Archiwum

Paweł M. Wiśniewski - Mieszkanie powyżej

0 Dislike0
Gwiazdka nieaktywnaGwiazdka nieaktywnaGwiazdka nieaktywnaGwiazdka nieaktywnaGwiazdka nieaktywna
 

Mieszkał piętro powyżej. Były wojskowy, w stopniu kapitana. Codziennie rano wychodził. Tu niedaleko. Do osiedlowego sklepiku. Po świeże bułki. Parę razy go napotkałem, gdy wyrzucałem śmieci. Zawsze elegancko ubrany. Pod krawatem. Kłaniał się z daleka. Mógł mieć koło siedemdziesiątki, lecz krok nadal sprężysty i giętki.

Przypominam sobie, że miał dziwne rysy twarzy. Nie potrafiłbym tego opisać. Zawsze ogoloną, pozbawioną jakiegokolwiek zarostu, fizjonomie pokrywał jakby cień. Ów cień przybierał niekiedy dość zaskakujące oblicza. Nie pokazywał się w ciepłe słoneczne dni, chował się. W pochmurne, lub nocą wychodził z ukrycia by pasożytować na właścicielu. Czy był to cień śmierci? Do tej pory nie wiem.

Z tego co wiem, nie miał rodziny. Jedyny syn swoich rodziców (nomen omen ojciec także był wojskowym). Mieszkał samotnie. Nie prowadził bujnego życia towarzyskiego, właściwie to, jak wynikało z moich obserwacji, nie prowadził żadnego życia towarzyskiego. Nie znaczy to, że nie był towarzyski. Toczone okazjonalnie rozmowy miały w sobie szczyptę humoru, nostalgii i filozoficznego sentymentalizmu. Nigdy nie sądziłem, że może stać się tak wielka tragedia, a on będzie jej częścią, ba inicjatorem.

Któregoś dnia, a było to już nad wieczór, oglądałem, bliżej nie zajmujący film, jeden z tych dla zabicia czasu, jaki pozostał do snu. Musiałem pójść za potrzebą, gdy usłyszałem huk. Wybiegłem na klatkę w tym co na sobie miałem (sfatygowana piżama w jasnozieloną kratę i brązowe bambosze). Z góry posypały się na mnie cegły. Tylko cud sprawił, iż uszedłem cało. Zbiegłem po schodach. Przed kamienicą zebrał się już niewielki tłum. Ktoś gestykulował, ktoś krzyczał, ktoś gorączkowo komuś cos tłumaczył. Nie na moje nerwy.

Nadjechał samochód straży pożarnej. Rozwinięto wąż, wcześniej podłączywszy go do hydrantu, znajdującego się na rogu. Strumień wody wytrysnął z paszczy olbrzyma.

Akcja gaśnicza trwała trzy godziny. Po tym wszystkim nie mogłem wrócić do swojego mieszkania. Jak mi później wyjaśniono, konstrukcja groziła zawaleniem. Pomimo zakazu, poszedłem po rzeczy pierwszego użytku. W drodze powrotnej zerknąłem na lokal powyżej. Widok był przerażający. Wybite drzwi odsłoniły tragedie jaka miała tam miejsce. Mój znajomy leżał na wznak, z rozłożonymi ramionami i nogami w pozycji gwiazdy. Ubrany w mundur. Wybrał śmierć, nie chciał, aby to ona wybrała.

Nieco później doszły mnie słuchy, że cierpiał na schizofrenię. Nigdy nie podejrzewał bym go o to, ale nigdy nie wiemy z kim tak naprawdę mamy do czynienia.

Po panu kapitanie do mieszkania na górze, znacznie lepiej wyglądającego niż przed wypadkiem. wprowadziło się młode małżeństwo z niespełna rocznym potomkiem.  Miejsca zapewne nie było dużo jak na trójkę (mieszkanie nie większe od mojego m2), ale musiało wystarczyć dla pary na dorobku. On wysoki, dobrze zbudowany mężczyzna, z równo przystrzyżonymi włosami i lekkim zarostem, mógł się podobać kobietom. Ona szara myszka, urody pospolitej, niska, blond włosy uwiązywała w koński ogon. Było jednak coś w niej co przykuwało uwagę. Oboje byli spokojni. On wychodził do pracy, ona zajmowała się dzieckiem. Maleństwo nie sprawiało większych problemów wychowawczych po za normalnymi, w tym wieku, dolegliwościami. Byli szczęśliwi.

Spotkałem ich raz, podczas spaceru po parku. Kulturalnie odpowiedzieli na moje „dzień dobry”. Muszę się, ze wstydem przyznać, że pomimo, iż z reguły nie jestem wścibski, to tym razem dałem się ponieść ciekawości. Przycupnąłem na ławeczce nieopodal i nasłuchiwałem rozmowy młodych ludzi. To co na pozór było ukryte za maską codzienności, w tej chwili nabierało \zupełnie innego wyrazu. Kłótnia rozbrzmiała by na dobre, gdyby nie dziecko, stawiające, pierwsze w życiu, kroki. Nie miałem serca dalej ich obserwować. Wróciłem do azylu.  

Tydzień minął. Para nie okazywała już takiego przywiązania jak na początku. Zauroczenie uleciało. Zdaje się, że w poniedziałek, a może we wtorek, pamięć zaczyna mnie zawodzi, usłyszałem szmer. Znów w mieszkaniu powyżej. Nastawiłem czujnie uszu, lecz nic nie zwróciło uwagi, a mógłbym przysiąść, iż był to szmer, coś podobnego do wdechu, bądź wydechu. Zerknąłem na ręczny zegarek. Dochodziła druga trzydzieści. „Kto o tej porze jeszcze nie śpi?” przemknęło mi przez myśli. Nie chcąc robić niepotrzebnego ambarasu, nacisnąłem kołdrę mocniej na głowę i dalej popadłem w objęcia Morfeusza.

Nad ranem obudziły mnie syreny. Wstałem. Przeciągnąwszy się, wyjrzałem przez okno. Do parkującej na chodniku karetki wkładano właśnie czyjeś ciało. Aby dostrzec kto to, musiałem się wychylić. Rozpoznałem moją sąsiadkę z góry. Jej marmurowa twarz była taka sama jak kiedyś, a jednak już nie bił od niej ten blask, który zapamiętałem. Z piersi wystawał długi, szeroki, kuchenny nóż. Podobnym kroję mięso. Czy ona była mięsem?

Po przeciwległej stronie ulicy ujrzałem radiowóz. Z kamienicznej bramy dwóch policjantów wyprowadzało mężczyznę. Był to jej mąż. Poznałem go od razu. Spojrzał w moją stronę. W jego ciemnych oczach nie zauważyłem żalu.

Mieszkanie na górze dość długo stało puste. Pewnego zimowego popołudnia wprowadził się do niego trzydziestokilkuletni mężczyzna. Sądząc po stanie garderoby – ubrany w czarny, długi do ziemi płaszcz, czarne spodnie i buty tego samego koloru na wysokim podbiciu – dysponował wyższym mniemaniem o sobie.

Nie przejawiał szczególnego zainteresowania sąsiadami. Pamiętam, że po raz pierwszy zetknąłem się z nim oko w oko przypadkiem, gdy musiałem odnieść list, który przez dziwny zbieg okoliczności, wylądował w mojej skrzynce pocztowej. Jegomość podziękował, nawet zaprosił na herbatę, nie nalegając. Uprzejmie odmówiłem i opuściłem lokal powyżej.

Wegetacja pana w czarnym płaszczu, jak go nazwałem, trwała około pół roku. Nikomu nie wadził, był cichy, regularnie płacił za mieszkanie. Zastanawiało mnie dlaczego nigdy nie wychodził, w przeciwieństwie do poprzednich ajentów. Widziałem tylko jak przywożono mu jedzenie na zamówienie (zawsze o tej samej porze).

Jak już wspomniałem pobyt trwał pół roku, nie dłużej, nie krócej, tylko właśnie tyle. W upalny lipcowy poranek do mieszkania na górze zapukali funkcjonariusze. Panowie wylegitymowali się i po krótkiej rozmowie, której treści nie dosłyszałem, relegowali delikwenta. Z doniesień prasowych dowiedziałem się, że mój osobisty sąsiad był poszukiwany i się ukrywał. Będzie co opowiadać.     

Nasza kamiennica odżyła. Nowy właściciel wymienił okna, odnosił elewację i zmienił dach. Poprzedni miał już swoje lata. Mieszkanie powyżej nie cieszyło się powodzeniem. Przestano je wynajmować. Czy było to podyktowane obawą o kolejne nieprzyjemności, czy raczej zwykłym brakiem czasu i cierpliwości. Tego nie uda się ustalić. Ja jako stary lokator pozostałem na miejscu. Gdzie mi tam się przeprowadzać. Po co mi to.
    

Wydawca: Towarzystwo Inicjatyw Kulturalnych - akant.org
We use cookies

Na naszej stronie internetowej używamy plików cookie. Niektóre z nich są niezbędne dla funkcjonowania strony, inne pomagają nam w ulepszaniu tej strony i doświadczeń użytkownika (Tracking Cookies). Możesz sam zdecydować, czy chcesz zezwolić na pliki cookie. Należy pamiętać, że w przypadku odrzucenia, nie wszystkie funkcje strony mogą być dostępne.