Decyzja o wyjeździe z Poznania, czyli zachodniej Polski, na pogranicze polsko-ukraińskie (Przemyśl – Lwów) w moim wieku (82 rok życia) nie jest prosta, biorąc pod uwagę około 700 do 800 kilometrów w jedną i drugą stronę samochodem. Podejmuję więc całkiem poważną historyczną decyzję, czyli ostatnią podróż w rodzinne strony. Historyczność podróży wynika z trzech zaproszeń, z których każde jest właśnie historyczne.
Pierwsze otrzymałem od dyrekcji I Liceum Ogólnokształcącego im. Juliusza Słowackiego w Przemyślu. Jako absolwent, który wejdzie w progi tej uczelni po 61 latach, zdaję sobie jasno sprawę, że tej „mojej staruszce" minęły 383 lata. Strach mnie ogarnia, kiedy pomyślę, ilu to znakomitych ludzi przeszło przez mury tej szkoły, a ja mam sprostać moim wystąpieniem takim słynnym postaciom, że niżej wymienię tylko niektórych z plejady profesorów, biskupów, artystów czy generałów. Należą do nich: kompozytor Artur Malawski, rektor ASP w Krakowie – Julian Fałat, scenograf Otto Axer – twórca projektu Przemyskiego Towarzystwa Dramatycznego im. Aleksandra Fredry, błogosławiony biskup Józef Sebastian Pelczar, ks. płk Józef Panaś – kapłan II Brygady Legionów Polskich i obrońca Lwowa oraz Przemyśla w 1918 r., czy wreszcie gen. bryg., lekarz Kazimierz Steier. Za nimi podąża cała grupa pisarzy, historyków, zasłużonych profesorów polskich uniwersytetów, lekarzy, inżynierów itp.
Drugie zaproszenie wpłynęło z III Gimnazjum w Przemyślu, które miało otrzymać imię „Szarych Szeregów", czyli imię mojej młodzieńczej, konspiracyjnej organizacji harcerskiej, włączonej następnie do Armii Krajowej.
I wreszcie trzecie zaproszenie otrzymałem od mojego przyjaciela z „Szarych Szeregów", komendanta Kręgu Seniorów „Szare Szeregi" Przemyśl, hm. Mariana Kasprowicza, z okazji 15-lecia powołania samodzielnej grupy byłych członków harcerskiej drużyny konspiracyjnej, której przewodnikiem był phm. Jan Kruk – również absolwent I Liceum im. Juliusza Słowackiego.
Przetrawiam więc różne myśli. Jeżeli napiszę, że źle się czuję, to i tak nie uwierzą. Piszę więc, że rozpoczynam przygotowania do podróży. Telefon dzwoni coraz częściej. Mój komputer kolejno odbiera od I Liceum i Gimnazjum nr 3 informacje o przygotowaniach.
Przygotowuję prelekcję dla uczniów I Liceum pod tytułem „Józef Piłsudski organizacje niepodległościowe, Legiony Polskie, sokolstwo, polski skauting, Lwów i jego obrona (1918), kończąc na sierpniu 1920 r., to jest na Bitwie Warszawskiej".
Teraz drobiazg. Dla podparcia mojej przyszłej mowy potrzebna odpowiednia wystawa. Cały pokój założony planszami, portretami, ilustracjami, które mają może więcej mówić niż moja stara gęba. Biegną dni i już zaczynam liczyć godziny, a jeszcze tyle spraw „w polu", jak brak przeglądu samochodu, którym ostatnio niewiele jeździłem, opłaty OC, no i wahanie, czy starczy paliwa na te niespełna dwa tysiące kilometrów. Jeszcze muszę zrobić pranie, sprawdzić mundur w dwóch wersjach, aparat fotograficzny i plany trasy.
Nadchodzi godzina „0". Ostatnie listy, telefony oraz e-mailowe sygnały. Rano – 31 maja – wyjeżdżam z Poznania.
We Wrocławiu jestem około 12.30 i zgodnie z planem spotykam się z doktorem Józefem Osadą – zastępcą prezesa Zarządu Okręgu Ogólnopolskiego Żołnierzy AK Obszaru Lwowskiego. Omawiamy współpracę z Zarządem Głównym Związku Oficerów Rezerwy RP im. Marszałka Józefa Piłsudskiego zbliżającą się 90 rocznicę ZOR RP, która przypada na 29 października 2011. Otrzymuję życzenia szerokiej drogi do Opola i dalej. Żegnamy się wojskowym „czołem" i w drogę. Jadę więc moim oplem przez zatłoczony, Wrocław. Właśnie tu, gdzie przejeżdżam, miał miejsce tragiczny wypadek. Mijam nowy krzyż i znicz. Przyhamowuję moją „młodzieńczą" brawurę i szukam drogowskazów na Opole. Tych właśnie jest mało. Wygląda na to, że drogowcy przewidują długodystansowców, ponieważ zawieszono tylko tablice z napisami „KATOWICE" i „KRAKÓW".
W ostatniej chwili zauważam wskazówkę na Opole. Pod wieczór jestem u kolegów kombatantów, którzy też nazajutrz jadą do Przemyśla.
Rano – 1 czerwca wyjeżdżamy. Teraz mi łatwiej, ponieważ mam „pilotów". Ja jestem tylko kierowcą. Połykam mym oplem dziesiątki, setki kilometrów z krótkimi przerwami na odświeżenie i wyprostowanie nogi, która coraz częściej ostrzega mnie skurczem. Robię dobrą minę do zlej gry. Próbuję żartować i coś opowiadam moim kolegom, którzy są już zmęczeni bardziej niż kierowca. No! Wjechałbym o mały włos na niewłaściwą trasę!
Katowice i Mysłowice już za nami. Teraz mijam poszczególne rejony Krakowa i około godziny 13.00 zmierzam w kierunku Tarnowa. Około 15.00 dojeżdżamy do Rzeszowa. Myślę – to chyba mój „starczy" rekord, bo czasowo jest znakomicie. Mała przerwa na barszcz ukraiński i dalej samochód pnie się podkarpacką drogą serpentynami to w górę, to w dół. Teraz droga coraz częściej obniża swój poziom, a zza przerzedzonych drzew widać połyskujące nurty wartko płynącej rzeki. To właśnie mój San. Czuję, że zbliżam się w rodzinne strony. Znane z trudnych wojennych i jeszcze powojennych walk z banderowcami, Dynów i dalej Dubiecko, Nienadowa, Krzywcza i Ostrów nad Sanem, gdzie organizowaliśmy podmiejskie obozy i kursy zastępowych. Już z dala widać stojącą na wzgórzu archikatedrę i włoskim zwyczajem wolno stojącą i górującą nad miastem kampanilę. Wjeżdżamy w ulicę Grunwaldzką. Wszyscy już ożywieni. „Patrz" - mówi Jasia, moja pilotka, „Już cerkiew Bazylianów, a tam w lewo neogotycki kościół Salezjanów". I oto cztery godziny wcześniej niż planowałem, melduję się w Centrum Edukacyjnym, familiarnie określanym jako przemyski „Belferek".
A jutro? Jutro to, co trzyma mnie w dużej tremie. Już melduję dyrektorowi liceum, że jestem w Przemyślu. Tomasz Dziumak mówi „Witam pana kapitana! Rano czekamy na pana i wystawę". Pociesza mnie - „Na pewno wszystko się uda!".
Nazajutrz rano, 2 czerwca, wczesna pobudka. Golenie, sprawdzenie munduru i materiałów dla liceum. Jadę do mojej starej „budy" po sześćdziesięciu przeszło latach!
Przed gmachem szkoły wita mnie delegacja uczniów z nauczycielem historii na czele. Błyskawicznie umieszczają wystawę na przygotowanych wieszakach, a książki na stołach. Aula zapełnia się młodzieżą z kilku klas.
Dyrektor Tomasz Dziumak wita mnie oficjalnie i rozpoczynam od przypomnienia słynnych absolwentów, nie kryjąc mojej tremy. Prelekcję inauguruję również przypomnieniem długiej 123-letniej niewoli narodu polskiego, który daje znać światu o swoim istnieniu w poszczególnych powstaniach. Tuż po powstaniu styczniowym przychodzi na świat z Zułowie na Ziemi Wileńskiej dziecię, które z czasem okaże się tym, które przyniesie wolność tyle lat ciemiężonemu społeczeństwu. Szybko przebiegam przez życie Józefa Piłsudskiego, czyli gimnazjum, rok studiów w Charkowie, uwięzienie z bratem Bronisławem za rzekomy zamiar otrucia cara Mikołaja II Romanowa, zesłanie na Syberię, powrót i dalszą walkę o niepodległość od Wilna przez PPS – Łódź, Warszawę. Następnie kolejne uwięzienie za prowadzenie tajnej drukarni, ucieczkę z Petersburga, tułaczkę od Kijowa i Lwowa po Londyn. Każdy dzień Piłsudski poświęca sprawie niepodległościowej. Właśnie lata tworzenia organizacji strzeleckich splatają się z okresem ożywionej działalności Zarzewiaków, Sokolstwa i powstania polskiego skautingu we Lwowie. Kiedy wybucha I wojna światowa J. Piłsudski kończy szkolenie I kompanii kadrowej, która wyrusza 3 sierpnia 1914 r. z podkrakowskich Oleandrów do Kielc, czyli zaboru rosyjskiego. Przebiegam szybko przez okres tworzenia Legionów, na czele których staje J. Piłsudski, który przedstawia austro-węgierskiemu mocarstwu wartość polskiego żołnierza walczącego przeciwko armii cara rosyjskiego.
Nie udaje się austriacko-niemieckim okupantom pozyskać Piłsudskiego i jego Legionów, aby walczyły za obce narody. Tak zwany „kryzys przysięgowy" powoduje aresztowanie Piłsudskiego w twierdzy Magdeburg, a Legiony zostają rozwiązane.
Kiedy w 1917 r. rewolucja sowiecka likwiduje carat i rozlewa się coraz szerzej w kierunku Niemiec, upada również władza cesarzy Austrii i Prus. Zwolniony z twierdzy Magdeburg Piłsudski wraca do Warszawy. Rozpoczyna się nowy etap budowy państwa polskiego przez jednego człowieka, któremu przyklejano różne „łaty", ale, który musiał z niczego zbudować taką armię, która przeciwstawiłaby się olbrzymim masom nowej – Czerwonej Armii, niosącej ze sobą nową ideę – komunizm, czyli od dzisiaj co twoje, to będzie moje.
Uczniowie w auli słuchają z uwagą kiedy „wkraczam" wraz z Piłsudskim do Lwowa i Kijowa w 1919 roku. Marszałek podejmuje rozmowy z Semenem Petlurą i proponuje Ukrainie już wówczas utworzenie w pełni demokratycznego, samodzielnego państwa. Niestety, Ukraińcy nie wierzą Petlurze, ponieważ część społeczeństwa jeszcze bardzo boi się Rosji Sowieckiej.
Armia Czerwona szybko, zwłaszcza liczbowo, rośnie w siłę i głównodowodzący Michaił Tuchaczewski wraz ze zreorganizowaną tak zwaną Konarmią Siemiona Budionnego szykują się do połknięcia armii polskiej za jednym głębszym haustem.
Słuchacze w auli wraz ze mną przełykają w napięciu ślinę, kiedy opowieść moja przesuwa się do trudnej sytuacji polskiej armii w lipcu, a zwłaszcza w sierpniu 1920 r. Oto krytyczny moment, kiedy pada twierdza w Brześciu - nadzieja polskiego oporu. Konarmia Budionnego posuwa się coraz śmielej w kierunku Warszawy, bo po 20-30 kilometrów dziennie.
W Warszawie rządy, które zmieniały się do tej pory, jak przysłowiowe rękawiczki już nie istnieją. Zamiast tych najrozmaitszych teoretyków od wojskowości istnieje od 1 lipca 1920 r. Rada Obrony Państwa (ROP), która w obliczu klęski powierza Józefowi Piłsudskiemu prowadzenie walk z bolszewikami.
Teraz następuje finał, kulminacja walk na froncie polsko-bolszewickim w sierpniu 1920 r. Oto Naczelny Wódz po zwizytowaniu linii całego frontu odbył słynne spotkanie z R. Dmowskim i członkami ROP-u, podczas którego padły nieuzasadnione zarzuty wobec marszałka. Nie dał się sprowokować i spokojnie merytorycznie obalił każdy zarzut, kończąc swe wystąpienie słowami: „Generałowie wygrywani przez polityków nie potrafią słuchać i służyć, a natomiast intrygują i frondują!...Chwila jest wyjątkowo groźna, nie ma czasu do stracenia!...Stoicie przed przepaścią i jutro może zaczniecie się wyrzynać. Jeżeli potrzebna jest wam do tego moja śmierć, to gotowym sobie w łeb wypalić. Musicie się zjednoczyć. Wiem, co mam robić. Musicie mi zaufać!".
ROP zaufał Piłsudskiemu, a w pozytywnych działaniach wśród cywilnego społeczeństwa wspierał marszałka Wincenty Witos.
Decyzją Piłsudskiego musieli odejść generałowie, którzy nie wierzyli w zwycięstwo. Reorganizacja dowództwa w ostatnich dniach przed głównym starciem z Armią Czerwoną miała zasadnicze znaczenie.
Kiedy moja opowieść wkroczyła w decydujące chwile walk w okolicach Radzymina, przesuniętych przez Piłsudskiego z 15 na 16 sierpnia, gdzie sprawy niemożliwe zaczęły się kardynalnie zmieniać, na auli zapadła zupełna cisza. Nadanie polskim oddziałom szybkości w czasie ataku i wpuszczenia armii Tuchaczewskiego w specjalny korytarz, który był jedną wielką zasadzką spowodowało niemal stuprocentową zmianę w powodzeniu wojsk polskich. Gen. Józef Haller powodzenie na froncie przypisał „Cudowi nad Wisłą", roztaczając przejmujący obraz, na którym na czele polskich żołnierzy kroczył z wzniesionym krzyżem prefekt szkół warszawskich, kapelan WP, ksiądz I. Skorupka.
Walki w Bitwie Warszawskiej zakończyły się zwycięstwem żołnierza polskiego. Kiedy wspominałem o popłochu w armii bolszewickiej, której oddziały otoczone i rozbite pod Kolnem straciły około 25 tysięcy żołnierzy zabitych i rannych, mnóstwo sprzętu bojowego, tabory oraz 70 tysięcy ludzi wziętych do niewoli – sala ożywiła się tak, jakbym to ja wracał ze zwycięskiego pola bitwy.
Dziękując za tak piękne przyjęcie mojej wersji BITWY WARSZAWSKIEJ przeszedłem z dyrektorem i delegacją młodzieży złożyć hołd przed popiersiem patrona szkoły J. Słowackiego. Następnie odwiedziłem jeszcze klasę, która miała właśnie lekcję historii, ale nie mieściła się już w auli szkolnej i nie brała udziału „w tej bitwie". Wręczyłem młodzieży pamiątkowe plakietki z wizerunkiem Marszalka J. Piłsudskiego, życząc sukcesów w opanowaniu materiału historycznego.
Drugi dzień mojego pobytu w Przemyślu związany z nadaniem imienia „Szarych Szeregów" Gimnazjum nr 3 rozpoczynam od spotkania przed archikatedrą przemyską z dyrektorem Stanisławem Kołodziejem, który ponawia swoje zaproszenie na uroczystości szkolne.
Po wielu latach nieobecności w Przemyślu a więc i w tej świątyni, która jest moim pierwszym kościołem parafialnym, w której byłem ochrzczony, przyjmowałem I Komunię Świętą i Bierzmowanie, odżywa cała moja duchowa przeszłość. A dzisiaj nabieram nowych sił do dokończenia mojego trudnego życia. Bywało, że w tej katedrze mój ojciec czasem zastępował katedralnego organistę Sokołowicza.
Chłonę więc ducha całego wnętrza tej wspaniałej gotycko-barokowej budowli, której wybitnie pasuje tytuł archikatedry nadany przez przebywającego w Przemyślu papieża, dziś już świętej pamięci błogosławionego Jana Pawła II.
Zostaje poświęcony nowy sztandar i wręczony do rąk młodzieży z Gimnazjum nr 3 wraz z nadaniem oficjalnego imienia „Szarych Szeregów".
Po Mszy Świętej następuje przemarsz delegacji szkolnych i harcerskich z pocztami sztandarowymi do gmachu gimnazjum. Tu młodzież częstuje nas koncertem przygotowanym z całym pietyzmem i osobistym duchowym zaangażowaniem. Podkreślali to po uroczystości szkolnej przedstawiciele Ministerstwa Oświaty i Kuratorium Okręgu Szkolnego w Rzeszowie oraz wszyscy goście – kombatanci Szarych Szeregów, w których gronie miałem zaszczyt się znajdować. Ja również osobiście występuję z podziękowaniem dla dyrekcji szkoły i młodzieży za zaproszenie na tą podniosłą uroczystość, przekazując pamiątkowy dyplom i wpisując się do księgi pamiątkowej.
Po południu jeszcze spotkanie z dyrektorem Liceum J. Słowackiego, który podjął próbę przygotowania mojego wyjazdu na niedzielę do Lwowa. Czy plan się uda – dowiem się jutro.
Jutro nadeszło, czyli jest 4 czerwca 2011 roku.
15-lecie istnienia naszego Kręgu – Szarych Szeregów w Przemyślu rozpoczynamy od Mszy Świętej w pięknym barokowym kościółku SS Benedyktynek.
Nasz ks. kapelan przywołuje karty z historii działalności naszej drużyny w latach wojny. Po nabożeństwie wyjeżdżamy na Lipowicę, znane wzgórze przemyskie. Uroczystość przy fragmencie fortu, na którym moi koledzy w czasie wojny nie bacząc na gęste patrole Wehrmachtu wymalowali konspiracyjną kotwicę, sygnalizując Niemcom, że działają i żeby uważali na opony i gąsienice czołgów, które mogą być narażone na zniszczenie.
Wraz z różnymi delegacjami i ja wręczam komendantowi hm. M. Kasprowiczowi pamiątkowy dyplom w imieniu płk. S. Tomaszkiewicza – prezesa Zarządu Głównego Związku Oficerów Rezerwy RP w Poznaniu.
Po okolicznościowych przemówieniach i wspólnych harcerskich śpiewach wracamy do miasta na towarzyskie spotkanie. Po wielu latach rozmowy o dawnych i bieżących dniach naszego żywota. W sumie jednak atmosfera radosna. Trudno nie cieszyć się z takiego spotkania. Kolega podaje mi telefon komórkowy i mówi „Pan dyrektor Dziumak do Ciebie". I to wspaniała wiadomość. Pan dyrektor zawiadamia, że jutro przed godziną 5 rano wyjazd do Lwowa. A dzisiaj mam jeszcze okazję rozmawiać z moim aktualnym szefem, Stowarzyszenia „Szare Szeregi" w Warszawie druhem Wojciechem Wolskim.
Późne popołudnie poświęcam na złożenie hołdu, zapalenie zniczy i odmówienie modlitwy przy grobach mojego ojca i braci na głównym cmentarzu Przemyśla. Zapalam też znicze przy obelisku kuzyna Stanisława Osady, jednego z najsłynniejszych z mojego rodu, który od 1884 roku przebywał w Stanach Zjednoczonych organizując Polonię amerykańską i pełniąc przez wiele lat obowiązki Sekretarza Generalnego. Jego dziełem było zorganizowanie Sokolstwa Polskiego oraz udzielenie pomocy Andrzejowi Małkowskiemu w szkoleniu drużynowych dla polskiego skautingu (harcerstwa). Stanisław Osada był również redaktorem naczelnym „Sokoła" i dziennika „Zgoda" w Chicago, Pittsburgu i Illinois oraz współzałożycielem Związku Literatów Polskich i Związku Dziennikarzy Polskich w Stanach Zjednoczonych. W Polsce organizował Towarzystwo Oświatowe – Macierz Polska. Do Polski wrócił w 1934 r. organizując II Zjazd Światowego Związku Polaków z Zagranicy. W czasie przygotowań do tego Zjazdu nagle umarł w Aleksandrowie Kujawskim. Został pochowany z honorami wojskowymi w Przemyślu.
Wracając z cmentarza wstępuję do kolegi z lat dziecięcych, również kombatanta, który po śmierci rodziców cały swój dom przy ulicy Mickiewicza przeznaczył na instytut historyczny i bibliotekę liczącą kilka tysięcy tomów „białych kruków". Leszek Włodek przedstawia pięknie odnowiony dom, w którym główne salony stanowią bibliotekę.
Rano – 5 czerwca - przed godziną 5.00 przyjeżdża po mnie dyrektor Dziumak. Jedziemy na spotkanie z grupą turystów warszawskich. Mam z nimi jechać do Lwowa. Na spotkaniu przy autokarze okazuje się, że muszę samotnie przekroczyć granicę polsko-ukraińską w Medyce, ponieważ nie figuruję na liście wycieczki.
Dyrektor jest tak uprzejmy, że bez chwili wahania jedzie ze mną do Medyki, gdzie przechodzę odprawę celną po stronie polskiej i ukraińskiej w kilkanaście minut. Sam się dziwię, że idzie tak gładko i nikt nie zapytał, czy coś podejrzanego nie przewożę. A przewiozłem cały galowy mundur oficerski. Natomiast grupa warszawska, na którą czekam już po stronie ukraińskiej, nie pojawia się. Poranne słońce wychodzi coraz wyżej i mocno przygrzewa, a autokar nie nadjeżdża. Różne myśli przychodzą mi do głowy, kiedy wreszcie podjeżdża polski autokar zabierając mnie do Lwowa.
Reportaż powinien mieć zapewne nieprzerwany ciąg wypowiedzi, ale zdaję sobie sprawę, że czytelnik szuka tylko ciekawszych wątków. Tak więc pomijam te 90 km od granicy do Lwowa. Wjeżdżamy do centrum. W piękny dzień słoneczny widzę, jakie to miasto oddaliśmy Ukrainie. Lwów stoi tak, jak stał w czasach Szczepcia i Tońcia. Każdy dom, każdy kąt jest tu zabytkiem i wiąże się z jakąś polską historią. To, co sprzedają na każdym rogu ukraińscy chłopcy z czysto polskim zachwalaniem kolorowych wydawnictw z pałacami czy świątyniami Lwowa, to zaledwie mały procent tego, co posiada to miasto.
Jako chłopiec dziewięcioletni byłem w 1938 roku we Lwowie z rodzicami. Wówczas zwiedzaliśmy Panoramę Racławicką i wystawę Lotnictwa Polskiego. Na cmentarzu Łyczakowskim nie byliśmy. Od rodziców otrzymałem w formie prezentu grubą książkę z ilustracjami przedstawiającymi małych chłopców z karabinami w ręku. Tytuł książki „Orlęta". Zaginęła w czasie artyleryjskiej nawały pod gruzami.
Dzisiaj Lwów odkrywam od nowa i jestem tym miastem oczarowany.
Jest niedziela, więc przewodnik podjeżdża z nami pod cerkiew katedrę greko-katolicką pw. św. Jura. Niestety, zwiedzanie wnętrza jest trudne. Trwa wspaniałe nabożeństwo z chórami męskimi, których brzmienie jest tak charakterystyczne dla obrządku greko-katolickiego.
Upał i ciasnota soborze wypędzają nas mimo wszystko na zewnątrz. Niestety, nie zwiedzamy wnętrz kościołów rzymsko-katolickich. Przewodnik omawia ich historie przedstawiając bryłę zewnętrzną. Są to: barokowy kościół pw. Bożego Ciała, barokowy kościół pw. św. Marii Magdaleny, wczesnobarokowy kościół pw. św. Andrzeja Apostola, który należy do zespołu klasztornego oo. Bernardynów.
Zanim dojedziemy do nekropolii, przewodnik pokazuje bardzo ważne miejsce, na którym Niemcy w 1941 roku zamordowali, jak wyliczyłem na tablicy pamiątkowej, 41 osób. Byli to przeważnie profesorowie Uniwersytetu Jana Kazimierza we Lwowie oraz ich rodziny.
Wreszcie podjeżdżamy w rejon Łyczakowa przed główne wejście na cmentarz. Wychodzę kupić kwiaty do kwiaciarni przed cmentarzem. Kiedy wracam do autokaru, wycieczki już nie ma. Po prostu warszawiacy, obawiając się, że mogą być jakieś konflikty z Ukraińcami, kiedy wejdę na cmentarz w mundurze oficera WP, poszli beze mnie.
A więc maszeruję przez cmentarz samotnie z nadzieją, że spotkam moją polską grupę. Podążam w kierunku nekropolii „Orląt". Ukraińcy, owszem zaskoczeni, z zainteresowaniem przyglądają się, a jeden przechodzień pyta mnie, jaki mam stopień wojskowy. Odpowiadam, uśmiechając się. Ukrainiec również z uśmiechem dziękuje.
Kiedy zbliżam się do cmentarza polskiego, słyszę już z dala donośny glos polskiej przewodniczki, opowiadającej historię walk o Lwów w 1918 roku. Szybko dołączam do polskiej grupy, która jest zachwycona moim pojawieniem się w pełnej mundurowej gali. Błyskają flesze. Wszyscy Polacy robią zdjęcia z moja osobą i pytają, skąd przyjechałem. Kiedy mówię – „Poznań", cala polska wycieczka radośnie mnie wita. „My też prawie z Poznania", bo z „Grodziska Wielkopolskiego". Narasta zainteresowanie moją osobą. Teraz wspólnie składamy kwiaty i robimy wspólne zdjęcie. Długo oddaję honory wojskowe przed pamiątkową płytą, z czego korzystają właściciele aparatów fotograficznych. Niestety, muszę rozstać się z bardzo miłą i towarzyską grupa Wielkopolan. Wracam samotnie przez cały cmentarz.
W autokarze jeszcze nie ma grupy warszawskiej. Rozbieram się z munduru, bo upał się zwiększa.
Wracają warszawiacy i z dużą uwagą patrzą na mnie. Przewodnik pyta mnie z boku, czy miałem jakieś problemy. Zdziwiony odpowiadam, że żadnych.
Jedziemy na dalsze zwiedzanie Lwowa. Jednak główny program mam już za sobą.
Wieczorem wysiadam przed granicą po stronie ukraińskiej, gdzie urzędnicy wbijają mi do paszportu pieczątkę Republiki Ukraińskiej – jedyną w paszporcie, który objechał pół Europy.
- Marian Osada
- "Akant" 2011, nr 12
Marian Osada - MOJA HISTORYCZNA PODRÓŻ NA POGRANICZE POLSKO-UKRAIŃSKIE
0
0