Ma mnóstwo małych, przytulnych hotelików. Najtańsze po 60 litów. To godzina pracy mojego ojca, albo osiem godzin tortur przy końskim gównie. Dla mnie wybór jest jasny. Śpię w lesie. Prawdziwi faceci zawsze nocują naturalnie!
Ale wymieniając walutę w kantorze nachodzą mnie wątpliwości. Krople na bankowej szybie rozmywają mą pewność. Może jednak wrócę do hotelu? To nie tak drogo. 60 litów… Ciepła i sucha noc to piękna i bezcenna rzecz. Ale w końcu 'wanderlust', ma żądza przygody bierze górę nad rozsądkiem i nocuję w pobliskim lesie. Pan Niebios wstrzymuje swój Gniew, abym bez trudu mógł wzniecić swój domek. Znajduję skryty zielony zaułek. Ktoś już wcześniej tu był. Zostawił szkielet konstrukcji z kijów w wąskim rowie. Mój namiot mieści się idealnie, a na szczyt, na górne szczeble wkładam parasol, płaszcz przeciwdeszczowy i wycięte gałązki. Jak tylko kończę, już zaczyna padać. Dach który stworzyłem sprawdza się idealnie. Przez zmierzchem czytam książkę do trzasku wtórujących mi piorunów. Pieśń błyskawic kołysze mnie do zaśnięcia. Śpię długo, sucho i bez przeszkód. Rano szybko się zwijam. Jest ósma, są chmury, i spodziewam się najgorszego. Na śniadanie tradycyjnie; tabliczka czekolady, kanapki z serem i szynką oraz suche, zgorzkniałe daktyle, te najtańsze. Wędrowiec zawsze kupuje to, co długo się trzyma. Nigdy nie wiesz kiedy następny sklep, następna stacja. W litewskiej dziczy wiele jest pysznych potraw, lecz potrzeba strzelby lub dobrego oka, aby te potrawy móc upolować. Wody noszę dwie butelki, które napełniam gdzie i kiedy mogę. Piję często i sporo, nawet gdy nie czuję pragnienia. Ale zdarza mi się zapomnieć lub zawstydzić spytać, wtedy gorzko żałuję. W taką pogodę czasem myślisz, że nie jesteś spragniony. Ale pij! Pamiętaj o piciu!