Siny wietrzny ranek. Ponocny szron rozpościera się na skrzepłej trawie.
Niedzielny stuk obcasów przed domem. Trzask drzwi samochodu. W międzyczasie dobrze skrojona angielska mowa. Napływają następne głosy, w tym dźwięczna, radosna paplanina dziecka. Drzwi otwierają się i zamykają z powtarzanym trzaskiem. Znowu spokojna, melodyjna fraza kobiety. Ale samochód nie odjeżdża. Jego dźwięk drepcze w miejscu.
Czekają na kogoś, kto ewidentnie się spóźnia. Przed wyjściem z domu rozgląda się, usiłuje przypomnieć sobie o czymś drobnym, w istocie mało ważnym, ale jednak koniecznym, o czym jeszcze przed chwilą pamiętał, a teraz zapomniał.
Z oddali, zza warkotu przejeżdżających bez ustanku aut, przypływa ożywcze, jak bicie serca dzwonienie kościelnej sygnaturki, która przywołuje, namawia, by porzucić codzienną krzątaninę, wyprostować grzbiet, wznieść oczy i pomyśleć o przemijaniu, o wieczności.
W domu pozostała tylko sparaliżowana staruszka, o małej pomarszczonej twarzy dziecka, skurczona na swym dziecinnym łóżku, nakryta grubym szorstkim kocem w kratę.
W klatce nad kuchennym stołem siedzi chory tropikalny ptaszek. Wtuliwszy główkę pod skrzydełko śpi snem bardzo smutnym, nieprzyzwyczajonym do naszych zimnych jesiennych dni.