Dzień lutowy
Jest środa. Mama siedzi na brzegu tapczanu. Karmię ją łyżką. Po chwili opiera głowę na moim ramieniu.
- Wiesz Agatko, chciałabym już umrzeć.
Nie może przełknąć zupy, która wraz z moimi łzami kapie na ręcznik. Wieczorem mówi do mnie
- Trzeba zawołać lekarza. Moje włosy krzyczą, one są chore.
W piątek mama umiera.
Dzień majowy
Wizyty kontrolne w szpitalu trwają trzeci tydzień. Tym razem lekarz pozwala wyjąć dren z rany i usunąć ostatnie szwy.
Nie będę już nosić worka na płyn, nie będę zaczepiać rurką o ludzi w autobusie.
Mogę spróbować założyć stanik z protezą, na razie z pianki.
Dzień czerwcowy
Siedzę pod gabinetem czekając na decyzję komisji. Jest nas kilkanaście; brunetki, blondynki. Co chwilę któraś wychodzi z wyrokiem. Chemia.
Naświetlania. Chemia i naświetlania. Mam wrażenie, że stałam się pomnikiem. Marzną mi ręce i stopy.
Wlepiam wzrok w drzwi. Biała wizytówka z nazwiskami lekarzy wrzyna mi się w mózg. Serce rozwala żebra. Słyszę swoje nazwisko.
Czy pani zna swój wynik?
Nie.
Ma pani dobry wynik. Nie będzie chemii ani naświetlań tylko tabletki.
Dzień sierpniowy
Nadchodzi czwarty tydzień. Tabletki przywróciły odpowiednie dróżki w moim mózgu. Wstaję z łóżka.
Chleb z masłem smakuje jak czekolada. Może będę miała siłę umyć głowę.
Pudruję policzki. Pomalowane usta wyglądają jak rozgniecione wiśnie.
Nęci mnie, aby włączyć telewizor. Wieczorem mokry od łez jasiek jest prawie suchy.
Dzień marcowy
Sypie drobny śnieg. Jadę taksówką do kina. W prawie pustej sali słychać chrupanie popcornu. Ameryka braci Coen wciąga mnie szybko.
Powracając do domu myślę, że Polska to jest kraj dla mnie.
Dzień lipcowy
Wieczór jest upalny. Witia stoi boso w kuchni i kroi pomidory. Znam go od stu lat, mogę widzieć co kilka.
Podchodzę od tyłu i przytulam policzek do jego nagich pleców. Obejmuję rękami i wsuwam palce po gumkę bokserek. Ciepły brzuch grzeje przyjemnie moje dłonie.
Dzień styczniowy
Dzwoni Róża. Ma grypę i jest sama. Jadę na drugi koniec miasta, brnę przez śnieg do apteki i sklepu. Przez próg podaję jej syrop i jogurty gruszkowe. Pamiętam, że lubi tylko takie.
Dzień listopadowy
Głos każe wyłączyć komórki. Kurtyna unosi się. Przez smołowatą ciemność przebija się światło reflektora i jasna plama ogarnia chłopczyka w prawym rogu sceny. Ma na sobie marynarskie ubranko i bawi się kolejką. Razem z Anną podbiegam na puentach i przytulam go.
Razem z Anną oddaję się Wrońskiemu. Razem z Anną rzucam się pod lokomotywę z dwunastu tancerzy. Ciało Anny wjeżdża na scenę na wąskiej platformie. Rozrzucone ręce szurają po scenie.
Dzień grudniowy
Dzwonek telefonu. Słyszę ciepły głos Balladyny. Napawam się nim i serce bije mi szybciej.
Nie mogła, padało, złapała gumę, mogłam jej powiedzieć wcześniej, mam się wziąć w garść. Odkładam słuchawkę.
Dzień lipcowy
Zamawiam chłodnik i leniwe. Bezdomny za mną odbiera pomidorową, stan po użyciu pomaga mu wylać połowę na podłogę. Inteligent następny w kolejce zaczyna go obrażać. Bezdomny:
- Zamknij mordę!
Inteligent:
- Mordę to masz ty i twoja teściowa!
Wszystko psuje kucharka ze ścierką. Wyciera podłogę i krzyczy:
- Cicho, kurwa!