Często zastanawiamy się, jaki los czeka Ludzkość w najbliższej przyszłości? Czy wyginiemy, czy jednak uda nam się przetrwać? Z wypiekami na twarzy czytamy kolejną wróżbę znanego jasnowidza, modląc się w duchu, aby była optymistyczna. Koniec świata nie nastąpił 21 grudnia 2012 roku. A już teraz zapewne wielu z nas zastanawia się kiedy właściwie nastąpi ten długo wyczekiwany koniec. Jednocześnie wymyślamy kolejne daty. Bo niewątpliwie kiedyś nastąpi. A więc kiedy?
Strach ma wielkie oczy
Założę się o pokaźną sumkę, że niewielu ludzi czytało poważne opracowania naukowe dotyczące chociażby globalnego ocieplenia, za to większość z nas miała kontakt z pracami Nostradamusa, czy innymi wizjonerami i mistykami, którzy twierdzili, że potrafią przewidzieć najbliższą przyszłość. Dlaczego fascynujemy się kolejnymi przepowiedniami i ich interlokutorami? Wydaje mi się, że istnieją dwie odpowiedzi na to pytanie. Pierwsza brzmi, nie wierzymy naukowcom i ich analizom, zakładając z góry, że brak merytorycznego przygotowania może okazać się kluczowe w zrozumieniu treści. A po drugie, ponieważ od dziecka wychowujemy się w kulcie jednostki. To czynnik uwarunkowany kulturowo. Może wszystko to jest wielkim spiskiem, żeby wyciągnąć z naszych kieszeni pieniądze, po ostatniego miedziaka? Kłamią zarówno wizjonerzy, jak i naukowcy, dlatego nie ma sensu czytać ich opracowań.
W zasadzie istnieje szereg przepowiedni końca świata i wszystkie je dobrze znamy. Apokalipsa, proroctwa Stolicy Apostolskiej, przepowiednie Ojca Pio. Lecz co jakiś czas pojawiają się nowe, potrafiąc rozpalić nasze umysły do czerwoności. W myślach modlimy się, aby była optymistyczna. Swego czasu nawet NASA wieszczyła. Amerykańscy naukowcy z Narodowej Agencji Aeronautyki i Przestrzeni Kosmicznej twierdzą, że Ziemię czeka apokalipsa z powodu gigantycznej burzy magnetycznej, która ma nadejść w 2013 roku - podaje serwis „korrespondent.net".
Wielu ta informacja zaniepokoiła, lecz przypomnę że podobne rewelacje można było przeczytać kilka lat temu. Burza groziła nam w roku 2004. I co? I nic. Czy ktoś o niej w ogóle jeszcze pamięta? Żadna burza magnetyczna nam nie grozi. W wywiadzie dla brytyjskiego dziennika „The Daily Mail", Richard Fischer, szef oddziału NASA zajmującego się obserwacją Słońca powiedział, że burze magnetyczne powodują awarie systemów łączności i są w stanie wpłynąć na pracę wszystkich systemów komputerowych. Mogą zostać uszkodzone także inne kanały komunikacyjne: telefoniczne, satelitarne. Uczony na końcu przepowiada, że grozi nam zupełny paraliż łączności, upadek systemu bankowego, a w efekcie nowy, długotrwały kryzys gospodarczy.
Jeżeli już dojdzie do jakichkolwiek „awarii systemów łączności", to według mnie, będzie to sabotaż, celowe działanie. Powtarzam, żadna burza magnetyczna nam nie grozi. Dlaczego? Ponieważ z racji olbrzymich odległości, jakie dzielą planetę od Słońca, stanowią niewielkie zagrożenie dla Ziemi. W wytłumaczeniu tego zagadnienia posłużę się cytatem, który zobrazuje nam całą rzecz. „Gdyby zmniejszyć rozmiary Kosmosu w skali 1:180 000 000, nasza Ziemia byłaby małym ziarenkiem piasku, krążącym w odległości 90 cm od pestki wiśni, przedstawiającej nasze Słońce. Najdalsze ziarnko piasku, planeta Pluton, byłaby odległa w tej skali o 36 metrów. Natomiast następna pestka wiśni, najbliższa gwiazda: Alfa Centauri (wraz z gromadką przypuszczalnie istniejących ziaren piasku – planet), odległa byłaby w tej skali o około 225 kilometrów. Następna z kolei gwiazda – słońce (gwiazda Barnarda, czyli Strzała) znalazłaby się w odległości około 320 km, i tak dalej. Najbliższą nam galaktykę Andromedy należałoby w tym modelu umieścić w odległości 160 milionów kilometrów!...". Pisze w książce „Przybysze z Kosmosu. Rzeczywistość, czy fantazja?", Andrzej Donimirski. Autor nie posługuje się oryginalną myślą, lecz porównaniem zaczerpniętym od R. Puccettiego.
Burze magnetyczne dodałbym do długiej listy przesądów i nonsensów, które wylicza w książce pt.: „Świat nawiedzany przez demony" Carl Sagan. Należą już do niej m. in.: cała astrologia, Trójkąt Bermudzki, potwór Wielka Stopa i Loch Ness.
Czy możemy więc spać spokojnie? Odpowiem stanowczo - Nie. Z wielu powodów.
Zapomniana wizjonerka
Jedna z mniej znanych przepowiedni losów świata dotyczy pewnej zapomnianej wizjonerki i wróżbiarki Benity Gero. Do dzisiaj pozostaje postacią tajemniczą. Książka „Atlantyda Remake" Vita Keymara, została osnuta na kanwie wielotomowych zapisków zapomnianej wizjonerki. „Odkupiłem je od Edwina Underwooda, prowadzącego antykwariat w małej osadzie Boderville w stanie Indiana – pisze autor w posłowiu. - Mimo usilnych poszukiwań nie wiele udało mi się dowiedzieć o autorce. (…) Oryginalność stosowanej przez nią metody była zdolność przekraczania granic życia ludzi, którym wróżyła przyszłość i przenoszenia wizji na ich dalekich przodków – osoby jeszcze nieżyjące: mające przyjść na świat dzieci, wnuki czy prawnuki. Metodę tą nazywała linearno-pokoleniową".
Benita Gero pochodziła z Polski, jak twierdzi Keymar. Data i miejsce jej urodzenia nie są jednak znane. Po ucieczce z hitlerowskiego obozu zagłady w z styczniu roku 1944 dotarła do Vaduz, stolicy księstwa Liechtenstein, gdzie wyszła za mąż za Gustawa P., przemysłowca i obywatela tego kraju. Zmarła w październiku w Vaduz. Przyczynę zgonu stanowiły powikłania porodowe. Dane pochodzą z tak zwanej drugiej ręki, od człowieka który zastrzegł sobie anonimowość. Twierdzi, że Benita Gero została zamordowana przez swoich klientów, których potomkowie mieli zostać sprawcami zagłady świata. Prawdopodobnie wykradli z miejscowego archiwum akty ślubu i zgonu Benity Gero. Nie jest znane miejsce jej pochówku oraz prawdziwe imię i nazwisko. Benita Gero to pseudonim wróżbiarki. Używała go także w obozie zagłady. Zaczęła notować swoje wizje w atmosferze śmierci i zbrodniczych wyczynów obozowych oprawców z Ravensbruck (w ocalałych archiwach obozu znaleziono tylko zdjęcie Gero). Ostatnie zapiski wizjonerki pochodzą z 11 lutego 1945 roku. Sześć z dziewięciu woluminów zatytułowanych „Atlantyda Remake" – z roku 1944. Trzy ostatnie z 1944. Całość zawiera wstrząsającą przepowiednie końca naszego świata, mającego nastąpić w roku 2044 oraz odrodzenia w skali przekraczającej ludzką wyobraźnię.
„(…) Tomy tekstu Benity Gero czytałem jak sensacyjną powieść – pisze Keymar w posłowie do swojej książki. - Autorka opisuje postępującą apokalipsę Ziemi i postacie oraz czyny jej sprawców. Przedstawia zbrodnicze akcje z użyciem supernowoczesnych broni, o których nie mogła słyszeć w roku 1945. Do opisu wplata wątek skomplikowanej miłości, podaje analizie wyzwalanie się instynktu mordu w działaniu głównych bohaterów. Nie stroni od wątków mistycznych i odwołań do biblijnych kar wymierzonemu ludzkiemu plemieniu za jego zbrodnicze uczynki, takich jak Potop, zniszczenie Sodomy i Gomory itp. Mówi o nich słowami bohaterów wizji.
(…) Tekst Gero w wielu fragmentach jest sfabularyzowany. Niewykluczone, że chciała napisać powieść, lecz pracę nad nią przerwała śmierć. Nie wiadomo, kto przywiąż woluminy do USA. I dlaczego akurat tam? Można podejrzewać, że mąż autorki, który w roku 1947 zamieszkał z ich synem w Nowym Jorku, gdzie dwa lata potem zmarł. Nie zdołałem odnaleźć nikogo z rodziny Benity Gero.
Osoby, które twierdzą, że znają wizjonerkę z obozu, wyznały, iż z dokładnością do jednego dnia przewidziała śmierć Hitlera oraz zakończenie drugiej wojny światowej. Podała daty zgonów Stalina oraz Churchila. Wcześniej – Franklina Delano Roosvelta. Przewidziała dzień nalotu na Hiroszimę, powojenny podział Europy, rozpad Związku Radzieckiego itp.
Najbardziej zadziwiające opisy osiągnięć naukowych, o których nie mogła wiedzieć. Postacie z przepowiedni posługują się bronią, jakiej wtedy jeszcze nie było. Wielu z nich… jeszcze nie ma lub są w stanie prób bądź rozważań teoretycznych. Ponieważ nie znała nie istniejącej wówczas terminologii, w sposób rozwlekły i niejasny opisuje działania komputerów, wahadłowce, broń laserową oraz wszelkie urządzenia techniczne. Byłem więc zmuszony „przetłumaczyć" wywody Gero na język nazw, obowiązujących pod koniec XX wieku. W przypadkach opisów urządzeń, których nie ma wprowadziłem neologizmy.
(…) W wizji zapowiada upadek Stanów Zjednoczonych Ameryki Północnej oraz wszystkich państw współczesnego świata. Bardziej zajmuje ją fakt tego upadku aniżeli szczegółowe okoliczności. Pośrednio wini zań wynaturzenia cywilizacyjne, bezpośrednio stworzone przez Maxa Zazzo Comando Atlantyda Remake".
Na marginesie wspomnę, że organizacja, którą stworzył (a raczej dopiero stworzy) Max Zazzo, wywodziła się w prostej linii z bojówek proekologicznych, które następnie przekształciły się w jednostki o charakterze militarnym.
Z godnie z przepowiednią Polki świat czeka los podobny do tego, jaki spotkał legendarną Atlantydę. Jak powiadają legendy, garstka Atlantów ocalała i dała początek starożytnej kulturze Egiptu. Wśród ocalałych z zagłady wymienia się człowieka o imieniu Toth, który rzekomo był twórcą cywilizacji tego kraju, m. in. wynalazcą kalendarza. Potem uznano go za równego Ozyrysowi. Ale to już inna historia…
III Wojna światowa
Nie mamy jednak pewności, czy osoba taka naprawdę istniała. Autor książki „Atlantyda Remake", Vit Keymar, zarzeka się, że tak. Musimy mu wierzyć na słowo. Pisarze jednak mają to do siebie, że lubią fantazjować, są skłonni do koloryzowania, upiększania nie których wydarzeń lub naginania faktów. A czasami, mówiąc po prostu, kłamią. Ciekawe tego przykłady odnajdziemy na łamach prasy bądź w literaturze.
Czy w przyszłości dojdzie do wybuchu wojny? Podobnego zdania jest George Friedman, autor książki „Następne sto lat". Podaje nawet dokładną datę jej wybuch – 24 listopada 2050 roku. Blisko daty Benity Gero – 2044 rok. Co będzie punktem zapalnym? Sądzę, że w ramiona boga wojny mogą nas wepchnąć globalne problemy, którym nie sprostamy, a które wezmą swój początek od zmian klimatu. Bowiem w latach 2030-40 czeka nas nasilenia różnych zjawisk pogodowych. W niektórych rejonach świata zapanuje susza. Pogorszą się warunki bytowania. Jak wynika z prognoz demografów już w roku 2025 połowie mieszkańców Afryki zabraknie wody pitnej.
Jestem przekonany, że Majowie potrafili przewidywać naturalne zjawiska pogodowe, bądź klimatyczne, które przebiegają na naszej planecie fazami i dzieją się na przełomie wielu tysiącleci. Lecz na pewno nie przewidzieli wszystkiego. Musimy wziąć pod uwagę czynnik ludzki. Niestety człowiek spełnia rolę katalizatora tych zmian. Nasza działalność na Ziemi w dużym stopniu przyczyni się do warunków życia w przyszłości.
W raporcie IPCC (Intergovernmental Panel on Climate Change) główną odpowiedzialnością za „ocieplenie obserwowane w ciągu ostatnich 50 lat" obarcza się ludzkość. Stwierdza się w nim, że w ostatnich latach XX wieku temperatury były wyższe niż kiedykolwiek w ciągu poprzedniego tysiąca lat. Tymczasem karczujemy pod tereny uprawne coraz większe obszary dżungli. Strata lasów niechybnie ten proces przyspieszy. Bowiem, to one głównie długoterminowo wiążą dotychczasowy węgiel uwalniany przez oddychanie i inne procesy spalania. Brak drzew wystawi na bezpośrednie działanie światła słonecznego uzależnioną od niego wegetację przyziemną i zarazem stworzy sytuację, w której z powodu braku zdolności dostosowania, roślinność te nie przeżyją. Kolejny negatywny skutek, wówczas prawie jednocześnie dochodzi do erozji gleby. Mimo tego wszystkiego, a przede wszystkim mimo wiedzy naukowej, jaką posiadamy, wycinamy lasy i niszczymy bezlitośnie od czasów Cesarstw Rzymskiego. A co gorsze, zatruwamy.
„Pochłaniane są również szkodliwe substancje (co zostało dowiedzione), zarówno w formie gazów przez liście, jak również w formie płynnej przez korzenia (po ich wniknięciu do podłoża); po czym drzewo łączy je w związki i w trakcie własnej przemiany materii rozkłada i unieszkodliwia. Długi czas funkcjonuje to dobrze. Podobnie jak wątroba chronicznego pijaka w wyniku nadmiernego spożywania alkoholu, tak i las wydaje się być przeciążony nadmiarem substancji trujących pobieranych przez niego w roli filtra powietrza. Sam zaczyna chorować pod wpływem szkodliwych substancji, które zatrzymywał dotychczas z dala od nas". Pisze w książce pt.: „Pozwólcie nam zasadzić jabłonkę", profesor Homar von Ditfurth.
Po ostatniej katastrofie elektrowni atomowej w Japonii, władze niemieckie ogłosili, że za kilka dekad chcą przejść całkowicie na energię zieloną. Nasi zachodni sąsiedzi to największa gospodarka Europy, ale za swój sukces gospodarczy zapłacili wysoką cenę – zniszczeniem środowiska naturalnego, bezpowrotnie, skażeniami gleby, powietrza i wody. Ale już w roku 1982 tamtejsi naukowcy ostrzegali – „niemiecki las umiera". W Europie ocalała jedna jedyna puszcza – Białowieski Park Narodowy.
Czy koniec naszego świata, jak wieszczy Benita Gero, nastąpi w 2044 roku? Wszystko na to wskazuje. A raczej będzie to początek nowego świata, bo także według niej nastąpi odrodzenie ludzkości, przekraczające wyobraźnię pisarza science fiction. Dla nas, zwykłych ludzi, to jednak marne pocieszenie.
Owianą sławą datę końca świata – 21 grudnia 2012 r., mamy za sobą. A są przecież ważniejsze sprawy, którymi należy się zająć, jak te chociażby związane z gwałtownie rosnącą populacją ludzi, zmianami klimatu, kryzysem energetycznym, czy rozpowszechnionym przez media kryzysem finansowym. I to jak najszybciej, ponieważ nie zostało nam wiele czasu. Na co? Zmiany klimatu, które obecnie obserwujemy, to jedynie preludium do tego, co ma nastąpić w przyszłości. Odcisną one swoje piętno na całej ludzkości. Syndromy tych zmian już są widoczne. Naukowcy opisują i analizują je w poważnej prasie. Robią nawet symulacje wybiegające daleko w czasie. Niektórzy próbują aktywnie działać, z godnie ze starą lekarską maksymą, że lepiej zapobiegać niż leczyć. Niestety w zalewie informacji można szybko zgubić istotny wątek. Są i tacy, którzy uważają, że dezinformacja, to współczesna sztuka przetrwania, a przetrwają tylko „wybrańcy". Natomiast Majowie twierdzą, że po okresie chaosu ludzkość odrodzi się po raz wtóry (piąty). Jestem przekonany, że coś wisi w powietrzu. Ciążą nam „grzechy" poprzednik epok, pozostawione jakoby w spadku. Pora abyśmy przejrzeli na oczy i rozwiązali problemy, które nawarstwiaj się z każdym pokoleniem. Majowie dają nam nadzieję, ludzkość nie wyginie, lecz po wielkich zmianach „narodzi się nowy człowiek". Konsekwencje tych zmian będą jednak ogromne.
George Friedman w swojej książce „Następne sto lat" przekonuje nas, że wojna, która nadejdzie, nie będzie prowadzona przy pomocy rakiet, broni atomowej, lecz konwencjonalnej. Czy odczuwamy ulgę? Niestety nie. Jednak, czy możemy wszystko przewidzieć? Wydaje mi się, że nie możemy być niczego pewni. Mocarstwa i tak już posiadają arsenały najróżniejszej broni, które zdolne są zdezynsekować życie na naszej planecie kilkakrotnie. Obecnie istnieją o wiele skuteczniejsze sposoby zabijania niż broń atomowa.
Często wydaje nam się, że broń atomowa jest obecnie najstraszliwszą z broni, jaką mógł stworzyć człowiek. Wyobrażamy sobie, że kolejna wojna światowa, gdy nadejdzie, będzie toczona w taki właśnie sposób, przy użyciu rakiet. Nic bardziej mylnego. Prawie, że równolegle z pracami nad ulepszaniem broni jądrowej prowadzone były badania nad bronią chemiczną oraz biologiczną. Nad gazami działającymi na system nerwowy. Większość takich gazów nerwowych jest niewidzialna i bezwonna. To cisi mordercy.
Wszystko zaczęło się od 21 grudnia 2012 r., domniemanej daty końca świata, którego nie było. W tym dniu zaczęliśmy jakoś bardziej interesować losem świata. Badacze kultury i astronomii Majów są zgodni, że rok 2012 nie miał szczególnego znaczenia dla tego ludu. Część wyznawców teorii spiskowych uważała tą datę za koniec świata. Straszyliśmy się zagładą. Dlaczego? To pytanie raczej do socjologów oraz psychologów. Ale sądzę, że robiliśmy to po to, aby zapomnieć o sprawach najważniejszych. Może podświadomie wiemy dokąd zmierza ten cały świat? Postawię tezę, że w tym przypadku data ta ma na nas podziałać, jak hamulec bezpieczeństwa w rozpędzonym pociągu postępu.
Marcin Szerenos
14-07-13, Warszawa