Ksiądz Kazimierz był kiedyś bardzo obiecującym aktorem, którego można było określić jako amanta lirycznego. Po szkole teatralnej zaangażowano go do renomowanego, stołecznego Teatru Polskiego, gdzie zagrał Pazia w „Marii Stuart" Juliusza Słowackiego u boku wielkiej aktorki, pani Niny, która zagrała rolę tytułową. Zagrał znakomicie. Miał wielkie powodzenie u kobiet, ale tak naprawdę kobietą jego życia była wcześnie owdowiała matka. Zaczynał karierę w późnych latach pięćdziesiątych i wkrótce zagrał też w filmie nakręconym na podstawie noweli Jarosława Iwaszkiewicza.
Przez cały czas Kazimierz uważnie obserwował życie i kariery aktorów z obsady swego debiutanckiego przedstawienia. Stanisław i Ignacy stawali się wielkimi artystami i wydawało się, że są w swoim aktorstwie nieśmiertelni. Obaj zresztą dublowali rolę Gustawa-Konrada w pierwszym po wojnie przedstawieniu „Dziadów". Obaj zdawali się mieć w sobie wielką tejmnicę życia i szokiem dla Kazimierza była śmierć Stanisława, który umarł na raka. Kazimierz poszedł na pogrzeb z naręczem czarnych róż, czym wyróżniał się wśród rzeszy bliższych i dalszych przyjaciół zmarłego. Ignacy spojrzał na niego z kpiną, bo on już wówczas obok kariery aktorskiej zaczął robić również karierę polityczną. Miał na to swoje uzasadnienie – był nieślubnym synem ziemianina z tytułem hrabiowskim i chłopki, która pracowała w jego majątku. Ojca w swoim życiu widział tylko raz. Przejął po nim tylko nazwisko, a wychowywała go matka. Wyszedł więc z wielkiej biedy i fakt, że mógł za darmo skończyć studia, był dla niego powodem do wieczystej wdzięczności dla władzy ludowej. Samo aktorstwo przestało mu wystarczać, wkrótce został dyrektorem teatru. W tym czasie Kazimierzowi zmarła ukochana matka i to był dramatyczny i zasadniczy zwrot w jego życiu. Teatr stał się dla niego tak mało istotny wobec tajemnicy śmierci, że zdecydował się pójść do seminarium duchownego. Wtedy zjawiła się u niego pani Nina i spytała:
– Czy dobrze przemyślałeś swoją decyzję, Kazimierzu?
– Aż nadto dobrze – odparł Kazimierz.
– A mnie jest bardzo żal, że nas opuszczasz, ale jestem pewna, że ja, stara grzesznica, na spowiedź wybiorę się tylko do ciebie – powiedziała.
– Jest przecież tylu godnych księży, wspaniałych spowiedników – bronił się przyszły kapłan.
– Ale ty jesteś wyjątkowy. Jak grałeś Pazia, to czułam w tobie jakąś tajemnicę. Byłam przekonana, że będziesz wielkim aktorem. Może w takim razie zostaniesz wielkim księdzem.
– Chcę być tylko zwykłym kapłanem. Skromnym sługą Bożym – odparł Kazimierz.
– Ale z naprawdę wielkim grzechem zgłoszę się tylko do twojego konfesjonału – upierała się Nina.
– Zapraszam – uśmiechnął się z przymusem Kazimierz.
Nina Andrycz – kiedyś żona długoletniego premiera PRL-u, wciąż zajmowała wysoką pozycję w teatrze i to, że była blisko salonów władzy, nie odpychało od niej wiernej publiczności. Wprost przeciwnie. Przedstawienia z jej udziałem zawsze szły kompletami.
Kazimierz po święceniach kapłańskich został wikariuszem w jednej z warszawskich parafii i kapelanem w Domu Aktora Weterana w Skolimowie. Spotykał tam wielu swoich dawnych kolegów z teatru, kilku z nich udzielił ostatniego namaszczenia, a potem odprowadzał na wieczny spoczynek. W dalszym ciągu był w jakiś sposób aktorem. Paru reżyserów filmowych widziało w nim tę szczególną cechę i obsadziło go w rolach księży w telewizyjnych serialach. Biskup zgodził się na tę dodatkową rolę Kazimierza, traktując to jako rodzaj oryginalnej i skutecznej misji duszpasterskiej.
Po zmianie ustroju Ignacy znalazł się w opałach. Pamiętano jego partyjne zaangażowanie, wypominano przy każdej okazji. Przez kilka lat był bez etatu i tylko jeździł po głębokiej prowincji z recitalami poetyckimi. Któregoś dnia zjawił się niespodziewanie przy konfesjonale. Przez kratę konfesjonału spojrzeli na siebie i ksiądz Kazimierz szepnął:
– Nie musisz nic mówić, znam twoje grzechy.
– Ale ja chcę się wyspowiadać z grzechu pychy. Pychy, która miała źródło w moim złym dzieciństwie. Była to wielka, niewybaczalna pycha, która mnie teraz zabija.
– Bóg ci ją wybaczy, a i ty możesz zmartwychwstać. Nie jesteś już martwy, skoro tu przyszedłeś. Jesteś żywy. Za pokutę zadaję ci...
I pokuta pozostała tajemnicą Ignacego i księdza Kazimierza. Wkrótce Ignacy wrócił do teatru i na starość zagrał swoje wielkie role. Jakby się odrodził. Zapomniano o jego partyjnych grzechach i tak jak ksiądz Kazimierz, rozgrzeszono go.
Któregoś wrześniowego dnia ksiądz Kazimierz spotkał na ulicy panią Ninę. Wydawała się smutna i przygaszona.
– Witaj, niegdysiejszy Paziu – uśmiechnęła się i w tym uśmiechu był niezwyczajny u niej wielki smutek.
– Skąd u pani ta zmiana? Skąd ten smutek, to załamanie? – spytał ksiądz Kazimierz.
– Wiele razy wybierałam się do księdza do spowiedzi, ale coś mnie powstrzymywało.
– Co takiego?
– Wstyd.
– Jaki wstyd?
– Za całe życie. Za grzech bezdzietności, za grzech samotności. Za grzech mojej wielkiej pychy.
– Już to gdzieś słyszałem.
– Co takiego?
– O grzechu pychy. To może być grzech śmiertelny, ale u aktorów jest on kalectwem, które może być wybaczalne.
– Więc rozgrzesza mnie ksiądz? I to tutaj na ulicy?
– Tak, a za pokutę...
I znów ta pokuta została tajemnicą, jak całe ich życie, jak ich losy, jak kalectwo tak okrutnego zawodu, jakim jest aktorstwo. Wymienili uśmiechy. Jakaś mijająca ich pani przystanęła z wrażenia. Nigdy u ludzi nie widziała tak natchnionych, wręcz boskich uśmiechów.
- Edmund Pietryk
- "Akant" 2010, nr 11
Edmund Pietryk - Grzech
0
0