Istnieją pisarze podobnego formatu. Jednak kiedy ich czytam, nie odczuwam żadnych palpitacji serca. A gdy wracam do jego książek, słyszę w pamięci słowa o Polsce, która, kiedy kona, trzeba jej wyszarpnąć poduszkę spod głowy, iżby się nie męczyła.
Znam do teraz powiedzonka pana Zagłoby, leciwego franta pełnego wigoru, dowcipu, konceptów i nadzwyczajnych facecji, korpulentnego szlachciury z dziurą w herbie, sercem na dłoni i bielmem na oku. Widzę księcia Bogusława, dumnego, zmanierowanego, zawzięcie i daremnie emablującego pannę Oleńkę. Czytam o Kmicicowej przemianie ze zdrajcy, awanturnika, zabijaki, w opatrznościowego męża i patriotę cieszącego się powszechnym szacunkiem.
Buczę wtedy jak syrena z Mniszkowa i nie mogę wyjść z zadziwienia, że ja, okrzepły w lekturach wszelkiego pokroju, obyty w sylabizowaniu książek z różnych nadań, reaguję niczym wypacykowana pudernica na rockowym koncercie.
*
Jakoś nie wadzą mi jego kreatywne mniemania na temat patriotyzmu Wiśniowieckiego i nacjonalistyczne ciągoty W pustyni i puszczy, co tak sumiennie wypunktował mu Bolesław Prus. A nie przeszkadzają, gdyż jestem zaślepiony i jak to z oczadziałymi bywa, nie widzę niczego poza swoim kochaniem.
Wiem, nie jest to zaleta; bezkrytycznie poruszam się i krążę dookoła swojej miłości jak koń w kieracie. Z klapami na oczach, przytroczony do uwielbienia, którego nie mogę rozwikłać, słucham głosów z oddalających się wspomnień. Słyszę też dzisiejsze, a kiedy jedne i drugie nakładają się na siebie, powstaje we mnie chaos, mętlik wzajemnie sprzecznych ocen.
Pierwsze, należące do moich wspomnień, każą mi wciąż lubować się w jego Trylogii, ze wzruszeniem śledzić wydarzenia, podążać za Zagłobą i jego skomplikowaną naturą: raz widzieć w nim warchoła zdolnego do wszczynania burd, zawołanego kolorystę, chodzący bukłak, mistrza nieprawdopodobnych opowieści zmyślonych na poczekaniu: pod wpływem chwili, to, dla odmiany, w wyniku gry emocji, zależnie od opisywanej sytuacji – postrzegać go odważnym, sprytnym, bogatym w fortele szlachcicem, na którym można polegać.
Drugie, przynależne teraźniejszości, sądzą Sienkiewicza surowo: z bandyckim okrucieństwem i zajadłą dezynwolturą. Przedstawiają jako niestrawnego nudziarza i żarliwego moralizatora. Co mnie boli, gdyż w miarę szukania przyczyn tak krzywdzących opinii, uświadomiłem sobie ich źródło. I pojąłem, że sprawcą jest wymoczkowaty, skundlony duch naszych czasów niezdolny pojąć, w jakach warunkach dzieła te powstawały i czemu miały służyć.
To, że autor Trylogii jest mistrzem sugestywnego opisu, niezrównanym i doskonałym słowiarzem, wiadomo. U Sienkiewicza wszystko jest zrozumiałe, bliskie i nic mi nie przeszkadza. Ani naciągane poglądy na Historię, ani gloryfikacja posłuszności kobiet względem mężczyzn, ani pochwały drobnomieszczan z gatunku Połanieckiego. Ważny jest cel: wszczepienie narodowi otuchy, przekonania, że nie ma takiej opresji, z której nie można wyjść obronną ręką i z podniesionym czołem.
*
Co postać, to rys, zbiorowisko cech przedstawianej nacji, odłamu społeczeństwa, to powieściopisarki zapis odautorskich, niezwykle celnie rzuconych na papier spostrzeżeń. Obraz złożony z charakterystycznych figur, batalistycznych scen i malunków przyrody opisany brawurowo śmigłym piórem: lekko i potoczyście, ze znawstwem psychologicznych podszewek.
Książki pisane przez niego są FAMILIJNE. Przeznaczone do czytania w gronie rodzinnym. Wielopokoleniowym. Począwszy od starców ogrzewających kości w ogniu reminiscencji, a na małolatach pod nieistniejącym wąsem skończywszy.
Każdy wiek miał z nich swoje satysfakcje. Starzy – umiłowanie Ojczyzny, nadzieję i pokrzepienie serc, wiarę w odrodzenie i ziszczenie marzeń, młodzi – bitwy, galopady i dziewiętnastowieczne westerny. A że teraz rodzina jest w rozsypce i widzi się ją w komplecie tylko podczas ślubów i pogrzebów, że ceremonia czytania na głos należy do sporadycznych wydarzeń, pojedynczemu odbiorcy Sienkiewicza, kolesiowi przysposobionemu do wirtualnych i nietrudnych przeżyć, a w pogardzie mającemu rzeczywiste, szwankuje wyobraźnia i plączą się synapsy; edukowany na jego powieściach, rozumiem wyrazy takie jak honor i miłość do kraju – inaczej, niż współcześnie.
*
Trylogię pisał w odcinkach. Kiedy w warszawskim Słowie i krakowskim Czasie ukazywał się nowy fragment Ogniem i mieczem, w domach rozpoczynała się impreza pod niedzisiejszym wezwaniem LEKTURA. Że zaś gazeta była jedna, a amatorów poznania powieści – wielu, to, by uniknąć wyrywania jej sobie, cała rodzina siadała przy stole i głowa rodu robiła za lektora. A reszta piła mu z warg. Zaciekawiona, przejęta, z wypiekami na twarzach, brała udział w przygodach swoich bohaterów, dzielnego zawadiaki Kmicica, nieszczęśliwego Bohuna, Pana Wołodyjowskiego o sercu ze złota i szabli jak śmierć.
Nieznani mu ludzie wysyłali błagalne listy, by nie uśmiercał Longinusa Podbipięty. Z odcinka na odcinek rosła więc popularność pisarza i otoczony był coraz większą estymą. W Zbarażu nazwano jego nazwiskiem jedną z ulic. Anonimowy admirator twórczości Pana Henryka przekazał mu sporą sumę (15 tys. rubli), z której to sumy powstało stypendium przeznaczone artystom zmagającym się z gruźlicą (skorzystali z niego min. Konopnicka i Wyspiański).
Obyczaj wspólnego czytania zdechł razem z uwiądem międzyludzkich więzi. Jesteśmy już nie sami swoi, ale sami obcy; zaganiani rodzice nie rozmawiają z dziećmi, dzieci nie rozmawiają z rodzicami. Brat nie brat, siostra nie siostra, wszyscy bliscy przedtem, teraz są dla siebie skwaszonymi rywalami. Wrogo do siebie nastawionymi przeciwnikami lub przeciwniczkami. Zagrożeniem w truchcie do michy, apanaży i kasy, a familijne życie zostało zastąpione przez telewizyjnie czy komputerowe pierepałki.
Władają nami lekkostrawne ambarasy. Ich taśmowa produkcja rozkwita w szalonym rytmie, pokonał go więc galopujący duch czasu; jego przebogaty język – zwłaszcza staropolszczyzna – jest dla obecnego czytelnika za skomplikowany, za passe. A to drażni, zniechęca, prowokuje do wzgardliwego odrzucenia. Skwitowania wyniosłym rżeniem. Zdania pełne stylistycznych figur i mistrzowskich porównań, są za długie, za szybko męczą zblazowane oko nawykłe do lakonicznych wypowiedzi w przebogatym stylu spoko! I z tego to powodu dzieła Sienkiewicza przechodzą do literackiej kanciapy z przestarzałymi cymesami.
Wokulski, Bela i Papcio
Wychowany na lekturach Mickiewiczów, nie umiał odnaleźć się w świecie pragmatycznym i wykastrowanym z empatii; to poezja wysublimowanych piedestałów, na których umieszczono kobiety, poezja romantyczna w wydaniu polskim, zdominowana przez wizerunek bóstwa do abstrakcyjnego kochania, kobiety wiotkiej i uduchowionej, kobiety o kształtach anioła, kobiety, do której można tylko wzdychać, wielbić ją i tęsknić, stała się przyczyną jego klęski, a pozorem zwycięstwa Izabeli Łęckiej. Literatura westchnień, nakazująca mężczyznom manifestowanie sztucznych afektów, podniosłych i histeryczno–łzawych nastrojów, wyrządzała im więcej szkody, niż przynosiła pożytku. Czołobitne i nabożne traktowanie kobiet uniemożliwiało im dokonywanie trafnego wyboru, gdyż w myśl obowiązującej reguły, wszystkie kobiety były IDEAŁAMI; niezależnie od przywar, których im nie brakowało, należało je czcić.
Lecz nie tylko mężczyźni poddawali się czarom romantycznej poezji. Ofiarami jej czytania były również kobiety. Im także wmówiono wyjątkowość; one też żyły w mylnym przeświadczeniu, że są doskonałe.
*
Panna Izabela, produkt zakłamania, hipokryzji i przekonań o wyższości szlacheckiego pochodzenia nad pogardzanym stanem kupieckim, również tęskniła za miłością. Za pięknym księciem z pięknej bajki. Z tym, że jej wygórowane oczekiwania i nierealne nadzieje na miłość, zawężone były do kasty, w której przebywała. Inne nie wchodziły w grę. Spokrewniona z arystokracją, przyzwyczajona do bywania na wielkopańskich salonach, próżna, manieryczna, snobka i estetka, wyobrażała sobie, że jest dobrą partią, podczas gdy w istocie należała do rodu nieposażnego. Nosząc dumną główkę powyżej kapryśnego nosa, traktowała imć Wokulskiego i zaloty jego jak niechciane konkury sklepikarza, przykre urozmaicenia nudy w dni wolne od przyjęć lub teatralnych wizyt. Mówiła, że był liczykrupą, a równocześnie – zakompleksionym neurotykiem bawiącym się w Pana Boga. Zarzucała mu, że jest dorobkiewiczem; kupcem o prymitywnej strukturze moralnej. Nie dostrzegała w nim natomiast pobudek szlachetnych, tego, że był jednym z ostatnich romantyków traktujących miłość do kobiet w sposób zgodny z duchem przemijających czasów.
Kim był dla niej? Z początku budził odrazę i przerażenie. Bała się jego odmrożonych rąk, czuła, że ją osacza, że wszelkimi sposobami stara się do niej zbliżyć. A potem, gdy już oswoiła się z jego natrętną obecnością, gdy zdecydowała się na przyjęcie jego oświadczyn i popełnienie mezaliansu, raz chciała, by był zabawką, nakręcanym przez nią pajacykiem, to znów innym razem – poczciwiną–totumfackim, uczuciową spluwaczką do pokornego wysłuchiwania jej zwierzeń, rodzajem zausznika, wiernego psa, kamerdynera dopuszczonego do konfidencji, czymś na kształt eunucha, któremu łaskawie powierzałaby swoje najintymniejsze sekrety.
Zaś dla ojca panny Belci? Stary Łęcki, zakochany w sobie utracjusz, kompletnie wyzuty z rozumienia czegokolwiek, co należało do twardego chodzenia na własnych nogach, żył w marzycielskiej pewności, że jest człowiekiem zamożnym. Niestety, pewność ta należała tylko do niego, albowiem wierzyciele mieli odmienne zdanie i zbiorowo nałazili mu dom wymachując niezapłaconymi wekslami. Przed nieuchronną ruiną i całkowitym bankructwem obronił go kupiec galanteryjny Wokulski, przeszło czterdziestoletni wdowiec, człowiek czynu, syberyjski zesłaniec, niemiłosiernie bogaty i na dokładkę – filantrop, który dorobił się na dostawach dla wojska, który zamierzał utworzyć w Warszawie spółkę do handlu z Rosją i miał to nieszczęście, że ośmielił się zadurzyć w jego córce. Pan Łęcki traktował pana Stanisława jak prywatne ratunkowe koło do udzielania pieniężnej pomocy i finansowego zbawcę.