W swojej bogatej twórczości wielokrotnie sięgał Stanisław Wyspiański po różnego rodzaju postaci fantastyczne. Konstruował je z niezmierną dbałością o szczegóły, inspiracji szukając w tradycji i obrzędowości ludowej, dawnych legendach i podaniach, historii. Żadna z nich nie istnieje dla samego tylko istnienia – każda pełni jakąś określoną funkcję, jest bogata w znaczenia, a jej obecność w utworze – silnie umotywowana.
Postaci fantastyczne wchodzą z bohaterami rzeczywistymi w rozmaite relacje, plany przeplatają się ze sobą, tworząc spójną i nierozerwalną całość. Wraz z płaszczyzną fantastyczną wprowadzona zostaje zazwyczaj do utworu warstwa sensów naddanych, metaforycznych, symbolicznych. Nad wyraz pojemnym symbolem, niejednokrotnie pojawiającym się w dziełach krakowskiego artysty, jest Chochoł.
Wyspiański wykorzystywał postać Chochoła nie tylko jako pisarz - posługiwał się on tą figurą również w swoim malarstwie. I tak w latach 1898–1899 powstał jego pastel Chochoły, pierwotnie noszący tytuł Pałuby na Plantach tańczące – mroczny miejski pejzaż przedstawiający krakowskie Planty w szarą zimową noc. W centrum obrazu widać trzynaście słomianych chochołów ustawionych w kręgu dookoła połyskującej kałuży. Oświetlane światłem latarń, sprawiają wrażenie kołysanych przez wiatr, zastygłych w hipnotycznym tańcu. To malarskie przedstawienie chochołów jest tu o tyle godne uwagi, że w przyszłości również będzie łączyć Wyspiański symbol Chochoła z kształtem okręgu, tańcem i wodą.
Pierwiastek chocholi ujawnia się u Wyspiańskiego tam, gdzie poruszane są sprawy ważkie, problematyka narodowa, gdzie dokonuje się rozrachunek z rzeczywistością. Sam Chochoł jest symbolem złożonym, niejednolitym w swoim znaczeniu. Figura ta wywołuje sprzeczne odczucia. Z jednej strony jest, bowiem Chochoł czymś swojskim, bliskim, nieistotnym elementem wiejskiej rzeczywistości, z drugiej – tajemniczym, niepokojącym i pogańskim. Jest człekopodobną niegroźną pokraką, ale też i upiornym słomianym straszydłem. Chroniąc życie, jednocześnie je tłumi, ratuje – zakładając pęta. Najistotniejszy jest jednak fakt, iż będąc martwą słomianą powłoką, mającą za zadanie zabezpieczać krzew przed zimnem, pozostaje jednocześnie samą rośliną chronioną w ten sposób, żywym krzewem róży, który ma rozkwitnąć, gdy przyjdzie odpowiednia pora. Jest więc chochoł symbolem o wymowie optymistycznej i pesymistycznej zarazem.
Róży krzak, rozkwitający pełnią woni, barw, świeżości, i ten poczwarny Chochoł z martwych gałązek żywego niegdyś krzewu, z pustej, zeschłej słomy bujnego niegdyś zboża. W tym kontraście, jak mniemam, ukrywa się myśl tragiczna dziwnego symbolu – słoneczna, złota myśl narodowa, idąca ku nam poprzez wieki, hen od piastowskiego zarania, a dzisiaj tak zwiędła od wichru i szronu tych naszych zmierzchów jesiennych. Ale jest w niej życie utajone: zakwitnąć może na nowo w słońcu wiosennym, jeno teraz w tej smutnej jesieni zwiędła, zmartwiała czasowo.
– tak o symbolice Chochoła pisał w 1908 roku Walery Gostomski. To właśnie ten dualizm znaczeniowy, ta opozycja: martwota – życie, marazm – witalność, jest najistotniejsza przy próbie interpretacji postaci chocholich u Wyspiańskiego.
Utworem, w którym pierwiastek chocholi odgrywa największą rolę jest bez wątpienia Wesele. Chochoł jest tutaj postacią silnie eksponowaną, symbolem, poprzez który należy interpretować cały dramat. To właśnie do niego należą ostatnie słowa III aktu, podsumowujące nie tylko sam utwór, ale także całość historii narodowej.
Chochoł po raz pierwszy zostaje przywołany w Weselu pod koniec aktu I. Dzieje się tak za sprawą Racheli – rozpoetyzowanej córki karczmarza, która wdaje się we flirt z Poetą. Ta „panna modern, całkiem" usilnie próbuje zaimponować swojemu rozmówcy rozległą znajomością literatury, zdobytą na drodze samokształcenia. Poeta traktuje ją jednak z pewną pobłażliwością, z przymrużeniem oka patrzy na tę pretensjonalną, egzaltowaną kobietę, próbującą za wszelką cenę wkroczyć w obszar jego kompetencji, uważającą się za równorzędnego partnera do rozmowy z czołowym wówczas polskim lirykiem. Co więcej – Rachela nie pisze, ponieważ „brzydzi się lichą formą", która to ograniczałaby jej przesiąkniętą na wskroś poetyckością percepcję rzeczywistości. U Racheli „wszystko się w poezji topi", wszędzie widzi „poezję żywą zaklętą". Kobieta „chce poetyczności", chce potwierdzenia swoich słów i w tym celu pragnie zaprosić do chaty „dziwy, kwiaty, krzewy, pioruny, brzęczenia, śpiewy" i – przede wszystkim – stojącego za oknem Chochoła:
Zmówię chochoł, każę przyść
do izb, na wesele, tu –
może uwierzycie mu,
że prawda, co mówi Rachela.
Jak zauważa Aniela Łempicka, Racheli przywołującej Chochoła nie chodzi oczywiście o:
narodowe ani inne alegorie – chodzi o prawdę jej poezji, o prawdę nastroju tej chaty rozśpiewanej i prawdę jej uczuć, jej, co przybiegła „jak ćmy, jak motyle, co biegą, gdzie zapalona lampa", o prawdę jej siły czarodziejskiej przemieniającej rzeczywistość w żywą poezję.
Ożywiając Chochoła dla własnego kaprysu, staje się Rachela inicjatorką wydarzeń fantastycznych, które będą miały miejsce w dalszej części dramatu.
Poeta daje się wciągnąć w tę grę, wchodzi w konwencję rozmowy narzuconą przez kobietę, daje się przekonać do tego, aby zaprosić do chaty słomianą pałubę. To właśnie za jego namową Pan Młody wkrótce wykrzyknie: „przyjdź, chochole, na Wesele (...)!"
Chochoła stworzyli i tchnęli weń życie spragnieni wrażeń reprezentanci klasy wyższej – a dokładnie – środowiska artystycznego. To przedstawiciele pokolenia, które, jak to określił Ignacy Daszyński, jest zjadane przez „bezmózgi frazes". To zmanierowani ludzie, którzy:
duszą się w pętach frazesu, bujają po chmurach, szaleją w pogoni za „tematem", onanizują się duchowo, upijają się w ostateczności alkoholem, trują dusze flirtem, ale nie znajdą wcale drogi i hasła dla masy.
Oni sami otaczają się bezpiecznym chochołem utkanym z mitów narodowych, ze „sztuki dla sztuki", która nie mobilizuje do działania, nie prowadzi do poprawy sytuacji i – z pewnością – nie przyniesie oswobodzenia.
Wezwany przez niefrasobliwego Pana Młodego Chochoł nie daje na siebie długo czekać – zjawia się już na początku aktu II. Niczym upiór, przybywa do bronowickiej chaty o północy – godzinie duchów. Zobaczywszy małą Isię, ogłasza swoje przybycie oraz zapowiada rychłe nadejście innych zjaw:
Kto mnie wołał,
czego chciał –
zebrałem się,
w com ta miał:
jestem, jestem
na Wesele
przyjedzie tu
gości wiele
żeby ino wicher wiał.
Dziewczynka nie widzi jednak w Chochole tego, czego doszukiwali się w nim jej poprzednicy - ucieleśnionej baśni, żywej poezji. Jest zbyt młoda, nie uczestniczy jeszcze w życiu kulturalnym, nie zna się na literaturze. Isia znajduje się na razie w szeroko pojętym „poza", nie dorabia do Chochoła ideologii, nie interpretuje rzeczywistości na modłę młodopolską i – w konsekwencji – nie podlega chocholej władzy. Zauważa w nim to, co jest w stanie dostrzec dziecko – głupiego śmiecia, straszydło, którego miejsce jest na polu. Nie robiąc sobie nic z jego przepowiedni – energicznie przepędza intruza z chaty.
Oprócz tego, że jest Chochoł wytworem nadmiernie uwrażliwionej wyobraźni literatów, jest także, od początku do końca, dziełem ludzkich rąk. On sam jest świadomy tego, że stworzył go człowiek, tego że nie powstałby sam z siebie. Mówi przecież do Isi:
Ubrałem sie, w com ta miał,
sam twój tatuś na mnie wdział,
bo się bał, bo się bał,
jak jesienny wicher dął,
zaś bym zwiądł, róży krzak,
(…)
Skądże bym ja sam to wziął…
Ważnym jest jednak również to, że Chochoł sam mówi o sobie jako o żywej roślinie, o krzaku róży jedynie „ubranym" w słomę przez Gospodarza.
Wraz z przybyciem Chochoła nastał czas, w którym każdy spotka to, co „w mu w duszy gra" i co „ w swoich widzi snach", niezależnie od tego, „czy to grzech, czy to śmiech". Każdemu niejako przysługuje jego własna zjawa, poszczególnych bohaterów warstwy realnej nawiedzać będą od tej pory upostaciowania ich najtajniejszych pragnień, największych tęsknot, lęków, wyrzutów sumienia – Widmo, Stańczyk, Hetman, Rycerz, Upiór i Wernyhora.
Po raz trzeci – i zarazem najbardziej spektakularny – ukazuje nam się Chochoł pod koniec aktu III. Wchodzi on do chaty w ślad za Jaśkiem, który z przerażeniem zauważa, że wszyscy weselnicy stoją:
pochyleni, półklęczący, zasłuchani; silnie dzierżąc w prawicach kosy; to imając szable ze ściany pochwycone; to znów jakiejś flinty i pistolety; w tym zasłuchaniu jak w zachwycie duszy (…).
Wszyscy stoją „jak pośnięci", nieprzytomni, biernie czekający na cud wolności, ogarnięci martwotą, zaklęci czarem, który nie może zostać z nich zdjęty, ponieważ drużba, w pogoni za swą czapką krakuską, zgubił złoty róg, zaprzepaszczając tym samym szansę na niepodległość. Ostał mu się „ino sznur".
AGATA LEWANDOWSKA