„Dziwny” tytuł tego felietonu może niejednemu od razu sugerować jakieś maksymalne późnojesienne odloty od rzeczywistości. Tymczasem jest to nawiązanie do wielce pouczającej (zwłaszcza dla pyszałków, którymi interesuję się szczególnie, należąc też do ich „przemiłego” grona) anegdoty, zamieszczonej na początku książki Janusza Orlikowskiego pt. Gwałt na prawdzie (Instytut Wydawniczy „Świadectwo”, Bydgoszcz 2014, s.15).
Pewien młodzieniec chciał pobierać nauki z zakresu filozofii u Diogenesa z Synopy.
„A ten dał mu śledzia i kazał nieść za sobą. Tamten natomiast, wstydząc się, odrzucił śledzia i odszedł. Po jakimś czasie Diogenes spotkał niedoszłego ucznia i z uśmiechem powiedział: «Śledź przeszkodził naszej przyjaźni»”.
Choć słynący z niejednej złośliwostki filozof temu akurat młodzieńcowi nie tylko okazał życzliwe zainteresowanie, ale nawet przyjaźni nie wykluczał, durny młodzian swe szanse zmarnował, z góry założywszy, że filozof nim pogardził i zapragnął tylko skompromitować go przez ośmieszenie. Od razu przypisał filozofowi takie intencje, jakie we własnej głowie sobie uroił. Autor książki trafnie komentuje:
„Niedoszły przyjaciel nie poznał się na dowcipie niosącym myśl, nie zdał pierwszej lekcji, która miała za zadanie zauważenie jego predyspozycji. […] Był bardziej zapatrzony w siebie niż otwarty na naukę Diogenesa”.
Wybujałe ego młodzieńca okazało się tu główną przeszkodą w pobieraniu nauk.
Czytając tę anegdotę, szybko doszłam jednak do wniosku, że wybujałe ego przeszkadza tylko wtedy, gdy brakuje poczucia humoru i dystansu do siebie i świata. Nie miałam żadnych wątpliwości, że JA wprost z entuzjazmem niosłabym za tym filozofem nie tylko śledzia, ale nawet coś znacznie gorszego… i jeszcze przy tej okazji wygłupiałabym się tak, by korzystając z danej mi szansy zwracać uwagę otoczenia bardziej niż filozof! Gdyby ten filozof okazał się równym mi pyszałkiem (bo większym być nie można!), w pełni byśmy się porozumieli. Gdyby jednak był pyszałkiem choć trochę mniejszym, mógłby się moją postawą zaniepokoić, a nawet dostrzec w niej zagrożenie dla swego autorytetu.
Książkę Janusza Orlikowskiego otrzymałam już w lutym 2014 roku (wielkie dzięki dla Autora!), początkowo rzuciłam się na nią z entuzjazmem, ale po przeczytaniu około połowy, z przyczyn, o których niżej wspomnę, odłożyłam i zapomniałam. Jednak w maju bieżącego roku leń podjął ciężki, fizyczny trud ponownego odszukania dzieła w stercie szpargałów, a pracowitość opłaciła się, bo znana sentencja mówi przecież: Przez trudy do gwiazd!
Do ponownego zainteresowania się wspomnianą książką skłoniły mnie tegoroczne artykuły Janusza Orlikowskiego w „Akancie” (nr 2, 3 i 6), poświęcone humorowi (i to zarówno Bożemu, diabelskiemu, jak i wynikającemu z naszego rozbuchanego ego). Wreszcie uświadomiłam sobie, że wszystko, co pisze ten autor, jest dla mnie nie byle jaką inspiracją, ze względu na jego niesamowitą wyobraźnię, rozbijanie przeróżnych stereotypów myślowych, umiejętność zupełnie nietypowej interpretacji wielu ważnych tekstów (z Biblią na czele) oraz ogromną wiedzę filozoficzną, prowadzącą jednak do niezależnej refleksji własnej, a nie tylko do relacjonowania, co wymyślili inni. Przy tym wszystkim uważam, że znacznie ciekawszy z niego myśliciel niż pisarz! W książce i w publikacjach niemało jest błędów ortograficznych w wyrazach, których pisownię sprawdzić można w każdym słowniku, nie ułatwiają też lektury błędy gramatyczne (co nieraz gmatwa sens) oraz niedoróbki stylistyczne. Oczywiście dzieje się tak nie w całych tekstach, widać natomiast, że ich nieudane fragmenty pisane były (mówiąc potocznie) „na kolanie”, bez dopracowania, byle opublikować szybciej i więcej.
W niemal wszystkich swych szkicach Janusz Orlikowski za główne źródło naszych cierpień i wadliwej interpretacji świata uznaje rozbuchane ego, pełne roszczeń, pragnień i pretensji. Daje też do zrozumienia, że prowadzący go daimonion [wewnętrzny głos pochodzenia boskiego] chroni przed pułapkami przez to ego zastawianymi. Wreszcie będę wiedziała, czy czyni to skutecznie! Jeśli autor ten na uwagi o językowych niedostatkach zareaguje typową dla literatów obrazą Majestatu – to diabelskie EGO ma się aż za dobrze, za to daimonion… w defensywie! Przypisanie mi intencji złośliwych też byłoby błędem w postrzeganiu realiów. Interesują mnie publikacje tego autora, ale to nie musi skłaniać do chowania głowy w piasek i udawania, że zachwyca również ich język.
Nie jest też z mej strony żadnym zarzutem ani pretensją, że z poglądami Janusza Orlikowskiego raz się zgadzam, a raz nie, bo Pyszałek Doskonały zupełnie nie potrzebuje potwierdzeń, że inni rozumują tak samo jak On. Bez jakichkolwiek intencji krytycznych stwierdzam ponadto, że autor ten nie jest dla mnie filozofem-nauczycielem życia, tylko inspiratorem do kombinowania rozwiązań własnych na kanwie tego, co sam wymyślił. Zapewne złapałby się za głowę, gdyby wiedział, dokąd może dojść czytelniczka tak odlotowa, startując ściśle z jego punktów wyjścia. Nie czas tu jednak śmieszyć, tumanić, przestraszać. Wypada tylko dopowiedzieć, że nigdy nie rezygnuję ze swego potężnego JA, które jest dla mnie źródłem nieustającej satysfakcji, a nie cierpień.
Na koniec znów nawiążę do anegdoty o Diogenesie z Synopy i młodzieńcu, który miał nieść za filozofem śledzia. Ja bym go niosła, bo sytuacje groteskowe wprost uwielbiam i żadnego ośmieszenia się nie lękam. Każdy ma jednak demona na swą miarę i mało brakowało, a nie skorzystałabym z fascynującej książki Orlikowskiego, podobnie jak młodzieniec stracił szansę zostania uczniem Diogenesa. Do mnie bies-gigant przemawiał tak:
– Nie wstyd ci poświęcać swój bezcenny czas na książkę, w której od pierwszego rzutu oka widzisz błędy akurat w tym, w czym jesteś mistrzem, czyli w warstwie językowej?! Pogardź, oburz się i wyrzuć!!!
W porę jednak sobie przypomniałam, jak Janusz Orlikowski w swym szkicu z czerwcowego „Akantu” (s.34-36) napomknął, że (chociaż wstęp do książki napisał profesor filozofii) jakiś znajomy odmówił zrecenzowania tej publikacji, tłumacząc, że on jako zawodowy filozof bałby się ośmieszenia (mimo że zawodowy, nie umiał widać nawet z prostej anegdotki na początku książki żadnych nauk dla siebie zaczerpnąć!). Wtedy już nie miałam kłopotu z przegnaniem swego biesa: – JA miałabym postąpić jak tamten tchórzliwy asekurant? Nie ma takiej opcji!
Dlaczego w takim razie nie napisałam recenzji? Dlatego, że świat urządzono DOBRZE (w tym się akurat z Januszem Orlikowskim zgadzam) i felietonista stanowi większą rzadkość niż recenzent. Zawsze lepiej zaprezentować wystrzałowy unikat, niż usypiający standard!