Kamienicę po znanym przed wojną kupcu, położoną w centrum miasta, schowaną w gustownym parku, po znacjonalizowaniu przydzielono Związkowi Literatów Polskich. Wtedy stała się miejscem elitarnym, do którego ciągnęły rzesze młodych adeptów pióra z prośbą o ocenę ich twórczości.
Dla zamieszkałych tam lokatorów to było wyróżnienie, przyjęcie w poczet liczących się postaci tego wojewódzkiego miasta. I tak obok poety katolickiego zakwaterowano młodego, żarliwie marksistowskiego pisarza proletariackiego. Obok urodzonego jeszcze w Petersburgu poety – imażynisty zakwaterowano z kolei satyryka chłostającego w swych wierszykach kułaków, bumelantów i wszelkiej maści wrogów socjalizmu. Obok skromnego publicysty katolickiego umieszczono dziennikarza partyjnej gazety, który pozostawał na usługach Urzędu Bezpieczeństwa.
Pana Wojciecha – poetę katolickiego i dramaturga, co rusz zamykano w szpitalu psychiatrycznym i – o dziwo – w tym czasie wstawiał się za nim i pomagał jak mógł młody poeta proletariacki, który miał duży posłuch w Komitecie Wojewódzkim PZPR. Nie na wiele to się zdało. Udręczony pan Wojciech w końcu umarł w jednym z tych ponurych szpitali, a na pogrzeb przyszła garstka ludzi, w tym poeta proletariacki Bogusław, który nie wszedł jednak do kaplicy cmentarnej, ale pokaźny bukiety kwiatów złożył na jego mogile. Był za to wzywany do Komitetu Wojewódzkiego, dostał reprymendę po linii partyjnej, ale nie zrobiono mu większej krzywdy, bo już był bardzo zasłużony dla ustroju.
Upływały lata, Bogusław coraz wyraźniej widział pęknięcia w socjalistycznej rzeczywistości, jeszcze pisał powieści „zaangażowane", coraz więcej pił, ale władze wybaczały mu te ekscesy, bo był wciąż dla nich przydatny. Potem zakochał się w dancingowej piosenkarce i to był początek jego końca. Nieopatrznie ożenił się z nią, ona zaczęła go zdradzać na lewo i prawo, przyszła „Solidarność", Bogusławowi całe życie legło w gruzach i w końcu skoczył na bruk z drugiego piętra. W szpitalu długo dochodzono kim jest ten samobójca, wreszcie dowiedziano się, że to literat, ale lekarzom jego nazwisko nic nie mówiło. Na pogrzebie orkiestra wojskowa odegrała „Międzynarodówkę", bo to była jeszcze końcówka socjalizmu i wkrótce został zupełnie zapomniany. Zapomniany w tym samym stopniu co ów poeta katolicki, który skonał w szpitalu psychiatrycznym.
Śmierć dosięgła wkrótce poetę imażynistę, który przez lata dla zarobku pracował w biurze ogłoszeń jednej z miejscowych gazet. Palił dwie paczki papierosów dziennie i zmógł go rak płuc. Jego syn jest dziś cenionym architektem wnętrz, chciał w nowych czasach wydać tomik wierszy ojca, ale nie znalazł nikogo, kto by się tymi wierszami zainteresował.
Ubył jeszcze jeden lokator elitarnego niegdyś domu:
Satyryk chłoszczący kiedyś wrogów socjalizmu, zachorował na Alzheimera, nie wiedział już
jak się nazywa i umarł w Domu Opieki Społecznej. Publicysta katolicki trafił do pokrewnego domu dla ludzi starych, gdzie w zapomnieniu dokonał żywota, zaś partyjny dziennikarz – współpracownik Urzędu Bezpieczeństwa zapadł na schizofrenię, nie poznawał ludzi, nie wiedział w jakich czasach żyje i tak umarł, opuszczony nawet przez rodzinę.
Niegdyś elitarny Dom Literatów stał się domem duchów. Mieszkał w nim jeszcze syn poety i schorowany dziennikarz radiowy na emeryturze. Jakiś człowiek interesu otworzył tam biuro reklamowe, a sam gmach wygląda dziś jak domostwo z horroru. Może błąka się tam duch znanego przed wojną kupca, może jeszcze straszą duchy zapomnianych literatów.
- Edmund Pietryk
- "Akant" 2011, nr 1
Edmund Pietryk - Dom duchów
0
0