Kobieta w ciemnej chustce szła szybkim krokiem. Znała drogę do Bagnówki od ponad dwudziestu lat. Dwie smugi wyjeżdżone przez furmanki między polami złocistego zboża, a po środku trakt końskich kopyt - część ziemi nieustannie wzruszanej, przemieszanej z resztkami siana, słomy i końskich odchodów. Tędy jeździł jej dziadek, a to z zakupami do gospodarstwa, a to z sianem lub słomą, z ziemniakami na targ. Teraz, podczas wojny, kobieta pokonywała drogę po cokolwiek, żeby przygotować skromny obiad, a bywało, że i po skórki od chleba. Chodziła samotnie do Bagnówki kilka razy w tygodniu.
Dywany zbóż rozciągały się pomiędzy wsią a dwoma graniczącymi ze sobą cmentarzami. Katolickim i żydowskim. Przejście z miasta do wsi zajmowało około godziny. W jednym z sierpniowych dni było jednak inaczej. Słońce zrzucało dokuczliwy żar, a lekki wiatr nie łagodził upału. W powietrzu harcowały ptaki w swojej codziennej symfonii. Latały nisko, coraz niżej, tuż nad ziemią, jakby w tej bliskości do ziemi czuły bezpieczeństwo. Złote źdźbła żyta ocierały się o siebie, kołysały, szumiąc i szeleszcząc na przemian. Obraz spokojnego południa zakłócił jednak warkot samolotu, który nieoczekiwanie pojawił się w niskim locie nad łanami. Stalowy obcy ptak z czarnym krzyżem przecinał złowrogo czystą przestrzeń nieba. Posypał się grad pocisków. Kobieta upadła, przytulając się do rozgrzanej ziemi, i trwała nieruchomo przez kilka chwil, które odczuwała jak fragment mrocznej wieczności. Pociski uderzały obok, z każdej strony, jak strumień rzęsistego deszczu. Głucho wbijały się w ziemię, łamały i kaleczyły zboże. Leżącą postać przykryła gęsta chmura kurzu. Żadna kula nie trafiła, jak gdyby anioł otoczył kobietę swoimi skrzydłami, uczynił niewidzialną dla żelaznego ptaka. Zesztywniała ze strachu, nie czuła kończyn, jej czoło zalał lodowaty pot. Upewniła się, czy nie jest ranna, przesuwając dłonią po zbrązowiałym od ziemi ciele.
Ocalałam – pomyślała. Wstała z trudem, najpierw do kolan, uniosła głowę ku niebu, które znów było czyste, spokojne i wolne, jakby nic się przed chwilą nie wydarzyło. Postanowiła, że dalej nie pójdzie. Zawróciła z drogi, powracając pospiesznie do domu. Mąż jeszcze spał po dniu i nocy przepracowanej z ojcem w warsztacie. Chciała mu opowiedzieć o wszystkim, ale on tuż po obudzeniu zaczął pierwszy, więc usiadła na brzegu łóżka i jak zwykle zapytała ze stoickim spokojem:
- No, co tam u ciebie, Władku?
Warsztat znajdował się zaraz na początku Bojar, blisko hali targowej, naprzeciwko drewnianych budek drobnych rzemieślników sprzedających przeróżne towary oraz reperujących torebki, buty i parasole. Naprawiano w nim głównie ciągniki, maszyny rolnicze, rzadziej samochody. Właściciele – ojciec z synem, byli znani z solidności. Zacni ludzie z gruntownym, czeladniczym wykształceniem. Potrafili wytoczyć każdą część do maszyn, łącznie z kompletnymi tłokami. A w samym warsztacie zgromadzili urządzenia, jakich nie posiadały inne zakłady w mieście, o czym zapewne wiedzieli dobrze poinformowani Niemcy. Właściciele mogli się spodziewać, że któregoś dnia pojawią się w warsztacie także oni. Rzeczywiście, przyjechali wczesnym rankiem - dwaj żołnierze i oficer Wehrmachtu, Olaf Keller, szczupły wysoki mężczyzna, zadbany, w wyglansowanych butach, jakby przygotowanych na wojskową paradę. Na parterze budynku trwało właśnie uruchamianie silnika młockarni w kłębach dymu. Oficer nie wszedł do środka, chroniąc swój nienagannie uszyty i czysty mundur przed smarem i kurzem. Zwrócił się do seniora z pytaniem, które w ustach okupanta zabrzmiały jak rozkaz:
- Chcę zreperować u was samochód, na jutro. Wiem, że macie możliwość dorobienia zepsutych części.
- Oczywiście - odpowiedział bez namysłu ojciec, nie pytając nawet o jaki pojazd chodzi i co się zepsuło. Znał niemiecki, więc nie przedłużał rozmowy.
Musiał uwierzyć, że da sobie radę. Odmowa nie wchodziła w rachubę. Wkrótce pojawił się na placu, przyciągnięty przez wóz bojowy, zepsuty samochód VW 62, a żołnierze wepchali go do warsztatu. Naprawa trwała długo. Okazała się skomplikowana, nawet dla tak wytrawnych fachowców. Należało zapomnieć o jakichkolwiek przerwach, posiłkach. Czuli napięcie, rozmawiali niewiele, myśląc stale o konsekwencjach niewykonania zadania. Ktoś przyjechał do nich rowerem koło południa i opowiadał, że nad Bagnówką latają samoloty, a żołnierze szukają we wsi oddziału partyzantów. I rzeczywiście dochodził stamtąd warkot silników, strzały, ale nie było czasu, żeby się temu przyglądać. Mieli swój problem. Nie wiadomo, co by ich spotkało, gdyby nie udało się naprawić samochodu na czas. Na jednym ze stołów warsztatowych, pomiędzy kluczami, śrubami i nakrętkami, stała kanka z mlekiem i zawinięty w ścierkę twaróg, które dostali tego dnia od życzliwego rolnika. Wyżywienie na całą dobę, nie licząc pół bochenka prawie czerstwego chleba. Obfite posiłki z okresu przedwojennego, sobotnie kolacje z zastawionym stołem i muzyką, przyjaciółmi, tańcami już dawno stały się tylko wspomnieniem.
Ostatecznie wykonali swoją robotę. Żołnierze powrócili następnego dnia punktualnie o ósmej. Oficer uruchomił samochód, wsłuchując się uważnie w pracę silnika. Trwało to kilka minut. Nie powiedział, że jest zadowolony, czy ma jakieś zastrzeżenia, tylko zapytał wprost: Co chcą za wykonaną pracę. Ojciec popatrzył na syna z wielkim zdziwieniem, w którym umieścił ilość obaw trudną do wyobrażenia. Co mam odpowiedzieć, żeby czymś się nie narazić? Pewnie pytanie o zapłatę to grzecznościowy zwrot, choć jak na okupanta to i tak mocno zaskakujący – zastanawiał się gorączkowo. Wcześniej słyszał, że Niemcy, wkraczając do Bagnówki, kupowali u gospodarzy jajka, ale ludzie mówili też o aresztowaniach na ulicach, rozstrzeliwaniach, wywózkach do obozów. Odpowiadając oficerowi, nie odważył się jednak zażądać zapłaty. Ten nie ustępował i powtórzył pytanie, po czym oświadczył, że: „bez wynagrodzenia nie może być”. Ojciec ponownie popatrzył na syna, wiedząc już, że sprawa przybiera nieoczekiwanie dobry obrót.
- Pomyślałem o obecnym tu synu, który zawsze marzył o własnym motocyklu – wycedził. - Może być niesprawny lub w częściach, my go złożymy – dodał.
Mówiąc to czuł suchość w ustach, co zdarzało mu się rzadko. No, a jak prośba okaże się zbyt zuchwała?
Oficer zastanowił się chwilę i z kamienną twarzą odpowiedział:
- To jest możliwe, nawet chyba dzisiaj.
Zapisał adres, pod który miał dostarczyć motocykl i odjechał w asyście żołnierzy. A ojciec z synem stali przez chwilę nieruchomo, czekając aż całkowicie opuści ich strach.
- Wystarczy tych nerwów na dzisiaj, robimy sobie wolne, idziemy do domu – zadecydował ojciec.
Warsztat z ulicą Fabryczną, gdzie mieszkali, dzielił niecały kilometr drogi. Czuli się tak zmęczeni, że prawie nie rozmawiali, myśląc bardziej o tym jak najszybciej położyć się spać niż o tym co ich spotkało. Przed wejściem do domu ojciec zdążył jeszcze powiedzieć:
- Wiesz, synu, Bóg jeden wie, co nas czeka. Może lepiej, że my tego nie wiemy… Już myślałem, że trafimy na roboty do Rzeszy lub jeszcze gorzej, a tu prezent. Trudno uwierzyć. Prezent od wroga. Wszystko z woli Boga.
Żona wysłuchała uważnie męża. Przed ogrodzeniem stał już motocykl. Swoją opowieść zostawiła na inny czas. To za dużo, jak na jeden dzień – pomyślała. Późnym popołudniem spakowała towar i wyruszyła na miasto, żeby go sprzedać.
Czekolady i papierosy, które roznosiła znajomym, otrzymywała od porucznika niemieckiej armii, Horsta Schustera, który mieszkał, jako przymusowo zakwaterowany, w pokoju za ścianą z wejściem z oddzielnego korytarza. Miał nie więcej niż 35 lat, urodził się w Dreźnie, gdzie ukończył konserwatorium i grał na skrzypcach w orkiestrze symfonicznej. Zaopatrzeniem armii zajmował się od początku wojny. Kiedyś zwierzył się Kellerowi, że nie lubi munduru, broni, kolegów urządzających libacje w kantynach, całej koszmarnej okupacyjnej codzienności. Chce tylko przetrwać jakoś służbę i wrócić cały do domu.
Keller nie był zdziwiony, ani zaskoczony wypowiedzią kolegi. Miał podobne poglądy, więc bez zastanowienia odpowiedział:
- A ty myślisz, Horst, że ja przyjechałem do Polski na urlop, że nie dostrzegam, co się dzieje. Dzisiaj szedłem Langasse Strasse i widziałem, jak nasi tłukli kolbami kilkunastoletniego, wychudzonego Żyda tylko dlatego, że im się nie ukłonił. Śmiali się przy tym jak podczas dobrej zabawy. Skrzypce, które niósł ze sobą, zgnietli butami. Chłopiec zalał się łzami, a mnie ścisnęło w gardle. A słyszałeś, co robią z Żydami oddziały z Batalionu 316, co się stało w synagodze, co dzieje się w gettcie? Jestem żołnierzem, ale z trudem to znoszę. Tak jak ty, czuję się odpowiedzialny wobec ludzi, którym narzuciliśmy swoją okupacyjną obecność, zburzyliśmy ich dotychczasowy świat. Na ulicach unikam wzroku przechodniów, które patrzą rozpaczą. Codziennie, kiedy wstaję rano, myślę tylko o jednym, o zakończeniu tej potwornej historii.
Kiedy spotkali się po miesiącu, Schuster przeżywał tragedię swojego brata, który trafił z dywizją Wehrmachtu na front wschodni jesienią 1941 roku. Służył w batalionie łączności, pisząc w tym czasie dramatyczne listy o krwawych walkach, mrozie, brudzie, chorobach, wzajemnych egzekucjach jeńców. Zginął w pierwszy dzień 1942 roku nad Wołgą, podczas ostrzału artyleryjskiego. Wiadomość o jego śmierci dotarła do domu na początku wiosny. Schuster otrzymał od matki list zakończony prośbą, żeby zrobił wszystko, aby przeżyć.
Przychodził do domu wieczorem. Rzadko zachodził do sąsiadów, chyba, że dysponował większym zapasem mydła, koniaku, rumu, papierosów i czekolady, do których miał dostęp w magazynach zaopatrzenia frontu. Wtedy uchylał drzwi na korytarz i wołał: „Renia, Renia, komm zu mir.” Zawsze powtarzał jej i Władkowi, aby nikomu nie mówili o tej pomocy, bo w skrzynkach wywieszonych na budynku Gestapo przy E. Koch Strasse nie mieściły się już donosy na sąsiadów.
Schuster uwielbiał kwiaty, które stawiał starannie ułożone w dużym wazonie na stole. Przypominały mu salon w rodzinnym domu. W maju jego pokój wypełniał zapach czerwonego bzu, w czerwcu woń piwonii, a później róże i róże… Kupował je w małej kwiaciarni prowadzonej przez matkę z córką - piękną dziewczyną o włoskich rysach twarzy, średniego wzrostu i ciepłych, uśmiechniętych oczach. Zachodził do niej nawet wtedy, gdy kwiaty w wazonie jeszcze nie zwiędły. Lubił na nią patrzeć, jak smukłymi dłońmi delikatnie trzyma róże, ujmując je między palcami i muska ustami. Każdą różę unosiła do ust jakby do pocałunku przed rozstaniem. Jej róże wolniej więdły, miały silniejszą woń i intensywniejszą barwę. Mówiła, że miały trochę z jej osobowości.
Kiedy nie pojawiał się przez dłuższy czas, dziewczyna wychodziła na zewnątrz, siadała na schodach i wypatrywała go. Nigdy nie odważył się zaproponować jej spotkania, choć myślał o tym nieustannie. Nie miał na tyle odwagi, a może też obawiał się, że dziewczyna zostanie posądzona o kolaborację z okupantem. Pod pozorem fotografowania ulicy na pamiątkę z Białegostoku uchwycił ją kiedyś w kadrze, a zdjęcie trzymał w ulubionej książce – tomiku wierszy Goethego. Na odwrocie napisał jej imię.
W garnizonie poezją interesowało się jeszcze kilku oficerów, wymieniali się tomikami, niektórzy nawet pisali wiersze. Schuster lubił czytać przy muzyce. Nastawiał gramofon i puszczał francuskie piosenki – Edith Piaf i Maurice Chevalier. Płyty pożyczał mu Keller, który nigdy go zresztą nie odwiedził. Mieszkał w obskurnym pokoju na terenie garnizonu, a w jednostce zajmował się transportem na potrzeby dowództwa. Rzadko opuszczał jednostkę w obawie, że padnie ofiarą podziemia. Pochodził ze starego arystokratycznego rodu, gdzie wszyscy byli znakomicie wykształceni, władali przynajmniej dwoma językami, a na co dzień dbali o nienaganne maniery. Spotykali się w jednostce podczas obiadów, przekazując sobie najświeższe wiadomości z listów otrzymywanych z domów. Gdy Schuster namawiał Kellera do zamieszkania na mieście, to ten przypominał mu historię oficera z jednostki w ich wieku, zastrzelonego na kwaterze przez AK.
Francuska muzyka, puszczana przez Kellera, przenikała przez ściany i cieszyła uszy Reni. Przywoływała jej wspomnienia z nauki krawiectwa u Paryżanki w majątku Kocha. W dworskiej pracowni stał na komodzie gramofon, którym uczennice umilały krojenie materiałów, przymiarki, przeglądanie żurnali. W nauce szycia, wzbogacanej gawędami Paryżanki o życiu wyższych sfer, zrozumiała, że krawiectwo damskie można traktować jak rodzaj sztuki. Okupacja spowolniła jednak rozwój jej zawodu. Rzadko szyła coś nowego. Od czasu do czasu panie przynosiły do niej bluzki, spódnice, garsonki i sukienki. Najczęściej po to, żeby je zwęzić. Egzemplarze Przeglądu Mody odłożyła na dno szafy.
Już od 1943 roku przychodziły komunikaty o załamaniu się frontu wschodniego, początkowo nieoficjalnie, później stały się tematem codziennych rozmów w garnizonie. W czerwcu 1944 roku Keller został wyznaczony do oddziału przygotowującego plan ewakuacji jednostki. Zadzwonił natychmiast do Schustera.
- Tylko nie mów, że mam gdzieś jeszcze jechać. Dopiero wróciłem z bocznicy kolejowej.
- Wkrótce opuścimy miasto – mówił wyciszonym głosem. – Jutro opowiem o szczegółach.
- Nie chcę czekać do jutra. Zaraz do ciebie przyjadę.
- To może spotkajmy się lepiej w Ritzu. Tam można swobodniej rozmawiać.
Zanim Keller wyjechał na spotkanie, zaszedł jeszcze, mimo późnej pory, do Reni i przekazał jej najnowsze wiadomości. Nie zdziwiła się. Do warsztatu męża zachodzili wcześniej znajomi kolejarze, mówili o licznych transportach rannych żołnierzy oraz ciężkiej broni, zmierzających w kierunku zachodnim. Władek słuchał też komunikatów radiowych Sekcji Polskiej BBC z Londynu o sowieckiej ofensywie.
W Ritzu oficerowie długo rozmawiali, rozcieńczając alkoholem zadowolenie z oczekiwanego wyjazdu. Upili się po raz pierwszy od początku wojny. Schuster nie nocował tym razem w domu, a w garnizonie. Następnego dnia nie okazywali radości z ewakuacji, ukrywając ją wyłącznie dla siebie, aby nie podpaść dowództwu, które jeszcze niedawno wyświetlało żołnierzom propagandowe filmy o sukcesach wojsk niemieckich na wszystkich frontach.
Pod koniec lipca do miasta wkroczyła Armia Czerwona. Część piechoty maszerowała przez Bagnówkę, w postrzępionych cuchnących szynelach, służących do spania pod gołym niebem, z karabinami na sznurkach, podartych zabłoconych butach. Pomiędzy oddziałami piechurów przejeżdżały pojedyncze czołgi, które tłukły gąsienicami o bruk, zadymiając drogę spalinami. Żołnierze z przekrwionymi od samogonu oczami uśmiechali się, pokazując wyszczerbione uzębienie z resztkami zjedzonej w pośpiechu wędzonej ryby.
W tym czasie Schuster i Keller jechali ostatnim samochodem w kolumnie. Na tylnym siedzeniu wieźli rzeczy osobiste, sprzęt i prowiant. Garnizon miał rozkaz wycofania się aż do Niemiec, gdzie rozpoczęto już formowanie silnej linii obrony. Od wyjazdu z jednostki prawie nie rozmawiali. Obaj czuli niepewność, co wydarzy się dalej, czy zdążą się wycofać, jak potoczą się losy wojny na terenie Niemiec. Nie wierzyli w mit niezwyciężonej armii Hitlera. Nie ufali swoim dowódcom. Gardzili zwyrodnialcami i psychopatami z SS, uznając ich za obcych, jakby ludzi innej narodowości. Pierwszy odezwał się Schuster:
- Jedziemy na końcu, to niebezpieczne, nie uważasz? – rzekł z niepokojem i przetarł czoło pod hełmem, który opadał mu prawie na oczy.
- A mamy wybór? Nie ma innej drogi, jest rozkaz, a samochód mamy sprawny, naprawiony w dobrym warsztacie.
- Nie chodzi o samochód, tylko o to, że jedziemy na końcu, czyli od strony, z której mogą nas zaatakować. Nie wyobrażam sobie niewoli i śmierci z głodu.
- Nic nam się nie stało przez cztery lata, więc może i teraz będziemy mieli szczęście. Poza tym nie słychać, żeby się zbliżali.
- A co chciałbyś niby usłyszeć? – może Uraaa…? – denerwował się coraz bardziej Schuster. - Nie żartuj, nie wiemy, czy dowódca mówił prawdę o odległości do frontu, czy kiedykolwiek on mówił nam prawdę? Myślę, że garnizon go mało obchodził. Za to o siebie umiał zadbać. Wiecznie tylko pakował coś w skrzynki i wysyłał do domu. Niektórzy żołnierze mówili, że były to złote przedmioty zrabowane Żydom wypędzonym do getta. A zobacz, co wyprawiał przez ostatnie dni, z jaką zawziętością nadzorował niszczenie kamienic, fabryk i pałacu.
- Zostaw go w spokoju. To nie nasza sprawa – uspokajał Keller. Wojna to suma różnych interesów, które załatwiają przy okazji mniej lub bardziej uczciwi ludzie, czasem też szemrani. Może takimi byli, zanim trafili do wojska. Wyobraź sobie, że któregoś wieczora zauważyłem światło w gabinecie dowódcy, a ponieważ i tak miałem rano złożyć okresowy raport, zapytałem jego adiutanta, czy mogę wejść. Siedział przy biurku, na którym stała prawie pusta butelka koniaku, pudełko cygar, sterta papierów i mnóstwo rozrzuconych zdjęć dołów wypełnionych zwłokami. Wykonał je osobiście, z przyjemnością, jakby karmił się śmiercią. - Pomyśl więc lepiej o tym, że jedziemy wreszcie do siebie, bez względu na to, co nas tam czeka, mimo wszystko - do siebie.
- Ciekawe, czy jeśli przeżyję, to po wojnie kiedyś tutaj przyjadę, do „Blumenstadt”? – zastanawiał się głośno Schuster.
- A po cóż miałbyś wracać do Polski, a tym bardziej do tego kresowego miasta? Chyba nie zostawiasz w nim pięknych wspomnień. Ja tęsknię za naszym pałacem, parkiem, końmi, polowaniami, balami, dobrym winem. A tu co miałeś?
- Myślę, że nie da się tak całkiem wyrzucić z pamięci czasu tutaj, jakby go nie było, czy był, ale został zupełnie stracony?
- No, no, no… To ja chyba o czymś nie wiem?
- Patrz lepiej na drogę, jak kierujesz.
Schuster zapalił papierosa, a drugiego podał Kellerowi wraz z zapalniczką. Na chwilę zamilkli. Ciężkie samochody, jadące z przodu, spowalniały kolumnę. Podczas przekraczania Narwi w kierunku Warszawy, wcześniej, niż się spodziewano, nadleciały od wschodu sowieckie samoloty. Posypały się bomby. Pierwsza spadła na samochód oficerów.
Schuster ujrzał płatki białej róży opadające z wypełnionego błękitem nieba, dziewczynę z kwiaciarni w żółtej sukience, spacerującej po kobiercu z kaczeńców, potem słyszał tylko ciszę, nie odczuwając bólu w mroku. Zasnął. Drugi oficer, ciężko ranny, leżał w pobliskich zaroślach, odrzucony przez wybuch. Niezauważony przez sanitariusza skonał, zanim dopadli go sowieccy żołnierze i zdjęli mu oficerki, zegarek, rodowy sygnet i zabrali złotą papierośnicę zalaną krwią.