To był tylko niewinny, by nie powiedzieć - konwencjonalny - gest, zwykłe przyjacielskie pożegnanie. Poczuła ciepło jego ciała i pulsującą pod skórą szyi tętnicę, która wolno i miarowo oddała rytm bicia jego serca. Wokół wirowały brązowe i żółte liście poruszane delikatnymi podmuchami wiatru, a ona tymczasem wtulała się w lubieżną i uwodzącą woń cedru i piżma, która wpiła się w jej jedwabną bluzkę i z tego miejsca towarzyszyła jej w drodze powrotnej, w samochodzie i wreszcie w łazience, gdy zdejmowała ją z siebie. Wtedy to wydało jej się jasnym, że owa mieszanka chemiczna ubogacona została tchnieniem jej skóry i emocji. Wdychała ją szybko i głęboko, starając się zapamiętać każdy najdrobniejszy składnik, zapisać go w swojej pamięci dla późniejszego odtworzenia, co napawało ją błogością tak wyrazistą i poruszającą w swej kompozycji, bo wypływającą z samej istoty zapachu, a nie z jego otoczki czy preludium, które ludzie mają w zwyczaju wprowadzać, nie doceniając mocy wyrazu piżma czy drzewa sandałowego.
Wiedziała, że atmosfera, którą wokół siebie wytwarza, jest niezwykła, że wynosi ją ponad inne kobiety, że dominuje nad naturą, której naturalna woń liści i wiatru nie potrafiła przebić się przez ślad, który pozostał na jej ciele, ślad trwały, choć będący jedynie śladem przelotnego spotkania. Sprawiał on, że mogła stać się, kim chciała. Mogła być kochanką, której zmęczone zadowolenie wyraża się poprzez zapach wciąż gorącego ciała i woń pościeli - niemego świadka nocnych wzruszeń. Mogła być zakochana i niewinną małolatą, lolitą rodem z domu Nabokova, spieszącą na zakupy, której opiekun stał gdzieś w tyle, niewidoczny w tłumie. Nie miała twarzy, nie miała wieku ani koloru oczu czy włosów. Była tylko tymi dwoma zapachami zespolonymi w wiecznym tańcu miłości, była naga, była inna. Czuła ten zapach, czytając książkę, parząc kawę, rozmawiając z przyjaciółką przez telefon. Czuła go biegając po parku, czuła go podczas kąpieli i podczas snu, kiedy nie dawał jej zasnąć. Noc i samotność łóżka przyniosły tylko jego nasilenie, jego przesyt, tak, że wkrótce cała sypialnia zdawała się być wypełnioną dusznością tej niezwykłej woni.
Za oknem tymczasem sypały się jesienne liście i ze spuszczonymi głowami wędrowały ku twardemu przeznaczeniu. Czy zdawały sobie sprawę, jaki jest ich cel? Trudno stwierdzić, choć jej wydawało się, że w tym ich spadaniu na szańce jest pewna logika. „Jeden z prawej, jeden z lewej, jeden z prawej, jeden z lewej”, wewnętrzna logika i harmonia upadków nie dawała jej spokoju. Tymczasem spadkobiercy jesiennych wiatrów nie spieszyli się z wypełnianiem swojej misji, ociągali się, wirowali, dawali się porwać pędowi powietrza, by swoje życie zakończyć w zębach grabi, które nie rozróżniały ich, które widziały jedynie masę - brudną, niepotrzebną kupę liści, które zanieczyszczają „wycacany” ogródek. I dlatego należy je usunąć. Za wcześnie, zbyt nagle i brutalnie. Ale właśnie tak należy obchodzić się z marginesem natury, z tym, co przeminęło, co niepotrzebne nikomu poza bliżej nieokreślonej Matce.
Otwarła pamiętnik na ostatniej zapisanej stronie i przekreśliła znajdujące się na dole strony słowa. Plecami oparła się o ścianę. Było już za zimno, by wyjść z czterech ścian domu. Przez nieuszczelnione okna wdzierały się butne podmuchy, jakby chcące sobie zaskarbić ten pokój, wszędobylskie i ciche. Poczuła, że cierpnie jej skóra, że najeża się na podwórkowych najeźdźców, na urwisów, ona - równie zimna i sztywna. Wstała i domknęła okno. Poczuła zapach atramentu i wciąż jeszcze świeżych, niezapisanych kartek papieru. Wśród nich schowany wydał się szum lasu i twarda, wilgotna powierzchnia kory drzewnej, nieprzyjemna w pierwszym dotyku, ale dziwnie znajoma za każdym kolejnym razem. Przyjemna latem. Niedostępna jesienią.
Właśnie dlatego ta pora roku budziła w niej negatywne skojarzenia. Jesień jest średniowieczna, schyłkowa, wilgotna i duszna ze swoim bezwstydnie gnijącym listowiem, z brutalnie obumierającymi roślinami, ze swoimi ociężałymi mgłami i szybko nadchodzącą nocą. Ze swoimi lękami i głosem niosącym się głucho przez rzadkie powietrze. I nie było od tego przygnębienia ucieczki. Żaden markownik ani księga, żadna kraina wyobraźni nie mogła dać wytchnienia od tego nastroju, bo zawsze owa przebrzydła jesień znajdowała sposób, żeby przezwyciężyć ów mur fantazji, żeby obrosnąć go swoimi bluszczami i owiać mgłami. Dlatego nie było innego wyjścia, jak się z nimi pogodzić. Czy zaprzyjaźnić? Nie, to za dużo powiedziane. Nostalgia, melancholia, dekadencja nie były i nie mogły być przyjaciółmi. Ich natura była bowiem dwulicowa, fałszywa. Nim człowiek odsłonił ich kojącą maskę i zajrzał pod nią, by ujrzeć niszczącą siłę pasywności, najczęściej było już byt późno, by ową pasywność odwrócić. Jeśli nie było czym nacieszyć oczu, bo zamiast błękitów czy nawet stymulujących czerwieni świat serwował zamglone wizje turnerowskiego morza i nieba, trzeba było znaleźć sobie jakieś środki zastępcze. W dobie rozwoju chemii najprościej byłoby pójść za kuszącą reklamą Pastylki (która za namową „ducha, który przeczy” mogłaby uzyskać wcielenie Prozacu), jednak ona dobrze wiedziała, że to nie pomoże. Bo sięgnięcie po rozwiązanie łatwiejsze było również jedynie wcieleniem owej znienawidzonej dekadencji, było wyrazem zniechęcenia i rezygnacji. Poza tym - efekty uboczne. Nikt nie chciałby obudzić się w nocy zlany potem z powodu mało przyjemnej wizji „spotworzonej” istoty czy to ludzkiej, czy zwierzęcej. Ona nie chciała również. W związku z tym, trzeba było wysilić coś poza podświadomością, a potem Myśl wcielić w Czyn. Co nie było takie proste, bo brakowało Narzędzia. Ale i tu z pomocą przyszła ewolucja, której pomocna dłoń znów wyciągnęła się w geście stworzenia w kierunku jakieś nadzwyczajnie prostej idei. A raczej jej wcielenia.
I tak na świat przyszedł Prosty Zestaw do Zwyciężania Nudy. W skład Zestawu wchodziły: farbki plakatowe znanego wschodnioazjatyckiego koncernu zabawkowego, którego siedziba oficjalnie znajduje się gdzieś na pustych stepach Stanów Zjednoczonych (jedyny kolor w palecie - czarny), powieść amerykańska „Jak nie dać się nudzie i schudnąć 10 kilo w dwa tygodnie” (pasjonujący poradnik) oraz pusta biała kartka opatrzona tytułem: „Zgadnij, co przedstawia obraz znanego surrealisty”. Do Zestawu dołączona była karteczka z napisem: „Doskonała zabawa dla całej rodziny przeznaczona dla osób w wieku od 0 do 99 lat”. Ambitnie. Ale czy wystarczy? Producent zapewnia, że tak, więc i ona pełna nadziei wykonuje pierwszy zamaszysty ruch pędzlem na kartce. Maziaja. Smuga. Kropka. I znów maziaja. A efekt metafizyczny zerowy. Frustracja narasta. Ujmuje w ręce podręcznik i siada w fotelu. Problem w tym, że żadna wskazówka dotycząca zdrowego odżywiania się nie pomaga. Ba, jest jeszcze gorzej, bo odkrywa ze zdziwieniem, że powinna być szczuplejsza. I tak skuteczny amerykanizm ląduje w koszu na śmieci. Pozostaje ostatnia nadzieja - obraz surrealisty. Ostrożnie, żeby nie zniszczyć! Ktoś się nad tym solidnie napracował. W końcu to dzieło sztuki, a nie jakiś tam byle bohomaz!
I tak siedzi i medytuje do dziś. I wciąż się dziwi, i nie wie. Jakaż to wyszła wizja i idea czają się za tą białą bielą przebiałej kartki? Minęła szara jesień, odeszła puchata zima, przeminęła jak żywot ludzki wiosna. A jej białe kości wciąż połyskują pochylone nad obrazem znanego surrealisty. A na jej twarzoczaszce wciąż ten sam wyraz - immanentne zdziwienie. O Husserl! Ty kacie ludzkości!