Niczego nie muszę udawać. Miasto jest puste.
Albo zwyczajnie opustoszałe. Mijają ludzie. I milczą.
Albo zamilkli na czyjś widok. To wszystko. Dzieje się tylko nagle.
Albo znika. Dojrzewałem w pustce.
Albo dojrzałem za późno. Jestem tym drzewem. Posadzonym.
Albo tylko dlatego że ktoś się tutaj przytulił.
Mogę ci to wykaligrafować językiem na policzku.
To tylko wiatr przecież zmusza mnie
do podniesienia rąk do góry. Nigdy jednej. Czuję na twarzy
kartkę zadrukowanego papieru. I nie jest gazetą codzienną.
Mówię to po coś. Chociaż słońce zaszło mi drogę
w tamtym uniesieniu. I nikt się potem nie odezwał.
Więc lubię gdy zamarzają mi wąsy. Ten gorący oddech
na końcu alei.
Nie muszę udawać
że się przyzwyczaiłem. Ten sakramencki spokój tymczasem
mnie nie zabija. Jestem. Jak dziecko. I dobrze
mi tak najczęściej tuż po świcie. Kiedy dodaję do tego
wszystkiego wszystkie pojedyncze słowa.
Albo wszystko ogarnia jedno słowo: już.