Jestem bytem przygodnym, na żadnym poziomie nie potrafię sobie wmówić swej konieczności. Ale w myśl wiary, którą wyznaję, a która jest dla mnie wiedzą, jako powołany do życia, mam niezniszczalną już duszę. Natomiast bytem koniecznym jest osoba, którą kocham, bo Jej miłość odwzajemniam dla niej, dla procesu uświęcenia i konsolidacji jej podmiotu. Jej istnienie usprawiedliwia i konstytuuje mój przygodny byt w obszarze ponad „przygodnością".
Jest noc. Moja żona śpi… ufnie. Ponad konkretem jej snu będę usiłował powiedzieć „coś więcej", wyrazić logicznie nieuchwytne konotacje pojęć i alegorii, które mają strukturę odporną na korozję czasu, a jednak da się je weryfikować w świetle definicji prawdy św. Tomasza z Akwinu: Veritas est adaequatio intellectus rei – prawda jest zrównaniem (albo dostosowaniem) umysłu i rzeczy.
Abstrahując od hedonistyczno-konsumpcyjnych praktyk samozadowolenia, można jasno stwierdzić, że życie nie na sensu. Istnienie – tak. Jest to różnica. W młodości odczuwałem, że prawdziwe istnienie stwarza jedynie bunt, albo całkowite zawierzenie Bogu w formie radykalnej kenozy (ogołocenia w ascezie). Że osoby ułożone ze światem są skazane na tło, obornik dla wzrostu duchowego innych, lepszych po prostu, czyli o większej głębi poznawczej. Ta wyższość wynika z przyjęcia cierpienia samego w sobie i cierpienia zastępczego jako najwyższej wartości. Wartość buntu jest niewątpliwa. Nawet tego, który jest chybiony. Wartość kenozy jest fundamentem poznania bezpośredniego. Nawet jeśli przerywa ją upadek i zwątpienie, licha namiastka „nocy zmysłów" Św. Jana od Krzyża.
Dar życia można przeistoczyć w istnienie, wpisać w trójkąt realnie żywych, pulsujących pojęć: krzyż, hierarchia i… miłość. „Pierwszą z nich jest miłość", choć w planie praktycznym nie jest to takie oczywiste.
Zacznę jednak od refleksji związanej z tym pojęciem, niejako dorzuconym w tytule tegoż tekstu jako pewien miękki kontrapunkt dla dwóch poprzednich, a które musi w sposób oczywisty, jeśli świat ma być światem „ludzkim", przenikać biocenozę i sferę pneumy dostępnej osobie człowieczej uwikłanej w materię. Z jednej strony o miłości nigdy dość, ale też nie ma sfery bardziej banalizowanej, zohydzanej, fałszowanej lub odwrotnie: - idealizowanej, nachalnie sugerowanej jako abstrakcyjne rozwiązanie totalne wszystkich problemów naszego tu i teraz w oderwaniu od wyróżników „padołu płaczu".
Dobrze i skutecznie funkcjonuje też miłość nieuporządkowana z założenia. Nie buduje, jest wzniosła z tytułu, że jest miłością, niszczy i jeszcze mieni się, że jej inspirację jest pojęciowe lub panteistyczne dobro. U ks. Konstantego Michalskiego, postaci zapomnianej, profesora i rektora UJ-tu z okresu międzywojennego, przeczytałem: „Nie może być ładu w działaniu człowieka, który kocha anarchicznie, nie zwracając uwagi ani na hierarchię wartości poza sobą, ani na hierarchię uczuć we własnej duszy. Wmyśleć się w etykę katolicką, a zauważy się, że ład w miłości, ordo amoris, jest jedną z centralnych jej idei i z niej idą promienie niemal na całą resztę myśli" . Oczywiście, że „chrześcijaństwo wkroczyło w świat jako absolut, nie po to aby pocieszać" – jak konstatował M. Heidegger.
Miłość jako sposób stanowienia fundamentu porządku na poziomie indywiduum i społecznym jest marginalizowana do kruchty intelektu i płaczliwego sentymentalizmu. Miłość anarchiczna nie jest miłością. Ks. Rektor Konstanty, którego cytowałem powyżej, przeczuł prądy cywilizacyjne. Pisał o tym wyprzedzając rewolucję obyczajową roku 1968, „dzieci kwiaty", „wolną miłość", miłość wolną od uregulowań etycznych, nie mówiąc już o formalno-prawnych. Taka miłość nic nie buduje, jeśli nie niszczy, to zaciemnia sedno rzeczy: - proces wyzwalania ku pełnemu człowieczeństwu.
Krzyż jest konstrukcją otwartą. Jego ramiona wskazują na stron wiele, niczego nie zawęźlają, nie zamykają, niczego do końca nie dzielą. Natomiast zawierają i zapowiadają, na poziomie każdej wrażliwości, dramat poznawczy i egzystencjalny, mimo pozoru swej prostoty (oczywiście mówię o symbolu abstrahując od Krzyża, na którym zawisł Bóg – człowiek). Zauważmy, że we współczesnej cywilizacji figurą najbardziej funkcjonalną i emitowaną publicznie jest prostokąt o dłuższym boku horyzontalnym. Taki kształt ma kineskop telewizora, wyświetlacz telefonu komórkowego, ekran komputera i filmowy w kinie, nawet radio czy jego głośnik. A są to wyróżniki nowoczesności; tego, co tyranizuje i fascynuje ogół, rzeszę konsumentów. Analogiczny kształt mają bilbordy porażające handlową zmysłowością na ulicach, osiedlach, wzdłuż autostrad. Prostokąt zamyka przestrzeń, w swym wnętrzu ogniskuje proponowane dobra materiale w 99%. Sugeruje, że to, co pozostaje poza nim jest nieistotne, a przynajmniej nie na topie. W pełnych kontrastu barw wycinkach płaszczyzny, koncentruje się esencja spełniania się miliardów istnień gatunku homo sapiens. Degraduje te istnienia z miana zbiorowości osób do kategorii jednej z rodzin ssaków: - gatunku po części już elektronicznego. Spustoszenie w umysłach i sercach ludzi sieje nawet nie treść zamknięta w figurze, ale przemoc wizji, która promieniuje z ekranów. Jakby poza nią nic nie było godnego uwagi. Tam jest „mensa", tam jest „transsubstancjacja" informacji, tam przemienia się opinie w fakty, arbitralnie oddziela kąkol od ziarna. Medialna uzurpacja jest faktem. Krzyż przerywa jej ograniczenia. Nie mieści się w tej figurze, ale też nie przekreśla jej w sposób transparentny, przenika w wielu kierunkach.
Czteroramienny krzyż wpisany w koło był pierwotnym symbolem światła i słońca, symbolem cyklu rocznego i zasadą biologiczną. Era chrześcijańska wyzwoliła krzyż z koła (może nawet błędnego). Nabrał cech uniwersum, stał się znakiem nadziei na życie wieczne. Zamykanie krzyża w kole, nawet w świetle współczesnych koncepcji kosmologicznych, stało się anachroniczne w sensie naukowym i intuicyjnym odczuciu struktury świata. Nie znaczy to jednak, że nie jest skutecznie spychany w katakumby prywatności. Kto, choćby w katolickiej Polsce, ośmieliłby się w prezencie podarować komuś wizerunek cierpiącego Mesjasza? Byłby to nietakt oczywisty. Trzeba więc ewokować prawdę, że krzyż może pełnić funkcję ogarniającą całość, która duchowo skleja kamyczki rozbitej mozaiki naszych zawiłych dróg. Nie chodzi więc o krzyż statyczny, że tak powiem, ale o krzyż czyniony, powtarzalny znak, którego w naszym kręgu kulturowym jest uczone każde niemal dziecko. Romano Guardini w „Znakach Świętych" jako pierwszy z symboli numinotycznych opisuje właśnie krzyż, jego dynamiczne znaczenie i możliwość „natchnienia ładem". Nacisk kładzie właśnie nie na figurę, ale na misterium czynienia tego znaku.
Początek człowieczeństwa wymyka się definicjom. Cokolwiek by nie przyjąć za przyczynę świata i człowieka: - wielki wybuch, wieczną materię z zarodkami życia, stworzenie z niczego, to i tak tajemnica nie odstępuje pytającego podmiotu. Wobec świata, siebie i innych, człowiek stanął bezradny, pełen zdziwienia i pytań, fascynacji i trwogi. Starał się (w jakiejś mierze wyłączony z standardowej, stadnej zbiorowości) oswoić materię, swe ja i ja innych, w zastanej rzeczywistości wykryć nadrzędną logikę, nadać ziemskiemu bytowaniu sens w języku liter, liczb, dźwięków, alegorii, abstrakcji pojęć, obrazów. Przezwyciężyć lęk serca przed współ-istnieniem, śmiercią wreszcie. Jest istotą słabą, pełną wahań, ale i okrutną, bezwzględną. Jest pełen sprzeczności i nad wyraz różnorodny w odmianach swoich indywiduum, funkcjonuje w „kainowej rzeczywistości" jako twór, który częstokroć wzdrygamy się nazwać „obrazem Boga". Jeśli jednak wyeliminujemy typy psychopatyczne i zdegenerowane, jeśli zredukujemy pojęcie człowieka do tego, co za jego meritum tradycja uznała i przyjęła, to można wyartykułować pewne rysy tej ludzkiej, ale i świata, tajemnicy. Człowiek żyje w ciągłych przemianach: stacza się w zwątpienie, potem podnosi się. I znów zamęt, rozpacz, buta. Ludzie wszystkich czasów chcieli jakiejś pełni, dogłębnego poznania, smaku wszystkiego. Najczęściej bywało, że szukali po omacku, jako stado ślepców, ale szukali, opisywali swe rewelacje i odkrycia, zjawiska zamykali w symbole obfite, jeśli nie w znaczenia, to przynajmniej w przeczucia i intuicje. Znakomicie wyraził to T. S. Eliot w chórze z misterium „Opoka": „Szli za światłem i cieniem; a światło wiodło ich dalej w światło, a cień wiódł ich w ciemność./ Czciciele węży i drzew, czciciele diabła raczej niż nicości, krzyczący o życie poza życiem, o ekstazę nie będąc ekstazą ciała./ Jałowy i pusty. Jałowy i pusty. I ciemność na twarzy przepaści." Oczywiście „Jałowy i pusty" odnosi się do zastanego świata.
Boską Komedię kończy kosmiczna wizja Poety. W jego jaźń uderza wola samego Boga. Florentyńczyk, który w zasadzie kwestionuje możliwość wyrażenia tej teofanii w języku głosek, kończy poemat wersem: Miłość, co wprawia w ruch słońce i gwiazdy. Mamy zatem konstatację nadrzędnej roli miłości na poziomie kosmologicznym, rekapitulację poznawczego aktu poety; miłość jako siłę podtrzymującą istnienie uniwersum, zasadę funkcjonowania kosmosu. Nie ma w tym skandalu intelektu, czy kreacji hipostazy ślepych sił natury. Doznanie jest konsekwencją wcielania się w świat Dobrej Nowiny chrześcijaństwa. A że miłość realnie, namacalnie istnieje nawet na „zerowym" poziomie materii jest doznaniem każdego z nas, patrz: matka, dziecko. „Amor matris, dopełniacz podmiotowy i przedmiotowy, jest być może jedyną prawdziwą rzeczą w świecie" – pisze ultrasceptyczny Joyce w „Ulissesie", ale też że „Ojcostwo w sensie świadomego poczęcia nie jest znane mężczyźnie. Jest to mistyczne dziedzictwo, spadek apostolski jedynego płodzącego do jedynego spłodzonego. Na tej tajemnicy, a nie na Madonnie, którą przebiegły intelekt włoski cisnął motłochowi Europy, zbudowany jest Kościół, a zbudowany niewzruszenie, gdyż zbudowany jak świat makro- i mikrokosmosu na pustce. Na niepewności, na nieprawdopodobieństwie." Zauważmy, że pustka świata u Joyca jest podobna tej od Eliota, którego cytowałem nieco powyżej, a teza o nieświadomości ojcostwa jest czysto literacka, dostosowana do koncepcji twórcy.
Tu doszliśmy do jasnej oczywistości, że w pojęciu miłości piętrzą się jakieś stopnie, wymiary, strefy skupienia i kreacji. Wypadałoby zadać na początku pytanie: czy mikrokosmos (człowiek) jest analogiczny do makrokosmosu (świata) i czy tej analogii chce, i czy ją akceptuje? Czy analogię zauważa empirycznie?
Moja żona śpi: smacznie - jak to się mówi. Kocham i jestem kochany. Mam zatem prawo powiedzieć parę zdań w tej materii. Jeśli ktoś pisze np. o polityce i władzy sam winien być przynajmniej dowódcą harcerskiej drużyny, kierownikiem poczty, bądź dyrektorem fabryki zabawek. Moja żona oddycha głęboko i ufnie. Ma do tego jakieś podstawy.
Na początku była mistyka liczb. One walczą z wielorakością, porządkują zjawiska fizyczne, próbują określić dane duchowe, ich wzajemne relacje. Poprzez liczbę starano się jasno ukazać harmonię istniejącą w świecie, częstokroć ukrytą. Pełnię z dawien dawna określała liczba 7. Tak ściśle, że w Starym Testamencie pełnię i liczbę 7 określało to samo słowo. W liczbie 7 zawiera się cały świat, bo w ciągu siedmiu dni praca Boga powołała Uniwersum i nastąpił Jego wypoczynek. Liczba 7 określa też ziemskie życie człowieka w całej jego rozciągłości z atrybutami materii i ducha. Symbolem ciała jest liczba 4, ponieważ tworzą je cztery elementy. Duszy odpowiada liczba 3, gdyż jest czymś Boskim i ma być motorem miłości. Suma ciała i duszy: 4+3 = 7.Cóż dodać, co ująć?!.
Miłość a hierarchia, miłość i hierarchia, hierarchia miłości, miłość do hierarchii. I jeszcze liczby, abstrakcje, algebraiczne odpowiedniki, geometryczne proporcje. Cóż za nonsens! Co za komplikacja? Gdzie tu miejsce na myślenie zdroworozsądkowe? Wydaje się, że nie ma desygnatów pojęć, jakie przytoczyłem przed tymi pytaniami, bardziej przeciwstawnych. Hierarchia na podstawowym poziomie znaczenia kojarzy się z rygorem porządku, ślepym rozkazem, czymś bezdusznym, nie-łagodnym, a już na pewno nie z czułością i przyzwoleniem na swobodny rozwój. A miłość łamie wszelkie granice, przełamuje wstyd między osobami, zwycięża lęk, sięga Boga, mówi mu Ty, pozwala na dialog z Najwyższym i najniższym osobnikiem ze sfery tu-ziemskiej, rozprasza dystans, zaprasza.
„Istnieje dostrzegalny przez człowieka rozumny porządek rzeczy. Ten właśnie porządek-uporządkowanie-podporządkowanie zadziwia każdego (kto się przypatrzy rzeczywistości) i wyzwala racjonalność ludzkiego poznania." – pisze współczesny filozof nurtu innego niż obowiązujący na salonach. Hierarchia bytów jest faktem. Jej pierwotna, konstytutywna, stwórcza w zamierzeniu powszechność postuluje możliwość harmonii. A stąd już niedaleko do relacji z miłością, krok do człowieka, o którego nam chodzi, do dwojga ludzi, do spełnień, do pełnych zespoleń na wielu poziomach dostępnych człowieczym osobom. W tych refleksjach pomijam sferę czystego seksu, który nie ma nic wspólnego z wyższymi uczuciami, chociaż czasem przybiera postać dobrotliwej akceptacji drugiego człowieka, przyzwolenia, sympatii wyrażanej otwartością ciała, zatraceniu się w odddaniu.
Harmonii świata i harmonii w człowieku szukano od początków cywilizacji. Starożytni mierzyli Doryforosa Polikleta, proporcje jego ciała uważali za doskonałe. Leonardo da Vinci wpisał człowieka w koło i kwadrat, proste figury geometryczne. Koło znaczy pełnię, doskonałość. W kole nie ma niczego przed ani poza, niczego większego, ani mniejszego. Kwadrat wywołuje wrażenie spokoju, trwałości, kryje tajemnicę. Leonardo szukał harmonii, takiej harmonii szukał też Michał Anioł, a parę wieków później Le Corbusier. Wytyczali na rysunkach idealne proporcje, chcieli mieć piękno (czyli harmonię i hierarchię) opisane funkcją, i to jak najprostszą.
Moja żona śpi. Ufnie. Kocham i jestem kochany. Mam prawo do refleksji. To zdanie, które napisałem odebrałem jako echo słów kogoś innego. Nie musiałem długo szukać w pamięci: „Kochałem głęboką miłością; mam prawo mówić" – to słowa Oskara Miłosza z Miłosnego wtajemniczenia. Mistyka upadku i wzlotu: „ nie ma w świecie rozkoszy, którą można by porównać z upojeniem, jakie daje odnalezienie w upadłej kobiecie resztek dziecięcego wdzięku, czułości i czystości." Niewątpliwie jest w tym cytacie antycypacja rahnerowskiej koncepcji mistyki grzechu. Wcześniej ze sfery miłości eliminowałem czysty seks, ale nie da się pominąć erotycznej namiętności, która niewątpliwie może prowadzić poprzez ogołocenie swego „ja" z egotyzmu, kenozę ŕ rebours wobec kenozy mnicha - do pełni czystej, do bezpośredniego przeżycia czegoś więcej, prawie jak w wizji Dantego.
Zostawmy mistykę, której drogi są traktem garstki wybranych (i być może – w jakiś boski sposób przeklętych) i wróćmy do ustaleń na gruncie podstawowych racji rozumu. Karol Wojtyła w dziele „Miłość i odpowiedzialność", z pozycji personalizmu wyprowadza i udowadnia tezę, że miłość w znaczeniu psychologicznym musi być podporządkowana miłości w znaczeniu etycznym i że bez tego nie może być mowy o właściwej integracji osób. A bez pełnego zespolenia nie można używać tego pojęcia w sposób właściwy i kompletny.. Ale cóż to jest miłość w znaczeniu etycznym?! Po prostu podległość normie aksjologicznej. Normą jest w tym przypadku przykazanie miłości: „miłość jako przeżycie trzeba podporządkować miłości jako cnocie" – pisze późniejszy Jan Paweł II. Natomiast cnota miłości jest według nauki Kościoła cnotą nadprzyrodzoną, boską. Taka przypadłość zakorzenia się w naturze człowieka i przybiera przejawy ludzkie dzięki staraniom podmiotu, a jednocześnie wyraża się i ujawnia w działaniach danej jednostki. Tak więc, aby kochać musi zaistnieć: - fakt łaski w formie nadprzyrodzonej cnoty, współpraca człowieka z tą łaską, praca rozeznania ładu moralnego w sobie i w świecie, i zrzeczenie się części własnego ego dla komunii z drugą osobą. Wtedy inny czy inna przedstawia wartość jako suwerenna osoba, a dopiero później posiada wartość erotyczną. Miłość jest też rezygnacją, która w kontekście tyranii zachowań czysto seksualnych prowadzi do degradacji aspiracji własnego ja: „...kieruje się jednak głębokim przeświadczeniem, że rezygnacja prowadzi nie do pomniejszenia i zubożenia, ale wręcz przeciwnie – do rozszerzenia i wzbogacenia egzystencji osoby. Jest to jakby prawo ekstazy – wyjścia z siebie, aby tym pełniej bytować w drugim" – pisze Karol Wojtyła.
Poglądy personalisty korespondują z analizą miłości Gabriela Marcela, klasyfikowanego jako egzystencjalista. Według niego egzystencja, żyjąca w rozdarciu i w fałszywych relacjach z przejawami rzeczywistości, osiąga w miłości wewnętrzne skupienie (recueillement), które istotnie pozwala jej stać się podmiotem. W tezie, że „byt jest współbytem", nacisk pada na człon „współ". Byt aby osiągnąć miano współbytu musi w miłości zrezygnować z własnej egzystencji, przestać traktować inną osobę jako własność i rzecz, obiekt wyłącznie pożądania i zaspokojenia. Mamy „twórczą rezygnację" jak w myśli Karola Wojtyły. W komentarzu do teorii miłości Marcela, „posoborowy" teolog Ladislaus Boros pisze: „miłość pozwala innemu być wolnym, wręcz tworzy wolność innego. (...) jeśli zapytamy czego się właściwie trzeba zrzec, otrzymamy odpowiedź, wszystkiego, co nie odnosi się do drugiej osoby." Obrazuje to francuskie przysłowie: „Winien jestem ci wszystko, ponieważ cię kocham." Dodajmy cytat z Marcela: „To dla nas pokładam w tobie nadzieję". Piękny byłby świat, gdyby wielu bliźnich tak odczuwałoby „bycie razem" lub przynajmniej miało świadomość, co zakłada i implikuje prawdziwa miłość!
Charakterystyczny, jako profetyczna wręcz prognoza poetycka, jest w tym kontekście fragment wiersza z końca I wojny światowej autorstwa G. Apollinaire´a Orfeusz: O czasy tyranii/ Demokratycznej / Piękne czasy gdy trzeba będzie kochać się nawzajem/ I nie być kochanym przez nikogo/ Nie zostawiać nic za sobą/ I przygotowywać przyjemność na użytek wszystkich/ Ani zbyt wzniosłą ani zbyt błahą.
Wiek XX-ty, w swym postępowym trzonie, zakwestionował teorie porządkujące świat. Nie ma nic pewnego, wszystko jest względne, prawd jest wiele, piękno niekoniecznie polega na odpowiedniości i dobrej proporcji, zło jest wartością, a nie brakiem bytu, nauka operuje pojęciami nieoznaczoności, sztuka nie musi niczego wyjaśniać, może wyłącznie prowokować. Filozofowie twierdzą, że ich zadaniem jest dekompozycja świata.
Osoba, która kocha nigdy takiej pozycji nie zajmie, wpisuje swe olśnienia w inne tradycje. Najbogatszy tekst o miłości to hymn św. Pawła z I Listu do Koryntian. Tego nie negują ateiści, zachwyca krytyków literackich... cierpliwa jest... współweseli się w prawdzie...nigdy nie ustaje... Teraz widzimy niejasno, jak w zwierciadle, lecz później twarzą w twarz...
Hierarchia świata, mimo że jest oczywistą oczywistością, nie jest hołubiona za realizacje swych projektów. Burzenie zrębów każdej nieomal struktury podnieca współczesność. Cywilizacja dryfuje w kierunku przejawów zewnętrznych: - liczą się zmysły i właściwie tylko zmysły. Chorujemy na fałsz indywidualizmu, który jest niemożliwy w globalnej wiosce. W czym może objawić się oryginalność: - w dziewięciu kolczykach wokół pępka? Plwociny zaschły już na wszystkich Świętościach, wręcz się skrystalizowały w „szlachetne" reliefy sztuki, nowe jednak wciąż napływają i zestalają się na pomnikach przeszłości, ale są postrzegane z narastającą dozą obojętności. Fundamentem jest pieniądz: - grunt grząski. Człowiek nie znajduje twardego dna i kiedy upada, to we wszystkich kierunkach, jak to opisał a-metafizyczny suma sumarum, Tadeusz Różewicz w poemacie Spadanie jeszcze w latach sześćdziesiątych ubiegłego wieku. Nie może się podnieść, bo nigdzie nie jest u siebie, „fundament" wciąga, tzn. „u-bagnia".
Siedem, pełnia, harmonia i hierarchia – do tego tęsknimy sami o tym częstokroć nie wiedząc, bo wzlot człowieczy jest w pełni, liczbie 7, w harmonii, ale też w krzyżu. Jedno Jego ramię jest poziome, być może nawet nieskończenie poziome w myśl koncepcji czasu i przestrzeni eleatów, choć drugie wskazuje „hen… wzwyż". I zapewne to „wzwyż" nie jest tą „wieczną kobiecością" z finału „Fausta". Ramię poziome może wyciągać się, złożyć do drugiego człowieka, aż za widnokrąg rozumu, może objąć osobę, człowieka, nie, Boże broń, całą ludzkość. Ramię pionowe wtedy rośnie... w nieskończoną nieskończoność.
Żeby kochać: tzn. brać odpowiedzialność za osobę, tworzyć jej wolność i oczekiwać w tym wzajemności, trzeba uznania i praktykowania przynajmniej norm prawa naturalnego. O fakcie, że jednym z podstawowych składników w miłości jest służba bliźniemu medialna i demokratyczna współczesność nie chce słuchać. Miłość do kobiety i krzyż. Miłość, aby miłością była wprost, musi mieć korzenie w cierpieniu: - moja żona śpi ufnie. Ktoś cierpi. Ktoś zmaga się z brakiem cierpienia, a chce smaku istnienia. Wielość innych marzy o swej wielkości jeszcze większej w chlewie swego zadowolenia.
Żeby nie było złudzenia, że powiedziało się wiele z prawdy, zacytujmy Poetę: „A wtajemniczony? Ach, ten, który zaczął wiedzieć,/ milczy teraz porzucony na górach serca."