U źródeł wyboru
Piszący te słowa, a także, jak mniemam, każdy autor-twórca, zanim wpłynie w nurt pisarskiej rzeki, szuka na mapie doświadczeń, wspomnień, lektury, upodobań czy wizjonerskiego snu o wielkości – owej malowanej błękitem nici, która przecina płaską niepozbawioną barw połać marzenia niespełnionego jeszcze żadnym rozlewiskiem satysfakcji.
Owa błękitna nić, szkic rzeki zamiaru, ledwie pomysł o zmiennych kształtach i rozmiarach, długo wije się, nie opuszczając mapy. Bywa, że pozostaje na niej do końca twórczych dni. Bywa, że sama walczy o realizację, o rzeczywistość samoregulacji. Potrafi wciągnąć autora w wir wyrzutów sumienia. Tyle nieobeszłych dróg, a on bynajmniej nie perypatetycku chodzi wkoło siebie samego. Niestety, a niekiedy na szczęście, wiele pomysłów niczym piekielna kostka brukowa nie doczeka się literackiego urzeczywistnienia. Tylko niektóre pisarskie plany ożywają nurtem ziszczenia. Niekiedy po latach. Niekiedy szybciej, nawet po kilku dniach od zaistnienia na mapie zamierzeń.
Jak atoli, zaznaczywszy na kartograficznej powierzchni ową błękitną nić zamiaru, wstąpić w rzeczywisty bieg rzeki tworzenia, gdzie czyha znacznie więcej przepaści i porohów, niż rozściela się łagodnych zboczy i dolin, gdzie równinny brzeg z pewnością maskuje rzeczną kipiel lub podwodne wiry? Czy ów prosty w zamyśle meander, szkic biegu rzeki oglądanej z kosmosu kontemplacji, do tego stopnia potrafi ożywić rzeczne koryto konwencji, wypełnić je spienionymi grzywami fal uniesienia i nieujarzmionym pędem tworzenia, że nurt choćby o cal zmieni utarty wodny szlak, wydrążywszy w skale nieskończonej skończoności, a zatem w jej głębi, nowy kształt sztuki pisania? Rozważanie to jest tymczasem poszukiwaniem pierwszej granicy, nabrzeżnego miejsca właściwego do odepchnięcia łodzi wiosłami tradycji i pokierowania jej ku awangardowemu novum.
Zmierzającemu ku pierwszej granicy wydaje się ona przypisanym przez naturę nieprzekraczalnym murem. Są wszakże przejścia legalne na kształt średniowiecznej bramy ze strażą graniczną cenzury, która rozstrzyga o wartości ideowej twórczego pomysłu, i urzędem celnym krytyki, która najlepiej wie, jak powinien pisarz pisać. Autorze, nie pospolituj się z tymi służbami! Pisz i omijaj pokusę klatki! Nawet, jeśliś w niej zrodzon. Granica to zew ryzyka i przygody, a przełom – dumnym jej zwieńczeniem. To one rzeźbią pisarską twarz, której rysunek zależy od wyboru drogi.
Szósta katarakta: MYŚL
Pierwszym wyzwaniem, buntem przeciw temu, co znane i poważane, przeciw klasycznym wzorcom literackiej tradycji, jest rozpisany na szereg nut zamysł utworu, ów niedookreślony plan, bujająca na wodzie kaczka wzlotu, zapowiedź dzieła in spe. To rejon opuszczony przez naukę i filozofię, grząski, niepewny, poddany fluktuacjom doświadczenia, wiedzy, zamiaru i woli. To zaledwie kilka zdań zapisujących odręczną notatką pewien zarys myśli przypominający lekkie wychylenie wahadła w stronę miejsca, z którego zaczyna opadać, jakby to było pierwsze drgnięcie twórczej machiny. Zdania te zazwyczaj kształtują temat, barwną plamę z nieco ciemniejszym konturem metody, kompozycyjno-stylistycznej poświaty, zupełnie niewidocznej, nawet dla najbardziej przenikliwego stratega spod znaku sowy. To rejon osobistej peregrynacji w semantyczno-syntaktyczną dziedzinę tworzenia.
Aby zapisać tych kilka zdań zamierzonego novum, czyli zdjąć z imaginowanej półki już zatytułowaną księgę o przezroczystych jak powietrze stronicach, należy zejść na twórcze nabrzeże, ująć wiosło artystycznego indywidualizmu i wpatrzyć się w nurt minionego czasu i przestrzeni, o którym tak ciepło powiada Bergson, lub poczuć wszechobecny sensus communis Gadamera, lecz nie nawiązywać, nie współnucić, a tym bardziej nie naśladować, po prostu skierować wzrok w poprzek wód tradycji. Dlaczego nie nawiązywać, skoro to dopiero faza przemyśleń, a rzeka spokojna, a szósta katarakta daleko od brzegów szkicu? Pierwsze porohy są niewidoczne. Mogą uszkodzić łódź twórczą w sposób niewidzialny, a wówczas kolejne katarakty zatopią ją w śmiesznie łatwy sposób.
Oczywiście nie sposób ominąć spojrzeniem owego nurtu tradycji, konwencji i twórczej wspólnoty, by wypracowana kontra pochodziła z innego świata myślenia. Po pierwsze tak zarysowany pomysł przez swą niezrozumiałość nie przemówiłby do nikogo. Kontra wymaga tej samej płaszczyzny starcia. Nie można odeprzeć tradycji czy konwencji, zgoła nie odnosząc się do niej. O tyle sensus communis wydaje się niezbywalnym nurtem rzeki twórczej, z którym walka owocuje czymś nowym, a zarazem powiększa już istniejącą rzekę.
Na etapie wyboru kursu łodzi dostęp do żagla i steru twórczej nawigacji oraz wiedzę o celu tej żeglugi ma tylko autor. Im mniej poddaje swój umysł wpływom jedynie słusznego myślenia lub, nie daj, Boże, koniunkturze czy nagonce, tym bliżej mu do wolności wilka, który mknie przez swój las bez podobnych rozterek. Oczywista wilk nie jest ani bohaterem tego szkicu, ani ideałem. Ideą, która przygrywa niemarszowo pisarstwu, jest wolność, wolność wyboru usankcjonowana, mówiąc po kantowsku, imperatywem moralnym i twórczym. Smagaj zło. Nie powtarzaj za nikim. Wgłębiaj się i odkrywaj. Rozstrzygaj na rzecz maluczkich. Brzmi jak pouczenie. Aż trudno uwierzyć, że owe komendy pochodzą z wnętrza artysty.
Władza twórczego sądzenia winna oceniać krytycznie każdą krzywdę indywidualną, społeczną, narodową lub obywatelską. Pióro ciąży już w momencie pierwszego wyboru. W sprawach istotnych autor musi decydować w sposób kategoryczny. Żadnych umizgów. Żadnych układów. Żadnego mrugania okiem. Przeto rozważa warunki przekroczenia zielonej granicy. Ktoś mógłby rzec: w państwie demokratycznym wszystko można, jeśli sprzyja się większości. Pisarz nawet w zarysowanym najogólniej zamiarze nie może kierować się ani notowaniami na giełdzie, ani słupkami poparcia politycznego, ani wzrostem cen agrestu. Musi natomiast tę statystykę obserwować, aby nie tylko wesprzeć człowieka skrzywdzonego, ale też powstrzymać innych od rozszarpywania państwowego sukna. Ten akapit muszę zaliczyć do mocno moralizujących. Bardziej piszącemu to potrzebne niż komukolwiek innemu.
Gdybym szukał sformułowania pewnej granicznej tezy tworzenia, ująłbym ją w takim oto trygonalnym brzmieniu: przed dotknięciem granic tworzenia wzbrania się nauka, filozofia balansuje to na jednym, to na drugim brzegu, jedynie samoświadomość twórcy może rozjaśnić na sposób literacki, bez naukowej metodologii owe fines litteararum.
Przed otwarciem zamierzonego dzieła, jeszcze przed zestaleniem się wspomnianej przezroczystości zamysłu w biel kartki, a więc tym samym przed zapisaniem otwierającego dzieło zdania, obrazu myśli, pojawia się szósta katarakta, niewidzialne porohy, za którymi ostrzą swe kły skały pierwszego akapitu, wyzwanie rzucone sztuce pisania. Ach, pomknąć już w ich stronę, okazać męstwo przełomu! Pochopność działania jest cechą ludzi młodych. Udawało się niekiedy niedoświadczonym śmiałkom przepłynąć bez wioseł pierwszą, drugą i kolejne katarakty. A w rezultacie powstało dzieło piękne, atoli bez pełnej świadomości pokonanych granic i odsłoniętych przełomów. Krytyka powiada o takim twórcy: pisze, jak ptak śpiewa.
Po co owa samoświadomość tworzenia? Jej celem jest wydźwignięcie własnego indywidualizmu wyżej niż podstępne skały katarakty, jakby właśnie autokreacja przyboru wód pozwalała na swobodną żeglugę. Można natomiast wyobrazić sobie pisanie bez pisarskiego talentu. Ów pisarz także gładko minie pierwszą, a może też kolejne przeszkody. Na złowieszczą chwilę milczenia zyska miano sumienia narodowego, poety roku, pisarza nagradzanego ponad miarę swojej sztuki.
Pierwsza granica, przejście od spojrzeń na wskroś rzeki literackiej tradycji do zamoczenia stóp w twórczej wodzie i uchwycenia wioseł pisarskiej łodzi, pokazuje ambitny spór o słuszność wyboru drogi w sferze planów. Pierwszy syn zmarł, żona w ciąży, brat w więzieniu, ojciec ciężko chory. Czy nauka analizuje tak zawikłane przypadki? Czy analizuje cokolwiek spoza akwenu swojej metodologii? Czasem biograf pośmiertnie napomknie o chorobie, o biedzie, o animozjach, o walce z codziennością. Nauka nie widzi powiązań, które wymykają się jej celom i metodzie. Analizuje dzieło w swoim kontekście. Analizuje zamkniętą księgę.
Śmierć w rodzinie czy utrata pracy to niewiele spośród napływu nieszczęść, a jeszcze mniej z pojmowania ich rozgłośnego poszumu w literackiej manufakturze. Wszak pozostaje jeszcze odbiór tych nieszczęść, a najpierw jakościowa przemiana ich ilości w odczuwanie i przeżywanie. A przyjemności? Czy istnieje dziedzina, która przełożyłaby owe perypetie i hedonistyczne doznania oraz zanurzenie w szelestach wszystkich dzieł świata, ogół przeżyć i odczuć, na rodzący się pomysł dzieła. Ani nauki przyrodnicze, ani humanistyczne, ani psychologia, ani filozofia nie rozwiążą tego granicznego problematu. A już na pewno nie rozstrzygną go w odniesieniu do każdego twórczego indywiduum. Nauka wielbi ogólność, bo operuje pojęciami. Zniżanie się do obiektów indywidualnych pozostawia sztuce, a jeszcze chętniej wnioskowaniu ze swoich dokonań. Ta dywersyfikacja celów ogólnych i pojedynczych byłaby do zaakceptowania, gdyby nauka i filozofia nie uzurpowały sobie przywileju wyłączności w ocenie myślenia, konkludowania, słuszności sądów i wyborów.
Iluż „mędrców” jest głupcami? Wiem, że to pytanie obrazoburcze w ustach pisarza. Czasownika „jest” używam w znaczeniu ponadczasowego Simple Present. A słowo „głupiec” nie odnosi się do władz umysłowych, tylko do władzy sądzenia, która wypływa z zaślepienia własną indywidualnością lub z opętania jedną, jedynie słuszną ideą.
Autor podjął pisanie. Usiadł nad własnym pomysłem. Napływają słowa. Jeszcze niezapisane. Napływa metoda. Novum chce przeprowadzić rewolucję. Ruszyło ku szóstej katarakcie. Ona go nie zatrzyma. Ona nie zmieni już jego planów. Ileż wiatrów filozoficznego niezrozumienia przechylało maszt jego twórczej łodzi? Ileż skał humanistycznej krytyki stoczyło się, by przerwać rejs ku plażom piękna? Nauka nigdy nie zbada artystycznych rozterek pisarza, owych granic i przełomów twórczego namysłu.
Piąta katarakta: ZDANIE
Wiadomo, że dzieło, jak nazywam każdy pisarski utwór, wypowiada się zdaniami. Nawet jęk czy łkanie, czy okrzyk w logicznej przestrzeni myślenia rozbrzmiewają tymi podstawowymi obrazami myśli. Pisarz wstąpił do rzeki, wsiadł do twórczej łodzi, pokonał szóstą kataraktę. Czy ktoś to widział? Czy ktoś to opisał? Nawet samoświadomy siebie i dzieła pisarz nie potrafi okiełznać wszystkich odległych paraleli, owego długiego trapu łączącego łódź z brzegiem.
Nie czas na zastanawianie. Pióra wioseł w nurt twórczy. Czas na pracę. Czy praca zdefiniowana przez fizykę znajduje jakiekolwiek odzwierciedlenie w rzeczywistości artystycznej? Chyba tylko jako „W = F x s”. Jak zmierzyć „F”, czyli siłę, a jak „s”, czyli drogę. Nawet gdybym znalazł ich odpowiedniki w twórczym działaniu, nie ma sposobu na ich fizyczny pomiar. Bezsensowne metodologicznie wydaje się podporządkowywanie indywidualnych procesów twórczych ogólnym pojęciom nauk przyrodniczych. Ale wspomniane katarakty, granice autokreacji i życia, sztuki i myśli, uczuć i rozumu są niedosięgłe również naukom humanistycznym. Jak bowiem narzucić naukowy porządek usztywniony przez gorset metody badawczej, która umyka z akwenów szaleństwa czy nieopanowania, czy metafizycznego nadmiaru, owych płynnych granic pisarskiego indywidualizmu? Jak wyśledzić kurs twórczej łodzi?
Kotarbiński kpiarsko mawiał, że by mieć więcej czasu, należy dołożyć sobie kolejny obowiązek. Tak właśnie nakładają się na siebie kolejne zdania. To dodatkowy bagaż odpowiedzialności za słowo. Wbrew jednak radzie filozofa rzecz toczy się zgoła inaczej: im więcej ich zapisał autor, tym trudniej napisać kolejne, tym trudniej wrzucić na plecy następny bagaż. Szum w głowie. Huczy od nawałnic inkoherencji. Każde zdanie zgrzyta, nim wpasuje się w całość, jakby dulki bunt wzniecały przeciw wiosłom. Na granicy całości i zdania rozgrywają się największe dramaty. Furda wiosła czy dulki! Autor doznaje załamania twórczego (psychologia twierdzi: nerwowego). Mało tego, że pojedyncze zdanie nie pasuje, ale całość, ten wykonany z kartograficzną starannością zapis nowo odkrytego biegu rzeki, a zwłaszcza topograficzna mapa pokonywanych porohów, okazuje się niekongruentna z obrazem ocenianym z twórczych wysoczyzn. To jedno zdanie obaliło mit doskonałej całości. To lipa! – krzyczy autor eufemistycznie.
W porohach piątej katarakty należy kluczyć, cofać się, zwalniać lub przyśpieszać, wybierać odpowiednie bystrza. Zaczyna się wielopiętrowe myślenie, symultaniczne postrzeganie reguł i dzieła, tradycji i novum, części i całości, zgodności faktów świata przedstawionego. Zaczynają się szachy tworzenia. A wokół toczy się życie: córka idzie do przedszkola, syn do szkoły, trzeba iść po zakupy, z psem na spacer, nareperować rynnę… A tu nieprzerwanie trwa spływ piątą kataraktą. Budzą się myśli, te szczegółowe i te ogólne. Rysują się nowe zdania i kompozycje. Zmienia się naszkicowany wcześniej plan. Tymczasem nic nie zostaje zapisane. To pertraktacje myśli z myślami, kontur ugody pomiędzy tym, co zapisane, a autokrytyką. Ta katarakta się nie kończy. To odwieczny wir wód twórczych. Brak tutaj Salomonowego czy salonowego rozwiązania.
Powróćmy do pierwszego zdania. To ono bierze się ex nihilo. Kolejne są jego konsekwencją. Nihil wypełniło się twórczą materią. Mapa dzieła uszczegóławia się zgodnie z chronologią zewnętrzną. Autor nie może zasiąść do pisania jutro, skoro nie minęło wczoraj. Może jedynie kluczyć w porohach piątej katarakty i tu czynić pierwsze drugim lub a contrario. A zatem dzieło daje możliwość powrotu i wyprzedzania zdarzeń. Autor z trudem zdaje sobie sprawę z przejścia piątej katarakty w czwartą. Pokonał rzekę? Ponad nim urwiska poprawek, niepewności, rezygnacji, mięcia dokonań, chęci zniszczenia dzieła i siebie…
Powróćmy do pierwszego zdania. Ono jest kluczowe, ponieważ niczym tama piętrzy na sobie napływające z jazgotem wody tworzenia. Bywa przypadkowe jak Arystotelesowe akcydensy lub nieprzygotowane jak obrót głowy Orfeusza podczas wyprowadzania Eurydyki z Hadesu, lub przemyślane w każdym szczególe jak zraz w sosie kurkowym. Pierwsze zdanie zawsze jest obecne, nawet jeśli zarazem jest ostatnim. Nie ma dzieł bez pierwszego zdania. W nim kumulują się wszelkie niewidoczne jeszcze konsekwencje. Powstaje atoli w sposób urągający swej semantycznej wielkości. In statu nascendi pobrzmiewa w nim zwyczajność i z pewnością nieświadomość zapisanej między wierszami odpowiedzialności. Wszak pochodzi ono z tego, co jest, z zanurzenia w Styksie tradycji. Nawet jeśli przeciw owemu zanurzeniu się opowiada, to do niego się odnosi.
Pierwsze zdanie powstaje w sposób prozaicznie prosty. Bierze się znikąd. Nie ma żadnych rodziców. Jest czystym, pozbawionym źródeł początkiem. To ono budzi do istnienia świat przedstawiony i sytuację liryczną. To ono pozwala powstać kolejnym zdaniom. Oczywiście rodzi się w umyśle autora, który przegląda katalog okrętów, by wybrać łódź najbardziej chyżą. Choć katalog istnieje od czasów Homera, a wyśpiewywany był znacznie wcześniej, nie każdy wsiada do łodzi, nie każdy sięga po pióro. Skoro ani Styks tradycji, ani wskazany z imienia katalog nie wystarczają do wypłynięcia, to co, u diabła, stanowi condicio sufficiens podjęcia pióra i zapisania owego pierwszego zdania? Nie został jeszcze powołany do życia narrator. Nie zapominajmy jednak o tle świata przedstawionego, owej mglistej poświacie towarzyszącej wodom Styksu tradycji. Z tych mgieł wyłania się genius loci. To weń wpatruje się autor, by wzlecieć na skrzydłach pierwszego zdania jak najwyżej, aby spojrzało ono na cały świat i zawarło jego obraz w sobie. To zdanie bowiem stanie się punktem (miejscem) odniesienia dla zdań następnych. Wpatrzony w powietrze autor zagląda poza zasłonę istnienia, chwyta za nogi owego geniusza miejsca. Tak go nazwałem. Na cześć i chwałę tamtego, tradycyjnie i naiwnie wierzącego w siłę oddziaływania miejsca tworzenia na tło dzieła. Tamten nie wie, że wystarczy jego wpływ odwrócić, potraktować à rebours, a jego władza zostanie zachowana. To genius loci wiąże bowiem autora cum loco scribendi. Łączy się z narratorem, rzemieślnikiem obecnym w dziele od początku. Łączy się z nim wklęsło-wypukle, wypełniając narracyjne wnętrze. Jeśli obaj jako spiritus operis wiodą pisarza przez kolejne katarakty, powstaje dzieło.
Czwarta katarakta: CZŁOWIEK
Podział na katarakty może zwieść biegłych w geografii czytelników. Owych twórczych przeszkód nie dzieli bowiem żadna czasoprzestrzenna odległość. Nieprawdziwa zatem byłaby konkluzja, że pomiędzy kataraktami następują okresy niczym niezakłóconej żeglugi. Granice, które tak określiłem, pokonywane są każdego dnia, każdej twórczej i nietwórczej chwili tworzenia. To przede wszystkim granice jakościowe kreowanej rzeczywistości. Nie można, czego dowodzili już Parmenides i Zenon, Elejczycy, określić, a cóż dopiero wyznaczyć, posterunków linii demarkacyjnej pomiędzy nihil a zdaniem dzieła, nie tylko pierwszym, ale też kolejnymi.
Autor poszukuje pięknego kształtu myśli i zdania, przełomu pokonującego granicę nihil. Na tym polega ciężar tej misji. Nie ma bowiem większej odległości niż ta, która rozpina się między przepaścią nihil i rzeczywistością zdania. Z bezdni beczki Danaid ku istnieniu. Podobną odległość, choć w nieco innym kierunku, pokonują wynalazcy. I tam istnieje granica między nicością i nową rzeczywistością. Różnica leży w dbałości o formę. Wynalazki są ulepszane, dzieła literackie – broń, Panie! Ich piękno bowiem nie gaśnie, nie pokrywa się śniedzią braku nowoczesności. To piękno wymaga natomiast respektu względem niepomnikowego człowieka. To kolejna katarakta, granica tego, jak myśleć o świecie. Pisarska kartografia rysuje tę kataraktę szczególnie wyraźnie, ponieważ zakreśla to, co w życiu każdego winno być najważniejsze: wartości, czyli tego, jak być. Mimo to dziełem nie może być moralitet, nadęty i pusto brzmiący cymbał. Działanie. Działanie to ucieleśnienie słów. Słowa to zdanie. Myśl-zdanie wymaga autoprezentacji. Nie wolno pisarzowi tkwić w zakłamaniu. Świadome zejście do infernum brzydoty staje się literacką i ludzką degrengoladą, nieświadome – jak zawsze, głupotą. To jednak granica bardziej niebezpieczna niż ta logiczno-gramatyczna piątej katarakty. Można popełnić błąd stylistyczny, ale błędu etycznego nie wybacza się ani sobie, ani komuś innemu w czymś tak trwałym jak dzieło.