Kiedy tu przyjechali, miasto leżało powalone i strzaskane. Chociaż powiedzieć o tym miejscu „miasto" było jednak nadużyciem, bo tak naprawdę wcale go nie było: nie było domów, nie było ludzi. Nawet wiosna była trudna do zniesienia. Cały kwiecień pusto – ani liści na drzewach, ani ptaków; nawet gołębie, które mieszkały na dachu, gdzieś przycupnęły nieruchome i niewidoczne. Oddychały bezgłośnie, z łebkami schowanymi pod pachą, ślepe na stojący dookoła świat. Aż trudno uwierzyć, że w tej martwocie samo, poza ludzką świadomością, rodziło się życie: przez podglebie, z soków butwiejących roślin, zagłuszany podmuchami zachodniego wiatru –cienką strużką, niezdolną połączyć się z niczym – płynął już szmer rodzących się traw, rozczesujących ostrożnie włosy, nabierających tchu.
Ojciec powrócił do domu w drugim roku po wojnie i obaj z Wojtkiem nie mogli się nim nacieszyć. Byli szczęśliwi, gdy tamtego dnia – może to był pierwszy, a może trzeci dzień maja, wtedy wszystkie święta były do siebie podobne – ojciec zabrał ich na manifestację.
– Andrus – powiedział – zabierzmy tego smarkacza, niech zobaczy trochę świata.
Główna ulica oczyszczona z gruzów wydawała się chłopcom arterią wielkiego miasta, ale
wystarczyło spojrzeć na pobocza, zastawione cegłami uzyskiwanymi z rozbiórki, na nasypy z ziemi i worków z piaskiem, by przypomnieć sobie o zaciętych walkach, które się tu niedawno rozegrały. Na placu był już tłum ludzi, z tyłu zwyczajny, z przodu, bliżej trybuny, bardziej oficjalny, w mundurach. Wojtek zaraz powędrował ojcu na ramiona i stamtąd oglądał widowisko, Andrzejowi natomiast przypadła pozycja żaby, gdy usiadł na krawężniku.
Jedynym widokiem, który miał przed sobą, były ludzkie nogi i buty. Buty były różne: robocze trzewiki, wytarte i znoszone, świąteczne lakierki, czasem wyglansowane oficerki, noszone do bryczesów, to znów damskie buty na płaskim obcasie, nawet wykwintne szpilki w wiśniowym kolorze, których fason wskazywał na włoskie pochodzenie, ale plac był przede wszystkim zastawiony zwykłymi półbutami, wyczyszczonymi na miarę powojennych możliwości. A wyżej nogi właścicieli każdej z par.
Początkowo to mrowie ludzkiego obuwia stało spokojnie, ale w miarę jak nogi odczuwały zmęczenie, zniecierpliwienie narastało. Szczególnie, gdy od trybuny niosły się okrzyki, ludzie klaskali, wtedy nogi reagowały życzliwie na te sygnały. Wiwatowano, przemawiał jakiś wojskowy, klaskano, gdy ksiądz błogosławił Ojczyznę, a kiedy jakiś mówca z kresowym akcentem zawołał:
– Niech żyje lud pracujący miast i wszi ! – wszyscy zaczęli się śmiać, by zaraz znieruchomieć, bo oto orkiestra kolejarzy zagrała: „Jeszcze Polska nie zginęła"...
Wracali do domu razem z innymi, kiedy zagadał do nich sąsiad z ulicy, pan Borzęcki:
– Był pan na wiecu razem z chłopakami?
– Niech się uczą, spore już z nich urwisy.
– Tylko ostrożnie, to jeszcze dzieci i mogą niechcący w coś brzydkiego wdepnąć.
– Sąsiedzie, mają przecież ojca!
– Oczywiście, ja tylko tak, na wszelki wypadek – powiedział sąsiad, a ojciec mruknął już do
siebie:
– Ciekawe, co za jeden.
– Jak to, tato, przecież pan Borzęcki...
– Teraz każdy może być „pan Borzęcki", ale kim jest naprawdę, skoro taki ciekawski?
Na to Andrzej już nie potrafił odpowiedzieć, tym bardziej, że Wojtek zaczął zbierać jakieś kolorowe szkiełka z rozbitych okien i trzeba było go ponaglić do powrotu na świąteczny obiad.
Następnego dnia ojciec przyniósł gazetę z opisem uroczystości, w której uczestniczyli i podniesionym głosem tłumaczył mamie, że było zupełnie inaczej niż podano w prasie. Andrzej był zajęty swoimi sprawami, ale słyszał, że słowo „kłamstwo" dolatywało zza ściany często. Dziwiło to chłopca: dorośli kłamią? Ale dlaczego ?
Zresztą szczenięce lata przynosiły mu różne zawody i rozczarowania, ale nie pamiętał o nich zbyt długo. Choćby wtedy, kiedy po Wigilii rodzice z tajemniczą miną i udanym przestrachem
wprowadzili do pokoju Świętego Mikołaja z białymi wąsami, ubranego w długie, czerwone szaty i z brodą do pasa. Tylko czemu on miał głos dziadka Kruka, starego człowieka mieszkającego w sąsiedztwie? Wojtek z przestrachem obiecywał świętemu, że nie będzie sam nigdy chodził bawić się w gruzach, ale Andrus od razu poznał mistyfikację, a kiedy na dodatek stary począł gładzić po głowie małego braciszka i widać było, że kciuk ma on ucięty tak samo jak dziadek Kruk nawet świąteczne prezenty nie mogły przywrócić Andrusowi dawnej wiary i ufności. Zamknął się w ciemnym pokoju i płakał bezgłośnie, oszukany i zdradzony, powtarzając w kółko: już wam nie wierzę, już wam nie wierzę, kłamcy.
Andrzej, jak wszyscy mali chłopcy, bawił się z kolegami zupełnie tak samo, jak szczenięta bawią się ze sobą, gdy już pewnie staną na łapach. Koleżkowie przychodzili po niego, a on zabierał Wojtka i szli na plac zabaw, wokół którego tylko puste domy gapiły się na nich ponuro, ślepe, bez szyb. W takim otoczeniu bawili się oczywiście w wojnę, strzelając do siebie z drewnianych karabinów i zmuszając krzykiem wroga, aby upadł. Czasem z tego wybuchała prawdziwa bójka, bo nikt nie chciał być pokonany. Wtedy pojawiała się matka, jak prawdziwy rozjemca wkraczała na pole bitwy i łagodziła spór. Pogodzeni – szli potem ulicą Kresową prosto do rzeki, by tam próbować swych sił w łowieniu ryb na wędkę, znowu wracali między rumowiska, gdzie można było znaleźć cenne rzeczy, porzuconą broń, a czasem, po odwaleniu gruzów, ludzkie szczątki, chociaż chłopi z okolicznych wiosek, pod nadzorem milicji, przez całe pierwsze lato wywozili tych zabitych, których ominął wojenny, uroczysty pochówek.
Po takich odkryciach Andrzej miał dziwne sny. Raz śniło mu się, że wszyscy, którzy kiedyś w tym mieście mieszkali i zostali pochowani, nagle zmartwychwstali, wyszli na ulice i stanęli obok żywych, a było ich tak wielu, że prawie oddychali jeden drugiemu w twarz stojąc ciasno przy sobie. A jeszcze spod ziemi słyszało się pukanie, bo następni szykowali się do powstania z martwych. Przez ten tłum przedzierała się kobieta z dwójką dzieci: dziewczynka na ręku, trochę zaspana, jakby za wcześnie została wyrwana ze snu i chłopiec ubrany w spodnie na szelkach i z plażowym kapelusikiem w ręku, wykrzykujący coś do chłopaków stojących wzdłuż ulicy. Dziadek Kruk, któremu Andrzej opowiedział sen, chciał koniecznie wiedzieć, w jakim języku wołał ten chłopiec, ale tego Andrus już nie wiedział.
Zresztą dużo rzeczy wtedy nie wiedział. Kto mógł przypuszczać, że po latach, właśnie w tym miejscu, skąd słychać było tamto stukanie, na ulicy noszącej już całkiem nowe imię, pojawią się buldożery i uprzątną gruzy, a potem wykopią w ziemi głębokie fundamenty– w ziemi rozłupanej aż do samej kości – i staną tam domy i hotele dla turystów, przyjeżdżających tu po pamiątki zrobione z pazłotka ? Tylko kamienica, w której mieszkali przez pierwsze lata, chociaż odnowiona, pod tynkiem zachowa zapach krwi i spalenizny, a rzeka co roku w marcu, na brzegu tworzyć będzie brudne plamy, niczym bandaże niepotrzebne nikomu.
Tylko ich – wyrostków z Kresowej, Młyńskiej, Budowlanej i Szpitalnej zabrakło. Także flotylli papierowych okrętów, łódek, które puszczali z nurtem Parsęty, wyprawiając je w świat, nie zdając sobie przy tym sprawy, że kończył się on za najbliższym zakrętem, w trzcinach nadbrzeżnych, lub w najlepszym razie w kanale portowym. Jak tworzyć łódki z papieru – pokazał im dziadek Kruk. Przyglądali się uważnie jego palcom, sprawnym mimo starości, starając się zapamiętać kolejność zgięć i załamań, gubili się w plątaninie czynności, a kiedy już zwątpili, że pogięty kawałek może przybrać kształt łodzi, dziadek tryumfalnie, jak sztukmistrz rozciągał zwitek i oczom dzieciaków ukazywał się przedmiot, będący w ich oczach okrętem, gotowym na spotkanie z oceanem. Nadawali im nazwy sławnych żaglowców, ale najwięcej imion przeniesiono z burt okrętów zwycięskiej koalicji, choć brzmiały niezbyt swojsko. Tylko raz, gdy w piwnicy opuszczonego domu znaleźli plik niemieckich gazet, a w nich na ostatnich stronach, w czarnych ramkach listę nazwisk żołnierzy poległych na frontach w ostatnim roku wojny; wtedy, z tych gazet zbudowane łodzie, miały imiona miejscowych gefrajtrów, marynarzy Krigsmarine. A oni, chłopcy w połatanych spodniach, wypychali je w ostatnią podróż wiedząc, że skończy się tak samo jak życie ludzi, którzy swoich imion użyczyli gazetowym okrętom. Jednak póki co – płynęły z nurtem rzeki. Kiedy znikały za filarami mostu, budowniczowie tracili zainteresowanie ich losem. Nad głowami chłopców otwierały się już inne nieba.
Któregoś z tych pierwszych lat w okolicach Szczyglego Zaułka postanowili wybudować sobie bazę. Wtedy miasto nie sięgało jeszcze tak daleko jak dziś, nie świeciły się tu lampy, nie jeździły pojazdy. Był za to opuszczony bunkier, strzegący wejścia do portu, rosły wikliny, szemrała woda. Wydeptane ścieżki znali lepiej niż siebie samych, było tajemniczo, a to najbardziej podoba się dorastającym chłopcom . Tu mogli palić ogniska, łowić ryby, przechowywać swoje skarby. Były tu latarki, poniemieckie hełmy, bagnety do nasadzenia na karabin i sam karabin, chociaż bez zamka. To wszystko miało naprawdę dla nich wartość skarbu i nigdy już potem nie czuli się tak bogaci.
Leżeli w trawie, gapiąc się w niebo, gdy młodzik pełniący wartę dał znać, że w ich rejonie pojawił się mężczyzna z opaską na rękawie. Był to najpewniej strażnik portowy. Wiedzieli, że są tu bezpieczni, ale człowiek ten szedł wyraźnie w ich kierunku. Wtedy wartownik nie wytrzymał i grubym głosem zawołał:
– Hande hoch !
Strażnik stanął jak wryty, a kiedy ujrzał lufę wystającą z krzaków, a na niej nasadzony bagnet – spełnił żądanie. Przez chwilę stał z podniesionymi rękami, rozdygotany i przerażony, a oni patrzyli z ukrycia, nie wiedząc, jak mają dalej postąpić. Nagle mężczyzna runął na ziemię, potem się zerwał i klucząc jak zając – uciekał, byle dalej od miejsca zasadzki. A oni zaśmiewali się do łez, tarzali ze śmiechu, pokazując jak trząsł się i kluczył. Nagle jednak spoważnieli, bo doszło do nich, że nie wszyscy mogą to zdarzenie potraktować jak żart. Antek, najstarszy z grupy, zakomenderował:
– Spieprzamy stąd, a kto wyda – zginie jak zdrajca.
Nazajutrz okazało się, że jednak ktoś ich wydał, bo wszystkich po kolei sprowadzono do budynku Urzędu Bezpieczeństwa i zamknięto w dwóch pustych pokojach: osobno najmłodszych, osobno wyrostków. Kiedy wprowadzono Andrzeja do odrapanego od frontu, dawnego pałacu Brunszwickich, ten zdziwił się, że w pozornie opuszczonym gmachu, z oknami zasłoniętymi od ulicy, przez co wyglądały jak ślepe, panuje taki ruch. Na każdym piętrze umundurowani ludzie, mężczyźni w cywilnych ubraniach, ale z kaburami pistoletów wchodzili i wy-chodzili , trzaskając drzwiami. Wprowadzono go do sali ze starszymi chłopakami; siedzieli każdy osobno pod ścianą pilnowani przez milicjanta z karabinem. Antek, z policzkiem czerwonym jak po uderzeniu, tępo patrzył w zakratowane okno i nie spojrzał na wchodzącego Andrzeja.
Wywoływano ich po kolei. Jakiś cywil wchodził i palcem wskazywał, który z chłopców ma za nim iść. Gdy na przesłuchanie wprowadzono Andrzeja chłopak za biurkiem zobaczył sąsiada pana Borzęckiego. Rozpoznali się natychmiast; Andrus poczuł się raźniej, a mężczyzna przeciwnie, jakby nagle stracił ochotę do rozmowy. Zaraz wstał i nie patrząc na chłopca, zawołał w stronę drzwi:
– Wiśniewski, odprowadź podejrzanego do sali i niech wszyscy idą do diabła!
Tak też się stało. Milicjant wszedł do pokoju, w którym ich trzymano i ogłosił:
– Towarzysz Lejman kazał wszystkim iść do domu. Ale jeśli który będzie kłapał o tym, co tutaj było, to popamięta, zrozumiano ? A teraz wynocha stąd !
Chłopcy usłuchali skwapliwie. Andrzej wychodził ostatni, bo przy wyjściu musiał przecież coś wyjaśnić:
– Towarzysz Lejman ? Przecież pan Borzęcki...
– Nie słyszałeś, co mówiłem ? Masz wypierdalać !
Na ulicy było słonecznie, wiatr niósł drobiny ceglanego pyłu i wydawało się, że wszystko jest jak dawniej.
Jesienią tego roku umarł dziadek Kruk. Rzecz była niesłychana: ani Andrzej, ani nikt z ich bandy nie wyobrażał sobie, że mogłoby go kiedyś zabraknąć. On przecież od zawsze uczył ich wiązania haczyków na wędkach, lepienia latawców, jemu opowiadali o swoich odkryciach, czasem nawet przechowywał ich u siebie, aż domowa burza minęła i mogli wracać. Tak było do dnia, gdy rano żona zobaczyła go w łóżku w połowie sparaliżowanego i z twarzą wykrzywioną nienaturalnym grymasem. Z trudem mówił, ale zrozumiałą że cieszy się z końca zmartwień.
– Jeszcze trochę i będzie po wszystkim – wyszeptał.
Wezwano lekarza, ten zaaplikował jakieś zastrzyki, zalecił spokój i wyszedł. Podobno w kuchni, widząc pytania w oczach zebranych sąsiadów, bezradnie rozłożył ręce. Ale nikt nie chciał wierzyć, że to koniec. Zaraz po obiedzie, każdy, kto tylko dowiedział się o nieszczęściu szedł, aby go odwiedzić. Na początku pocieszali go, opowiadali różne historie, które jednak dobrze się kończyły, ale potem milkli, wpatrywali się w podłogę, zapadała cisza. Wtedy Andrzej pomyślał, że jest świadkiem czegoś, czego wcześniej nie doświadczył: odchodzenia. Dotąd gromadził, zdobywał, poznawał. Teraz coś miał stracić, bezpowrotnie. Wydawało mu się, że pomiędzy nimi, chociaż niewidoczna, już czai się pustka i za chwilę wedrze się i zajmie miejsce dotąd zajmowane przez starego człowieka. Skrzypnęły drzwi i do pokoju wszedł Johann, stary Niemiec mieszkający jeszcze w oficynie. Ubrany w staroświecki tużurek, sztywny i wyprostowany, postawił na stole zapaloną świecę w lichtarzu i nie zwracając się do nikogo, rzekł:
– Mehr Licht! ( Więcej światła ! )
Były to ostatnie słowa, które dziadek Kruk usłyszał przed odejściem.
- EUGENIUSZ KOŹMIŃSKI
- "Akant" 2011, nr 4
Chłopcy z ruin
0
0