Kiedy miałem dwadzieścia, dwadzieścia parę lat, Jesienin szumiał mi w głowie jak wino pite w akademiku SN w Krakowie przy ul. Lubelskiej 23 i jak młody wczesnojesienny wiatr, który porwał mnie ze sobą w drogę z Borzęcina we wrześniu 1960 roku. Liryki Jesienina czytane przeze mnie i przez moich kolegów prowincjuszy przybyłych do Podwawelskiego Grodu od Muszyny, Nowego Sącza, Tylicza uderzały do głowy, nie tylko dzięki zwodniczemu utracjuszowskiemu gestowi zawadiaki, który rzuca się głową w żywioły życia "na ser mater" i „wszystko mi jedno” a także, który potrafi lekceważąco spojrzeć w oczy ciemnemu przeznaczeniu w takich oto dwu straceńczych, ale genialnych strofach, napisanych na parę dni przed samobójczą śmiercią:
Żegnaj przyjacielu, do widzenia,
Drogi mój, od krwi serdecznej bliższy.
Ta rozłąka w ciemnych przeznaczeniach
Obietnicą połączenia błyszczy.
Żegnaj bez uścisku dłoni i bez słowa.
Nie martw się cień smutku z czoła przegoń.
W życiu ludzkim śmierć to rzecz nienowa
A i życie samo nic nowego.
(Tłum. Tadeusz Mongird)
W tych linijkach nostalgia, ton elegijny, żal, smutek mieszają się z niefrasobliwością, zuchwałością, wyzwaniem rzuconym temu co w ludzkim losie fatalne i niepowrotne.
Ale liryki Sergiusza były też niesamowicie bliskie dzięki nieuchwytnemu czarowi takiej oto poetyckiej strofy, sławiącej zauroczenie sobą dwojga młodych
Usiądź przy mnie blisko, miła,
Spójrz mi w oczy aż do głębi,
By w twych oczach się odbiła
Zamieć co się we mnie kłębi (…)
Z Sergiuszem Jesieninem o wiele łatwiej mi się było utożsamić niż z Krzysztofem Kamilem Baczyńskim, mimo że ten drugi był Polakiem i oddał życie na ołtarzu ojczyzny. Jednak jeśli nawet u Baczyńskiego pierwsze linijki miały magiczną moc oryginalnej prostoty, to w następnych dawał ujście swojej baśniotworczej fantazji i wyobraźni, które mnie jakoś nużyły swoją barokowością i wielosłowiem, gdy u Jesienina rzecz przylegała do obrazu a słowo do konkretu. Nic na to nie poradzę, z poetą rosyjskim ( który dodajmy dla pikanterii, nie tylko nie oddał życia „za”, lecz je sobie odebrał w alkoholowych bojach), utożsamiałem się bardziej; pewnie nie tylko dlatego, że jego wiersze bardziej mnie bardziej zachwycały rzewną prostotą, ale również z tego względu, że ja też tak jak on byłem chłopakiem ze wsi, zagubionym w pierwszych latach w labiryntach miasta. I ja też podobnie jak on marzyłem o poetyckiej sławie a równocześnie ta sława wydawała mi się tak bardzo odległa, gdy zaczynałem pisać i gdy poznawałem Jerzego Harasymowicza, Tadeusza Nowaka, moich pierwszych mistrzów a także, gdy bratałem się przy kieliszku i szklance z poetami z grupy Tylicz a boczyłem - na kolegów po piórze z grupy Teraz z Adamem Zagajewskim i Julianem Kornhauserem na czele, którym poezja kojarzyła się od początku ze światem polityki a nie przyrody.
Mogłem bez trudu utożsamiać się właśnie z rosyjskim chuliganem-lirykiem, piewcą sielskich krajobrazów dzieciństwa, który - jak sam pisze - nie schodził nikomu z drogi w Konstantinowie, w guberni riazanskiej, a potem w „Moskwie Karczemnej” chlał wódę z kurwami i bandziorami. My mitologizujący swoje Borzęciny, Muszyny i zaklinający je w wierszach w Soplicowy i Czarnolasy- też zaprawialiśmy się, już po studiach, podstoliczną trzymaną nielegalnie pod stołem (była w takiej postaci tańsza) w klubie dziennikarzy Pod Gruszką, a potem wytaczaliśmy się po 23 na miękkich nogach szliśmy na podbój mieszczącego się niedaleko rynku klubu aktorów Spatif, w którym oprócz aktorów malarzy, nie brakowało prostytutek i szpicli, przepijających swoje judaszowskie srebrniki z nami, których podsłuchiwali, a potem opisywali w ubeckich kajecikach. Pamiętam, że raz zdarzyło się nawet, iż jeden z biesiadników i kompanów wyciągnął po pijanemu służbowy pistolet z kabury tajniakowi udającemu poetę, a ten zauważył to dopiero przy końcu popijawy i błagał na kolanach, by mu go oddano, bo jeśli nie, zostanie zwolniony ze służby. Ten incydent zdekonspirował naszego donosiciela raz na zawsze, tak że musiał zmienić lokal. Jak tu nie myśleć o tym, gdy się czytało takie ustępy „Moskwy Karczemnej”:
Znów tu biją się, piją, łzy ronią,
Przeklinają swe życie stracone
I pod żółtą żałość harmonii,
Wspominają o Rusi rodzonej,
I ja sam opuściwszy głowę
W alkoholu topię spojrzenie,
By nie patrzeć twarzą w twarz losowi,
By pomyśleć o czymś innym przez mgnienie (…)
(Tłum. Seweryn Polak)
Oczywiście jawiła mi się przy czytaniu owych wersów moja spatifowska knajpa, skąd zdarzało się, wyrzucali człowieka na zbity pysk za głośne pokrzykiwanie czy niecenzuralne śpiewy, albo np. za wygłaszanie wierszy Leśmiana a może i Jesienina na stole. Krakowski bywalec knajp dziennikarz i kabarecista Bruno Miecugow ostrzegał co prawda portiera, że nie wie co czyni, bo z tego wyrzuconego za drzwi poety wyrośnie kiedyś tęgi, sławny poeta, o którym będą się uczyć w szkole, na co portier tym mocniej prychał, bo widocznie miał same lufy z polskiego, a przynajmniej na takiego wyglądał.
Tak, nie ma co ukrywać, my chłopcy z sadów, łąk, pól, chałup niekiedy jeszcze strzeszastych, krajobrazow podgórskich i górskich â nie bardzo pasowaliśmy do królewskiego miasta, które niezbyt chętnie i z oporami uznawało nas za swoich. W poezji modne modne były wówczas Karaskowe nawoływania za Peiperem o „mieście, masie i maszynie”. Polemizowałem z Krzysztofem w lubelskiej „Kamenie”, bo ja jak Jesienin wolałem sławić pogodne niebo, dom rodzinny, tematy do-wieczne, ludzi nie z pierwszych stron gazet, siwki i burki zamiast „masy i maszyny” na skrzyżowaniach wielkich miast. Nobilitować za Nowakiem i Myśliwskim to co swojskie i uczepione krowiego ogona, podnosząc polne do polskiego. Też u mnie jak u Jesienina kosiarze grabili traw pokosy, przy zagonach na miedzy ślaz nachylał swe łodyżki i podparło się o siebie chałup pięć pochyłych pod zorzystym jarem, a a mały malutki klonek ssał matki ziemi zielone wymię.
Musiałby mieć serce z kamienia ktoś z wiejskim życiorysem, żeby nie wzruszył go na całe życie ten wspaniały, choć sentymentalny i mocno stylizowany wiersz rosyjskiego poety zaczynający się od słów:
Żyjesz jeszcze biedna stara matko?
I ja żyję. Pozdrowienia ślę.
Niechaj sączy się nad twoją chatką
To wieczorne światło w sinej mgle.
Mnie pisano, że ukrywasz trwogę,
Tęsknisz za mną, że cię trapi żal.
Że wychodzisz często znów na drogę
W swej salopie śmiesznej - patrzeć w dal (…)
(Tłum. Kazimierz Andrzej Jaworski)
Może ten właśnie wiersz zadecydował o ogromnej poczytności poety kameralnego i pozornie intymnego, jeśli wręcz nie konfesyjnego - na frontach wojennych, gdzie jego liryki stały się podobno ulubioną lekturą a i potem wszystkie powojenne wydania wierszy Jesienina znikały jak świeże bułeczki z półek księgarskich.
*
Oczywiście nie da się żyć ciągle strofami Jesienina, tak jak nie da się karmić przez całe życie jedna miłością do tego czy tamtego pisarza. Miałem w przeciągu półwiecza wiele literackich fascynacji i , miłostek i miłości. Przychodziły i odchodziły, wybuchały jaskrawymi barwami i blakły, oddalały się ode mnie wraz z upływem wody w heraklitejskiej rzece czasu. Jesienin, Leśmian, Gombrowicz, Schulz, Nowak, Harasymowicz, Herbert, Rilke, Josef Roth, Masters, Emily Dickinson, Kawafis, Staff, Pawlikowska-Jasnorzewska i Szymborska, Myśliwski, Sandor Marai, Thomas Bernard… Można by wymieniać i wymieniać… A w końcu dojść do słuchania muzyki, która jak mi się dziś wydaje pełniej oddaje porywy serca i tęsknoty niż najlepsza nawet poezja.
Przygotowując się do napisania tych słów zajrzałem więc po latach z pewnym zaniepokojeniem do poety mojej młodości, czy na dnie tamtejszych niegdysiejszych pasji i zauroczeń wierszami Jesienina pozostało jeszcze coś żywego, czy też wszystko â włącznie z jego wierszami - zestarzało się do cna? Prawdę mówiąc jako 67-letni poeta przestałem się już definitywnie entuzjazmować swoimi alkoholowo-cyganeryjnymi wyczynami sprzed ćwierćwiecza, a cóż mówić o rozchełstanym, niekiedy wrzaskliwym Sergieju, którego beztroska i słowiański szeroki gest duszy doprowadziły w końcu do targnięcia się na własne życie.
W moim wieku szuka się już poetów z przedestylowaną i przefiltrowaną mądrością, żyjących raczej dłużej niż krótko i potrafiących się do końca cieszyć życiem-cudem, które jakimś cudem potrafią tak właśnie wiedzieć, mimo iż dopadł ich już „wiek męski - wiek klęski”, a poezja bywa niekiedy już jak tratwa na pełnym morzu, tratwa której się wszystkimi siłami czepiają, gdy już toną i w nic innego nie wierzą…
Jakiż jest dla mnie dzisiaj ten zuchwały, sentymentalny gołowąs Jesienin - pytałem sam siebie czytają jeszcze raz jego wiersze. A jednak - przyznałem po raz kolejny - robi dalej wrażenie ta jego nieprawdopodobna prostota formy i treści, odpowiadająca na podstawowe potrzeby serca, ta bezpośrednia emocjonalność przekazywana z serca do serca. Czytając wiersze poety młodości można się tu i tam żachnąć, pomyśleć - taniocha, tandeta, operowanie łatwymi obrazami, ale i co z tego?! Te wiersze dalej oddziałują. Mają swój urok, swoją moc, gdy poeta pisze:
„Ach jaka noc! Aż oczy rwie!
Nie zasnę. Blask i tu się wciska.
Czy tleje wciąż na serca dnie
Młodości mojej utracona iskra?
(Tłum. Tadeusz Mongird)
Gdy po wielu latach powracam znów do liryki rosyjskiego piewcy białych brzóz i” Moskwy Karczemnej”, który miał w Polsce szczęście do takich tłumaczy, jak Broniewski, Nowak, Kamieńska, Mongird (kto to taki?), Jaworski â czy Józio Kurylak, w dalszym ciągu czuję, że „tleje wciąż na serca dnie/ młodości mojej utracona iskra”. Tak tak, te wersy, te metafory mają w moich oczach w dalszym ciągu urok świeżości…
(Fragment IV tomu dzienników pt. "Stan miłosny przerywany" przygotowywanego do wydania).