Opowieści głoszone w eter nie mają racji bytu. Każda historia wypatruje nastawionych uszu. Gdy się takie znajdą, opowieść ociera się o nie jak kot, by, nim się obejrzymy, krętym korytarzykiem małżowiny zakraść się wprost do serca.
Poezja Leszka Żulińskiego to wyjątkowo sprytny kot. Jak już go wpuścisz do siebie, pobiegnie truchtem przez salon, wskoczy na najwygodniejszy fotel i figlarnie zmruży ślepia. A gdy ruszysz w jego stronę, oburzając się za tę bezczelność, szast-prast – przemieni się nagle w faceta: nogę założy na nogę, wąsa podkręci i powie: Siadaj! (jakby był u siebie!) Opowiem ci, jak to jest być Faustem... A właściwie: mężczyzną.
Istotnie, ta poezja to portret mężczyzny wiecznie pragnącego, zniewolonego własnym ciałem i konwenansem, tęskniącego za miłością, pożądającego kobiety, w końcu znajdującego tę podsuniętą mu przez Mefista, a później, z obcym swej rozedrganej duszy spokojem, odkrywającego, że wbrew umowie to nie chwila była wiecznością,/ tylko Małgorzata (...) chwilą.
Pewnym mottem tej opowieści o miotaniu się w samym sobie może być wiersz o wymownym tytule Tryptyk aforystyczny, otwierający tomik Chandra: W zakolach mózgu/ nie ma wiraży -/ są miraże./ W komorach serca/ dusi nas cyklon/ uczuć./ W gorejącym krzewie krocza/ jednym otwiera się niebo,/ innym piekło. Od początku czytelnik styka się więc tu z problemem uczuciowości, nieubłaganie skorelowanej z cielesnością. Biologiczny aspekt miłości z jednej strony fascynuje bohatera poezji Żulińskiego, z drugiej boleśnie uświadamia mu, iż to, że się kocha wynika z łańcucha reakcji chemicznych i zwierzęcych odruchów, a nie – jakbyśmy tego chcieli – z przyczyn metafizycznych. Jest to prawda prosta, ale co z tego, jeśli właściwie niczego ona nie tłumaczy, w niczym nie pomaga? Mówią o tym Te ciemne dni bez miłości: W końcu uczeni odkryli tajemnicę miłości:/ zależy ona od poziomu/ fenyloetyloaminy,/ dopaminy,/ encefaliny,/ i endorfiny we krwi./ Szkoda,/ że nie umieją wyjaśnić,/ dlaczego w mojej krwi/ płynie także smoła (...). (Ch)
Zdolność kochania, opleciona duszącym bluszczem pożądliwości, staje się swego rodzaju przekleństwem, znamieniem szczególnym w przypadku mężczyzny. Odczuwa on iście Wilczy głód kobiecego ciała. Wiersz Żulińskiego pozbawiony pierwiastka erotycznego (bo zdarzają się i takie) może wydawać się czytelnikowi obcy, ‘nie należący do opowieści’ – jego poezja jest na wskroś cielesna. Nawet teksty o kotach (np. Kot z Chandry i Moja kotka z Rymowanek) są przesycone dotykiem, kobiecością (zabawne, że u Żulińskiego często tak naprawdę nie do końca wiadomo, czy pisze on o kocie czy o kobiecie, a może ‘kot’ i ‘kobieta’ to niemal synonim...? Bohater jego wierszy sam zdaje się zresztą śledzić kobietę-kotkę z zacięciem kocura na przemian obnażającego i chowającego pazury...).
W dorobku poety wiele jest wierszy odważnych, wręcz obscenicznych. Jednych może to odpychać i ci zatrzasną nie raz tomik Żulińskiego, jak się zatrzaska uchylone niechcący drzwi okupowanej przez kogoś sypialni. Innych – przeciwnie – poezja ta podnieca (przede wszystkim intelektualnie), a przez to przyciąga ze zdwojoną siłą. Jedno jest pewne: znacząca jest dosadność tematyki i słów poety, które unaoczniają, że seksualnością podszyta jest każda dziedzina naszego życia i ono całe w swej rozciągłości od narodzin do śmierci. Ciekawy to eksperyment: odrzeć miłość fizyczną z kulturowego tabu i zobaczyć, co się za tą zatęchłą kotarą kryje – na płaszczyźnie języka, a przez nią – w psychice. Do tego jeszcze wysilić się twórczo, by z tego doświadczenia nie wyszedł prostacki obraz, uchwycony niedbale migawką wścibskiego paparazzi, lecz by była to fotografia duszy.
Jeśli już mowa o języku poetyckim i erotyce, warto zauważyć, jakimi metaforami posługuje się poeta: Sahara brzucha, dolinka obojczyka, nietoperz dłoni (Małe perwersje, t. Ch), kobieta jako dreszcz mrozu/ idący przez kręgosłup i osiadający szronem/ na skroniach (Moja Ef, t. Ch), pośladki budzące czułość/ niczym małe, przytulone do siebie owieczki (Jej wiosenność, t. Ja, Faust) – prostota porównań, odwołania do świata natury i konkretnych geograficznie miejsc czynią czasem erotyki Żulińskiego podobnymi do jednego z najsłynniejszych, a przy tym najświętszych erotyków świata – do starotestamentalnej Pieśni nad Pieśniami.
Poezja Żulińskiego czerpie pełnymi garściami z dorobku kultury europejskiej nie tylko jeśli chodzi o język, ale i topikę. Odwołuje się także do ponadczasowych dzieł z zakresu muzyki, malarstwa, wreszcie literatury, czego przykładem jest wielokrotne wykorzystywanie postaci Fausta, Małgorzaty i Mefista. Poeta nie udaje jednak przy tym, że, zamknięty w wypełnionym antykami gabinecie, pisze swe wiersze gęsim piórem; bez żenady przyznaje się do współpracy z komputerem (Małgorzata.doc, t. JF), a jego język poetycki nie stroni od wyrażeń potocznych, czy słów kojarzonych ze współczesnością; sprawą czytelnika pozostaje to, czy podoba mu się pępek Małgorzaty jako pendrive,/ w którym zapisana jest cała historia świata (Pępek Małgorzaty, t. JF) i czy przekona go dialog kochanka z rywalem, proponowany przez artystę (Erotyk do rywala [II], t. Ch ).
Co do rywalizacji, walki, to jest jej u Żulińskiego sporo – jego bohater walczy z samym sobą, z kobietą, o kobietę... Być może dlatego duże wrażenie robią wiersze, gdzie z nikim on nie wojuje, za niczym nie pędzi, gdzie na chwilę przestaje być w pełni Faustem. To wiersze nie pozbawione cielesności, ale jakże spokojne, czułe (np. sąsiadujące ze sobą w t. JF utwory Wierszyk o zazdrosnym czajniku i Punkt G).
Gdy bohater Żulińskiego walczy, wynik potyczki zazwyczaj jest nierozstrzygnięty albo niekorzystny dla niego. Są jednak chwile, gdy wie on, że musi zwyciężyć za wszelką cenę. Wierszem prezentującym tego typu starcie jest Zuzanna i starzec (Ch), utwór dedykowany rzeczywistej, dwuletniej Zuzi. Śledząc myśli ‘ja’ lirycznego można doznać zgrozy rodem z wynurzeń Nabokovskiego Humberta (choć, oczywiście, nie są to przypadki zupełnie tożsame – w końcu tytułowy ‘starzec’ zapewnia adresatce jeszcze jakieś 20 lat spokoju...), ale pointa, w której podmiot wiersza morduje w sobie Mefista i Fausta – niemoralnych doradców oraz jedna z najpiękniejszych metafor zakochania, na jakie udało mi się trafić [(...) tam (...) możesz spotkać/ prawdziwego mężczyznę (...) poznasz sama: (...) spódnica jak wielki żagiel/ pchnie cię w jego ramiona.], uspokajają nieco, przywracając wiarę w snującego swą opowieść bohatera Żulińskiego.
Swoją drogą, straszna gaduła z tego Fausta. Nawet gdy go nie słuchasz, gdy zajmujesz się czymś innym, on wciąż dyskutuje w zamkniętym, stojącym na półce, tomiku. A jak nie rozmawia, to pisze listy – ma wieczną potrzebę mówienia do kogoś. Wystarczy prześledzić tytuły większości wierszy z rozdziału Sztuka życia w tomie Ja, Faust – bohater rozmawia tu z lustrem, Bogiem, pisze do Odysa, Villona, Petrarki, Cervantesa, Piotra Kuncewicza... Na kartach tomiku odzywa się do niego Mistrz, postać Bułhakowa – w swym liście przykazuje, by Faust dbał o Małgorzatę. Pisze także, by rozprawił się odpowiednio z czarnym kotem, który towarzyszy świcie Wolanda. Myślę, że Faust nie poszedł za radą Mistrza – chyba jednak za bardzo lubi koty... Zamiast kopnąć, jak należało, pozwolił kocurowi podejść i władczo owinąć mu długi ogon wokół swych nóg. Behemot dobrze wie, ile korzyści czerpie się z kociego przebrania.
Tak więc Faust został spętany przez Diabła, ale dzięki temu czegoś się nauczył – jego opowieść musi mieć spryt i miękkie futro kota, wówczas nikt jej się nie oprze. I nawet jeśli kogoś zadraśnie pazurem, rozwścieczy, zniecierpliwi plątaniem się pod nogami, wszystko się jej wybaczy w imię tych paru chwil spędzonych razem na kanapie w leniwe popołudnie.