Był ciepły różowy wieczór z lekką bryzą, wiejącą od oceanu. Idę równym chodnikiem, wzdłuż parterowych wiktoriańskich domków z miniogródkami. Na wysypanej kamykami grządce kilka bratków, nagietek, konwalii. Idę na spacer, odetchnąć po całym dniu spędzonym w domu na czytaniu i pisaniu. Idę bez pośpiechu, słuchając równego bicia serca. Wdycham wolno i głęboko powietrze, rozkoszując się jego morską świeżością i zapachem.
Cieszę oczy zielenią pojedynczych drzew, czystym błękitem zupełnie jeszcze jasnego nieba. Przed lokalnym sklepem spożywczym prowadzonym przez Tamilów, na wysokim ceglanym murku siedzą cztery nastolatki. Mają może po czternaście, piętnaście lat. Wymalowane, wyczesane, w obcisłych koszulkach uwydatniających piersi, w opinających lędźwia rajstopach, z opalizującej lycry. Gdy zbliżam się, jedna z nich zeskakuje i szybkim krokiem podchodzi do mnie. Bardzo smagła, o czarnych połyskliwych włosach sięgających ramion, jej czarna grzywka przycięta jest równo tuż nad brwiami, czarne żywe oczy podkreślone są błękitnawą koszenilą. Coś do mnie mówi, czego nie rozumiem, wyciąga i otwiera śniadą dłoń, na której leży pięć miedzianych monet. Wzruszam ramionami i gestykulując próbuję dać jej do zrozumienia, że nie znam języka. Ale ona uparcie patrzy na mnie, powtarza z naciskiem kilka tych samych słów, potrząsa dłonią, wskazuje na sklep. W końcu zniecierpliwiona, ale nieustępliwa, przytyka dwa palce ze srebrnymi pierścionkami, i kremowymi paznokciami do karminowych ust, udaje że się zacina, i wypuszcza dym. Uśmiecham się, rozkładam ręce w przepraszającym geście i odchodzę. Ona, bez znaku irytacji wraca do koleżanek. Idzie wijąc się całym swym młodym cygańsko-hiszpańskim ciałem, i z kocią zwinnością wdrapuje się na murek.
W drodze powrotnej, kiedy przechodziłem obok dawnego kolonialnego banku, ścieżką prowadzącą na bulwar obejrzałem się, przed sklepem nie ma już nikogo.
Connah's Quay, 27.06.2015