Jadę dokarmiać psy do gospodarstwa pod lasem. Po drodze napotykam, na nieogrodzony majdan podwórka, zarośnięty rdestem i jego gospodarza, starego kawalera Janka. Mieszka on tu samotnie. Na jego pomarszczonej, suchej szyi, nabrzmiewają fioletowe żyły. Ma krótko ostrzyżone włosy, znad których błyszczy się drobnymi igiełkami siwizna. Gospodarz ten wykasza trawę między drzewkami wiśni i pordzewiałymi maszynami, wśród których lśni się wąska, wygięta kosa. Wczoraj pielił ogród warzywny.
Tuż za pniami drzewek widać kopki więdnącego perzu i lebiody. Wokół pachnie kurzym pomiotem, smarem do maszyn, słomą żytnią. Rozmawiamy - narzeka na bóle kręgosłupa. Przykleił sobie rozgrzewające plastry na plecach. Jego siostra, która pracujące w gminie umówiła go ze specjalistą. Kobieta mówi, że powie bratu, aby sprzedał konie, bo no nie ma już siły wszystkiego ogarnąć: konie, krowy, drób, psy, koty, ogród, pola, łąki… Samych łąk tylko nad Grabową ma 10 hektarów, a jeszcze te pod lasem. Za dużo jak na niego samego. Wiosna zmarł jego 90-letni ojciec. Bardzo to przeżył i jeszcze teraz kiedy o nim myśli, jego jasne oczy schowane pod krzaczastymi brwiami napełniają się łzami.
Ten nałóg pracy od świtu do nocy, do której wprawił się od dziecka, zmusza go do przerywania przedłużającej się rozmowy. Chwyta rączki taczki załadowanej trawą i idziemy za szopę. Po ogrodzonych, zarosłych gromadami ostów nieużytkach, przez cały czas chodzi rżąc i potrząsając gniewnie grzywą, kucyk-ogierek. Jest tu też rudy, kudłaty pies, którego przygarnął po nagłej śmierci gajowego, również starego kawalera. Pies towarzyszy nam wszędzie, i przez cały czas trzyma w pysku kość. Zwierzę ma na pozbawionym sierści boku, wielką ranę, to gojące się fałdy różowego mięsa- okropne ślady walki o sukę. Pysk ma pokiereszowany i ropiejące oczy w czarnych obwódkach. Po chwili przyjechał leśniczy, i wsadził swą jedenastoletnią córkę na klacz. Sam zaś oparł się o drąg ogrodzenia z pali, jednocześnie spoglądając na szare chmurki, oraz wąskie, ostre skrzydła wiatraków, tnące nieboskłon pod lasem. Jego córka siedzi na koniu sztywno wyprostowana, z miną uroczystą , poważną, w pomarańczowym kasku na głowie. Gniada klacz stawia miękko kopyta, i kołysze się z kobiecym wdziękiem.
Drogą przechodzą grzybiarze, są przygarbieni, małomówni, znużeni wielogodzinnym chodzeniem po lesie. Ubrani w kurtki, kalosze, z wiaderkami i koszykami w rękach idą wolno, ciężkim krokiem, ich buty szurają po szarej ziemi.
Od strony rozległych łąk, zamkniętych ciemnozielonym ząbczastym pasmem lasu, wieje ciepły polny wiatr, który przynosi świeży, rześki zapach skoszonej trawy, zalegającej w lśniących niekończących się pokosach. Pasą się tam krowy i mała klacz ze źrebakiem. Źrebak ów zabawnie galopuje na swych sztywnych nogach, z uniesioną kitą ogona i wyciąga szyję z czarną szczotką grzywy i chowa pod jej brzuchem swój skórzany łepek.
Z drzwi obory patrzy na nas ruda jałówka, która nie chce wychodzić z matką na łąkę. Od czasu do czas słychać tęskne, przywołujące mruczenie krowy, na które ona odpowiada tak, jakby opędzała się od much, poruszając starczącymi w bok zakolczykowanymi uszami. Od zachodu, znad strony lasu wolno napływają gromadą szaropierzaste, niewielkie chmury. Zaciąga się i zaczyna kropić drobny ciepły deszcz.
Drogą przejeżdża „Rusek”, jest to młody mężczyzna, pochylony nisko nad kierownicą, z wysoko wypchanym plecakiem. Wraca ze sklepu ze wsi. W oczach naszych migoczą jego szprychy i rytmicznie poruszają się jego nogi. Mieszka on za lasem, w rozwalającej się poniemieckiej chałupie z Niemką, graficzką, która pracuje w Domu Kultury. Przez dwa miesiące leżał on w szpitalu. Chorował „na głowę”, tak mi powiedział jeżdżący starym skuterem emerytowany drwal-wdowiec, którego często spotykam w lesie, a który żartobliwie tytułuje mnie profesorem. Jest on grzeczny, zawsze mi się kłania uprzejmie, pozdrawia wyraźnie, dźwięcznie wymawiając „dzień dobry”.
Drogą idą dwaj wioskowi oberwańcy, brudni, w wyświeconych drelichowych spodniach, o twarzach ogorzałych, podchmieleni jak zawsze. Idą chwiejąc się na tułowiem na swych długich nogach i rozbawieni, coś wesoło pokrzykują. Jeden z nich wyższy, zaciska w ręce skręconą foliową torbę z butelką wina. Janek czasami, w dużej potrzebie najmuje ich do pomocy, ale niewielki z nich pożytek, tylko kłopot. „Niższy z nich, zwalał siano z dużej przyczepy, i nagle zaczął się trząść, musieliśmy go we dwóch zsadzać na ziemię”. Nie przywykli do ciężkiej, długotrwałej pracy. Szybko się męczą i tylko patrzą za winem. To jak mówi Janek, to puści ludzie, a w środku same plewy.
Przyjechał drwal na swojej odrapanej motorynce w swym przedpotopowym kasku, zapiętym pod brodą skórzanym paskiem z pordzewiałą sprzączką. Jest on krępy, barczysty, o twardych kościach. Twarz jego jest kwadratowa, mocno podłużna, owiana wiatrem i spalona słońcem, z błyszczącymi oczami, które wyrażają starcze zadowolenie z życia. Jego zęby są żółte, głos ma chrypliwy, dudniący z nutą niezmordowanej ludowej rubaszności. Spieszy się, przywiózł Jankowi piwo. Na chwilę siadamy przy ławie, tuż obok drzwi do chałupy.
Powoli sączymy piwo, i łuskamy, rozgryzając ziarna słonecznika, a no opowiada nam jak to wczoraj na leśnym skrzyżowaniu, na szutrze zablokował mu się przedni hamulec, przewrócił się i boleśnie potłukł. Pokazał mam pościerane do krwi kostki, swych twardych i pokurczonych palców. Za jego plecami, z zakurzoną szybą w oknie i nieprzysłoniętą firanką, widać wnętrze pokoju z wybrzuszonym sufitem. Nad zarwaną wersalką, na której zmarł Janka ojciec, tuż obok jarmarcznej Ostatniej Wieczerzy z pękniętą szybą, wisi czarno-biała ślubna fotografia rodziców.
Za piętrzącą się brunatną stertą nawozu unoszą się chmary much. W zależności od tego w którą stronę wieje wiatr, niesie ostra, intensywna woń, nieopodal pasą się kozy. Jest tam matka z dwiema kózkami i kozioł o potężnych skręconych rogach. Przedarły się one od sąsiada przez gąszcz czarnego bzu, leszczyny, zwalonych pni pokrytych mchem, chaszczy zszarzałych łopuchów, luków i szalejów. Ich uniesione białe łepki nieruchomieją, kiedy patrzą na nas spostrzegawczo, z instynktowną bezmyślną uwagą. Cały rytuał dojenia matki-kozy, o sięgającymi ziemi wymieniu, opowiedział mi niedawno ów sąsiad, też sąsiad, też stary kawaler. Otóż koza ta, nie pozwala doić się na stojąco - więc on kładzie się przy niej na trawie, a młode kózki chodzą po nim i skaczą mu po plecach.
Niedawno odjechał drwal i leśniczy, a klacz odeszła daleko pod młodą brzezinę, tam gdzie pasą się ledwo widoczne konie.
Umawiam się z Jankiem na grzyby, pójdziemy aż pod tory kolejowe, za rozebrana poniemiecką leśniczówkę, w miejsce trudno dostępne, mało komu znane. Janek bierze młot, i przygarbiony z widocznym bólem idzie przepalować krowy. Omijamy błoto i stojące w nim brązowe kałuże, w których z razem lały się nawóz i deszczówka. Przechodzimy tuż obok stajni i drewutni wymoszczonej korą i drzazgami, poprzecinaną jasnymi smugami światła, które wpada na ściany przez szczeliny pomiędzy deskami. Tu swoje miejsce ma duży łańcuchowy pies. Ciągle szczeka, skamle, napina łańcuch, a kiedy podchodzę i kładę mu dłoń na łbie to milknie i nieruchomieje. Cały drży, bezwiednie posiłkuje się ze szczęścia.
Na pastwisku, tuż przy wannie z wodą pobrzękując z rozkoszy, tarza się w błocie czarna wietnamska świnka.
Wychodzę na drogę tuż obok zagonu konopi. I nagle spośród chmur , które rozproszyły się i odsłoniły modre niebo, rozbłysło słońce. W jego złocistym jaskrawym blasku, jak drogocenny kobierzec lśnią aksamitne łąki, obsypane tysiącami iskier, nad którymi unosi się mglisty biały opar. Wszystko paruje, również droga, wieje ciepłą wilgocią. Smutno i tkliwie dzwonią poświerki siedzące na wysokich kwiatach wśród zarośniętych wrotyczem i cykorią krzaków róży. Wokół pachnie miodunką i piołunem. Wysoko na łąkami, w kierunku odległych pól przelatuje stado sytych gołębi, które przepełniają serce poczuciem spokoju i zadowolenia.