Bartłomiej Law - Litewska Odyseja (4)

0 Dislike0
Gwiazdka nieaktywnaGwiazdka nieaktywnaGwiazdka nieaktywnaGwiazdka nieaktywnaGwiazdka nieaktywna
 

Wolno wystawiam łeb przez klapkę wejściową namiotu. Jakaś banda grzybiarzy kręci się nieopodal mego namiotu. Może być ich więcej, więc postanawiam się szybko zwinąć. Odkurzam ostatni bajgiel, łyk wody, i zwijam obozowisko. Ruszam o szóstej. Moje nogi ciążą ciału jak dwie bryły żelaza, a ja, wierny pociąg, targam je po szarych szynach. W czarnych kołach Kayland sunę do Ostrej Bramy. Nie ulegam zmęczeniu, nie godzę się z głodem, nie daję się chłodu. Mgiełki mroźnego CO2 wyłażą z mych głodnych warg. Dziś ostatni dzień drogi! Nie mogę się poddać! Nie mogę! Nie mogę! Na rzemyk sandała; nie mogę! Gnam w dół drogi i szybko się rozgrzewam, próbuję zapomnieć o zakwasach. Gwiżdżę i nucę dawne piosenki, marsze wojskowe, Cantigi. Mijam pola pełne pajęczyn jaśniejących złotą poświatą w zmartwychwstałym słońcu.

Świat powstaje z grobu, odsuwa kamień nocy, wdziewa białą szatę, wdziera się przez zamknięte drzwi wieczornego widnokręgu aby w pełnej chwale szerzyć dobrą nowinę. Asfalt odbija światło, a ja, idąc po nim, wkraczam na ostatni odcinek drogi do raju. Wiadukt, tory, spojenie 212'tki z A19'tką. Urządzam tu sobie dłuuuuugi odpoczynek. I chcę ruszyć, wstaję, lecz niebawem znów zawodzą mnie siły. Znaczy sjesta razy 2. Jest dopiero dwunasta, a ja konam jak ta stara szkapa, ciężką klatą dysząc z wycieńczenia. Ale trzeba żyć dalej, gnać dalej, ta podróż się kończy się pod kołami kolei.

Skręcam na pn-wschód, i idąc poboczem drogi Eisiskiu widzę znak „Vilnus”… Vilnus!!! Ale to tylko iluzja. Teoretycznie jestem w Wilnie, ale to tylko przedmieścia. Ciągną się i ciągną pola, polany, domki, dzielnice.

I wreszcie w oddali olśniewa mnie widok Wilna, cel, Itaka, ziemia obiecana, lustrzane wieżowce jaśniejące w oddali, gorejące ogniście w blasku popołudniowego słońca. Wielka iglica wzbija się ku chmurom, ostry szpikulec z hula hopem na szyi. Takie jakby mini CN Tower które widziałem w Toronto. Powoli wkraczam w tętniącą życiem mikro-metropolię. Jest szara, stara, nędzna, obskurna, ale w taki dobry sposób, w taki, śmiem rzec, uroczy!

Szerokie szare aleje powojennych apartamentowców przeplatają się siatką przedwojennych kamienic, cerkwi, kościołów. W niektórych dzielnicach nadal panują lata 60’te, w innych 1860’te. Partery kamienic - to pasaże handlowe. Są tu sklepy, apteki, urzędy bezpieki, szpitalik, szewce, fryzjerzy, kafejki, w dół drogi jadące kolejki. Miasto przypomina mi Wrocław, świat stary i nowy spleciony w warkoczu siwych włosów. Śmiem rzec, miasto bardziej Polskie od Warszawy. Zniesmacza mnie tamto gniazdo zdegenerowanych węży. Tu czuć ducha Polski, ducha Narodu, w tych świętych kamieniach za które bohaterzy wylali krew. Ludźmi targa bryndza, bieda, może nie głód, lecz lekki niedostatek. Widać po ubraniach, żyją biernie, mizernie, totalna mizeria, i nie chodzi mi o surówkę. Inny młodzieniec rzekłby „dziadostwo”, ja zaś mówię „magnifique!” Walnąwszy w aleję Jona Basanaviciaus, idąc nią docieram do Senamiestis. Stare miasto zachwyca swą intymnością, kameralnością, nawet na szerokich alejach można czuć się jak w własnym domu, zachwycając się uroczymi barokowymi kościółkami, cerkwiami...

W centrum IT dowiaduję się parę rzeczy. Podobno na Jona Basanaviciaus'a 4 serwują wyśmienitą chińszczyznę. Restauracja Tian Fu, czerwone lampiony i daszek. Stojące przed nią kamienne smoki, karły, zachęcają do wejścia do środka. Wewnątrz cień i cisza, przyjemny, leśny chłód, w przeciwieństwie do skwarnych ulic. Przyznam bez skrupułów, trwożą mnie te ceny. Strasznie zskąpiałem przez ostatnie parę lat, i kupno czegoś droższego od kanapki zawsze wywołuje u mnie wyrzuty sumienia. 20 litów to 2,5 godziny wdychania końskich wydaleń...Ale wszak to mój ostatni dzień, trzeba go jakoś uczcić!

Wchodzę, patrzę, rozglądam się po przestronnym pomieszczeniu... Na słodką pianę Afrodyty! Eureka! Tego mi było brak, tego, tej, tej… Tej dea della bellezza! Z zachwytem łapię się za pierś, w płucach brak mi tchu. Oblewa mnie fala ciepła, nogi mi wiotczeją, oczy maśleją. Widzę “ją”. Grecka bogini wdzięku, niewinna, nieśmiała, zarazem zdecydowana i pewna siebie, z wielkimi, szafirowymi oczyma, uroczym, małym noskiem, z uśmiechem tak jasnym jak księżyc, półksiężyc, idealnie wyrzeźbiona figura, jak spod dłuta Fidiasza. Chryste, gdybym mógł tylko oddychać jej tchnieniem, napajać się wzrokiem, nasycać słowem. Jest drobna, wąska w biodrach, szczupła, średniego wzrostu, z długimi nogami i długimi, naturalnie złotymi włosami związanymi w japońską kitkę. Ma zgrabny, mały biust, dojrzałe, wiśniowe usta, twarz trójkątną, ułożoną jak kot syjamski. Nosi uroczą czerwoną podkoszulkę i skromny biały fartuszek. Pod fartuszkiem ma czarne spodnie. Siadam przy oknie, na lewym od wejścia skraju lokalu. Przynosi mi kawę i gorący półmisek wołu z warzywami. „Chcesz sztućce? Przyniosę ci sztućce.” Nie, nie chcę… Odbiegam myślami w przyszłość. Już snuję zamiary, już przędę plany, jak oszukać rodziców, znaleźć tu pracę, jeść tu codziennie, podziwiać, oczarować, uwieść tą boską, dzieci, dom, święta… Ale to czcze marzenia, fantazje dziecka, odrzucam je.

Z pokorą proszę ją o nauczenie mnie korzystania z pałeczek. Ta mówi „tak” i wymieniamy parę zdań. Widzę, ciężko pracuję, więc do 25 litów za obiad daję 12 lit napiwku. Przed wyjściem pytam o Ostrą Bramę. To tam? OK.

Wychodzę, nie wrócę już tu. Po drodze patrzę na mapę na jakiejś ścianie. Polska para też patrzy, nie wiedzą, pytają. Po angielsku… Po paru przyjaznych słowach ujawniam swą polską tożsamość. „Gdzie Ostra Brama?” pytam młodych brunetów. „A tu, za tym rogiem. Pokażemy ci!” No i wprowadzają mnie w tą sławną, wąską, wypełnioną wybitną architekturą alejkę. Odwracam się, wzdycham, czynię znak krzyża.

Nie cieszy mnie ten widok, oznacza to bowiem; koniec przygody! Całe szczęście niedziela, kapliczka zamknięta, prócz mszy, na którą, rzecz jasna, iść nie zamierzam! Mam więc jeszcze jeden dzień na zwiedzanie zabytków.

W Cerkwi Świętej Trójcy stary Polak opowiada o tym, jak Sowieci wszystko rozkradli. Odwiedzam Kościół Kazimierza, kryptę Andrzeja Boboli, małą, mroczną jaskinię nieprzyjaźni, w której czuć czyjąś gniewną obecność.

Nie dałem 2 lit do skrzyni, na wejście... Czuje ciężar, ciąży nade mną klątwa.

Skradam się pod budką z biletami do wieży, dzwonnicy św. Janów, skąd mam świetny widok na całe Stare Miasto.

Przeszukuję pamiątkarnie. Uliczni wendorzy chcą mi wcisnąć kit, breloczki z sową za 18 lit! Gardzę tym czymś, lecz zauroczył mnie miedziany koń w kłusie. Wszak jestem rycerzem, potrzebna mi dobra klacz! Staram się zbić tą cenę do rozsądnej kwoty. Niestety, kobieta jest nieubłagana. Wchodzę, wychodzę, wchodzę trzy razy; nim wreszcie kupuję!!! Wierzchowiec; to dla mnie, dla matki ikona Matki Boskiej. Na lewo od sklepiku w którym to kupiłem jest Hostelgate. Bez namysłu płacę za noc, dostaję pokój z dwoma Azjatami.

On jest Tajwańczykiem, pracuje w Estonii, przyjechał na wczasy, pić piwo z kumplami w lokalnych „piwnicach”. W Inflantach podoba mu się klimat, natura, sympatyczni tubylcy, zawsze skłonni dawać obcym pomocną dłoń.

Dziewczyna jest z Tokio, studiuje, podróżuje po świecie, zwiedziła Inflanty, Litwę. Wilno to jej ostatni przystanek. Zachwyca się moim mieczem, moimi przygodami. Myśli, że to śmieszne, niesamowite, że ktoś tyle przeszedł.

Pyta mnie „Co to za Biała Książka?”. Kiedy słyszy, że to Biblia, skręca się jak skręt, chichocząc nieswojo, patrzy na bok, milknie. Grzesznicy zawsze czują się nieswojo przy Piśmie. A kiedy mówię, że Ukraina kiedyś prawowicie należała do Korony, a Estonia do Wielkiego Księstwa, wtedy to jemu rzednie mina. Widzę, wadzę w jego ego, zmieniamy temat. Rzecz jasna, popełniłem pomyłkę. Estonia tak naprawdę należała do Zakonu Kawalerów Mieczowych. Ale nic, zawsze fajnie poznać nowych ludzi.

W łazience, ku mej uciesze, znajduję mini-wanienkę! Szeroka na metr, głęboka do kolan; da się żyć! To takie wyzwalające uczucie, móc wreszcie, nareszcie raczyć się ciepłą wodą, tanim szamponem z saszetek; móc zmyć z siebie zmęczenie, brud, swąd, pasożyty! Woda w baniaku ma kolor, rzekłbym, potworny! Drapię się wszędzie, potem odkręcam zawór, patrzę, jak to, co mnie jadło, spływa wprost do ścieków.

Rześki, zrelaksowany, piję z Japonką herbatę, rozmawiając o jej rodzinie. Za parę dni wraca do rodziców i siostry w egzotycznych przedmieściach Tokio...

Ja jutro wracam do Warszawy, zimnej, wstrętnej, pełnej skamieniałych, szarych twarzy bez tożsamości i oczu jak kałuże, rozmytych monotonią i nudą. 

Ojczyzno moja! Nigdy nie spotkałem tak przyjaznych, tak kochanych ludzi jak tutaj! Gdyby świat był pełen takich jak tutaj, a nie drani i łajdaków…

Gdyby Bóg ulepił Adama właśnie z litewskiej gleby; wprowadziłby raj na  ziemi! Pod kołdrą płaczę, naprawdę szczęśliwy, ci ludzie, lasy, klimat… I aż dreszcze mnie przechodzą, już tęsknie za Litwą. Zasypiam z wielkim trudem.

Yuka Yazaki z samego rana pakuję walizkę, dziś jedzie zwiedzić Kłajpedę.

Ja, jako rycerz, nie mogę pozwolić pannie iść samej! Wpierw pijemy herbatkę, śniadanie, potem razem na przystanek. Zapisuje mi swe imię, swe imię… Odjeżdża w siną dal. Wzdycham... Na mnie też czas. Idę do Ostrej Bramy.

Patrząc na bramę wchodzę z lewej strony, natrafiam na zdarte marmurowe schody. Z ekscytacji zapominam, że prawdziwi rycerze wchodzą na kolanach.

Nawet w dzień powszedni pełno tu wiernych przyszłych oddać hołd Królowej. Znajduje się i miejsce dla mnie, tuż przy obrazie, który wydaje się być żywym. Matka Boska wydaje się być żywa, ruchoma, zastygła tylko na chwilkę. Okryta jest złotą peleryną, widać tylko jej twarz i dłonie. Zza jej głowy lecą promienie słońca i gwiazdy, symbole dnia i nocy, śmierci i powstania. Niewiasta obleczona w słońce, pod nogami ma księżyc, odwróconą tęczę, symbol nowego przymierza zawartego między niebem i ziemią. Wygląda na strasznie smutną, pokornie akceptującą swój straszny los. Chce kogoś przytulić, może mnie, może cały świat;  ramiona ma puste. Ktoś wydarł jej Syna, rozwiesił na ścianie, teraz nie ma nic... Idea smutku jest tu wcielona w postać Maryi, matki goryczy, opiekunki matek w żałobie, orędowniczki ognia, pocieszycielki strapionych.

Wiele ludzi twierdzi, że ten obraz jest cudowny. Nie będę teraz gdybać czy tak, czy nie, ale to cudowne dzieło, zasługuje na szacunek. Przed wyjściem daję 4 lit do skrzynki na datki; to zadośćuczynienie za Bobolę. Spotkałem Matkę; teraz nic mnie tu nie trzyma. Mogę wrócić do domu. Mogę wrócić do codzienności, do codziennych przykrości. Do mycia naczyń, pokoju, nauki, pracy, posłusznego połykania kłamstw serwowanych mi na tacy „wolności”.

O ósmej wieczorem wsiadam w autokar, mój powóz do piekła, karocę do Hadesu. W blaszanej łodzi boga przekroczę Styks.

Konie pod maską rżą, jeździec łapie za lejce, zmienia biegi, naciska na strzemię, wyprowadza warkoczącą auto-karocę z betonowej stajni.

Odjeżdżamy w dal...  siną dal… siną dal…

Wydawca: Towarzystwo Inicjatyw Kulturalnych - akant.org
We use cookies

Na naszej stronie internetowej używamy plików cookie. Niektóre z nich są niezbędne dla funkcjonowania strony, inne pomagają nam w ulepszaniu tej strony i doświadczeń użytkownika (Tracking Cookies). Możesz sam zdecydować, czy chcesz zezwolić na pliki cookie. Należy pamiętać, że w przypadku odrzucenia, nie wszystkie funkcje strony mogą być dostępne.