Mój drogi,
W porze kiedy piszę ten list, to znaczy głęboko po dwudziestej trzeciej księżyc znajduje się już po tej stronie nieba, którą mogę dostrzec ze swojego pokoju. Jest taki sam jak zwykle, tak samo nudny, jak był w wielu listach odkąd tylko zostały wynalezione, jak w milionie powieści dla mężczyzn i kobiet, jak w milionie miłosnych przyrzeczeń, które były łamane z taką łatwością, z jaką były wypowiadane w tym księżycowym wietrze idiotów, który przewiewa wszystkich nas: mnie, ciebie, ciotkę Annę, która jest teraz na dole w swoim pokoju, w swoim mieszkaniu, jak się wyraża, śpi zapewne albo w bezsenności przekwitania odmawia różańce z akompaniamentem swojego katolickiego radia, które ratuje życie wszystkim samotnym ciotkom, których dzieci porwała miłość do norweskiego lub irlandzkiego systemu płac.
Od kilku miesięcy mieszkam w jej domu, w Wieży, gdzie nasza rodzina miała przed wojną swój dworek albo pałacyk, nigdy nie wnikałem, odznaczający się w wiejskim, równinnym krajobrazie drewnianych chałup murowaną wieżyczką, niewysoką i przesadzoną zapewne już na ówczesny gust, lecz na tyle wyrazistą, że do dzisiaj na dom ciotki, postawiony długo po wojnie, mówi się Wieża i nazwa ta w moim umyśle dodaje obecnemu dwupiętrowemu domowi dużo powagi, choć w istocie również jakiejś mitologicznej, to znaczy nie do końca serio majestatyczności, jaką może posiadać dom z pustaków pokryty eternitowym dachem. Podobnie jest zresztą z księżycem: cała podniosłość, jaką naturalnie wzbudza zderza się z tą lichą rozpaloną powagą wszystkich miłosnych listów, które pisane były w jego świetle. Zmartwiony tym, że mój list może okazać się strumieniem takich właśnie idiotycznych wynurzeń, postanowiłem zasłonić żaluzje.
Być może mój pierwotny pomysł, aby przybyć do ciotki na pustkowie, zamieszkać w Wieży i napisać powieść zadedykowaną specjalnie dla Ciebie pochodził również z jakiejś nazbyt rozegzaltowanej nocy. Kiedy w końcu znalazłem się na miejscu i miałem zabrać się do pracy uświadomiłem sobie, że przecież nie jestem i nigdy nie byłem pisarzem, a powieść to przecież obszar tego, co nazywa się sztuką, something that can stand by itself, list zaś jest formą użytkową, list w przeciwieństwie do sztuki nie jest czymś bezinteresownym, a więc zawsze w liście jest jakiś interes, jest to interes nadawcy do adresata, i tak na przykład interesem Wertera do Lotty było „oddaj mi się”, interesem jej listów to niego: „daj mi spokój”.
Wieża od wewnątrz i od zewnątrz prezentuje się z zauważalną surowością, choć nie jest pozostawiona niewykończona, jak wiele domów kalekich z winy leniwych właścicieli, wieża nie jest otynkowana, a szara, chropowata powierzchnia pustaków stanowi skórę nieocieplonego budynku, w którym zimą zapada chłód i wilgoć, tak, że ściany klatki schodowej i niektórych pokoi pokrywają się ciemną naroślą, którą jednak ciotka na bieżąco stara się usuwać. Wnętrza bazują na wyglądzie jaki nadano im trzydzieści lat temu, choć większość mebli i wyposażenia jest zdecydowanie nowsza. Surowy jest w końcu krajobraz – nic w rodzaju błogiej i beztroskiej wsi, gdzie gromadki radosnych dzieci biegają po sadach, a dorośli opijają obfite zbiory słodkim samogonem, po czym rześcy wstają nazajutrz o świcie i karmią szczęśliwe krowy. Dzięki Bogu, wszystko jest tutaj normalne, w sąsiedztwie jest kilka domów i podwórek, w połowie gospodarze piją od rana do wieczora, w drugiej połowie pracują śpiąc po kilka godzin, słowem, nie ma tej nieobecności życia, którą ludzie odczuwają w miastach. W dramatach i nowelach Czechowa, których akcja rozgrywa się na głębokiej prowincji, można wyczuć w wielu postaciach, szczególnie u dam marzących o wielkim świecie, tęsknotę do wyrwania się z dziury, gdzie mieszkają, jakby uwięzione, silną tęsknotę za Sankt-Petersburgiem albo Paryżem, które były niby centrum świata, gdzie rozgrywało się to prawdziwe życie. Jest to dla mnie znakomity obraz iluzji, obraz tych kobiet chcących bywać na sławnych salonach daleko od nudnej wsi, obraz tego, że egzystencja jest rozrzucona, że nie można żyć więcej albo żyć mniej w jednym momencie, że prawdziwe życie jest zawsze nieobecne.
Nic z uroczej prowincji, jak już powiedziałem, jezdnia asfaltowa, Wieża i kilka innych domów przy niej, pola w surowych bruzdach na jesień, czyli teraz, chodnik wzdłuż jezdni gdzie chodzi jedna dziewczyna, dziecko sąsiadów, kalekie umysłowo, chodzi w tę i z powrotem całymi dniami, wiatr wieje, kołysze gałęziami w sadzie, bije w surową prostopadłościenną sylwetkę Wieży, nieliczni ludzie wychodzą o świcie z domów, ale nie oddalają się zazwyczaj dalej niż do najbliższego sklepu albo do gminy, wracają przed zmierzchem, wiatr wieje, tyle. To właśnie jest największą przyjemnością z pobytu tutaj: widzieć jak życie działa, coś takiego jak prawda nie jest zawarta w jakiejś wyszczególnionej mądrości, prawda pracuje w świecie: żniwa, orka i zasiew, pobudka o świcie, praca, posiłek, wódka, telewizja, sen. Jeśli krytykuje się pracę tego kosmicznego mechanizmu z zarzutem jakiejś niby ogłupiającej i jałowej konwencjonalności, to tak jakby krytykowało się zawodową orkiestrę za to, że każdy pojedynczy muzyk nie gra według swojej inwencji tego, co mu się akurat podoba, jakby oskarżało się harmonijną muzykę Bacha o to, że nie jest nieprzewidywalnym chaosem, który tylko na pozór potrafi być kreatywny, w istocie to on staje się z czasem ogłupiający i jałowy.
Męczyła mnie coraz bardziej nieciągłość dawnego życia: wychodzisz z domu, wracasz rano żeby odespać przetrwonioną noc, odsypiasz i dalej nie robisz nic konstruktywnego, możesz pójść do pracy, ale i tak połowę dnia spędzasz czekając aż załaduje się piosenka, której akurat chcesz posłuchać, aż skończą się reklamy, spędzasz tę połowę dnia na przerwach na papierosie, w tramwajach lub w kolejce po obiad w kartonowym pudełku, pocieszając się myślą, że jak cię wyrzucą z roboty to siądziesz i napiszesz powieść, która odniesie sukces, ale której i tak nie napiszesz, a jeśli napiszesz to będzie ona jedną z tych, książek, które piszą teraz niemal wszyscy – każdy zapatrzony w swoją książkę jak zatopiony w swoją wirtualną miłość w filmie „Her”. Nie chcę, abyś myślał, że generalizuję lub narzekam w jakimś modnym ostatnio tonie, wyrażam się wyłącznie ze swojej perspektywy.
Wieża i jej najbliższe otoczenie są moją powieścią, którą jestem bez reszty pochłonięty, jak Glenn Gould Bachem, kiedy pochylał się nisko nad klawiaturą fortepianu, tak samo zresztą wszyscy ci mężczyźni i kobiety tutaj pochłonięci są swoją egzystencją, zwykłym życiem, a każde podwórko, każdy dom i to nie tylko tutaj jest osobną powieścią, pisaną z gorączkowością, podekscytowaniem, raz uporem, innym razem zrezygnowaniem nieustępującym emocjom, przy których tworzone są dzieła stricte artystyczne. Moje słowa wydają się być nauczone z jakiejś starej książki, bardzo poważne, jak u tych licealistów, którzy po przeczytaniu „Lalki” postanawiają być pisarzami, lecz u mnie bierze to się z zupełnie innej przyczyny: surowieje wraz z Wieżą, przewiewa mnie ten sam wiatr co ją, mimo iż nie mam specjalnych okazji, ubieram się tu codziennie w wełnianą marynarkę, w której przypominam ciotce i sobie księcia jakiegoś arystokratycznego rodu, arystokratycznego do tego stopnia, że ród ten jest zupełnie odsunięty już od władzy więc przybywa mu jeszcze majestatu przez to, że jest łącznikiem z tymi bardziej odległymi jeszcze czasami starego ładu, czasami rojalistów, księżnych, generałów popisujących się kwestiami z Racine’a i dziwek, które, mimo iż utalentowane tylko w jednym fachu, miały przynajmniej ambicje dramatyczne.
I jednego dnia pewnie znów wyszedłbym po śniadaniu przyrządzonym przez ciotkę przed dom i przeszedł chodnikiem w jedną i w drugą stronę do końca pozdrawiając sąsiadów, zamieniając z nimi krótkie serdeczne rozmowy, bo istotnie cieszyłem się wśród nich jakąś serdecznością, mimo iż ubrany byłem raczej ekscentrycznie w porównaniu do nich: w wełnianą marynarkę, koszulę i ze starannie ułożonymi włosami. Potem wróciłbym do Wieży, słuchałbym muzyki, brzdąkał na pianinie i porządkował kufry po dziadkach, które wypełniały strych.
Zamiast tego zwróciłem uwagę na samochód zatrzymany naprzeciwko Wieży, już na drodze prowadzącej do sadu. „Czy wie pan gdzie może być najbliższy hotel?” – to były jej pierwsze słowa skierowane do mnie, jej, Justyny, skierowane do mnie w jakimś życiowym pośpiechu nawet bez formalnego „dzień dobry”. Można było jej to wybaczyć, nie była typem kobiety, na widok której chcesz słyszeć akurat „dzień dobry” z jej ust. Przypadek, który umieścił ją bezradną z zepsutym autem u podnóża mojej Wieży sprawił również, że jej ubezpieczenie obejmowało co prawda naprawę samochodu lecz nie przewidywało już samochodu zastępczego, a ponieważ na pytanie czy nie wiem gdzie znajduje się najbliższy hotel usłyszała, że nie ma tutaj żadnego hotelu w promieniu pięćdziesięciu kilometrów, co naturalnie było okropną przesadą, zaczęła się niepokoić naprawdę: zapaliła papierosa i chciała dzwonić po taksówkę z Warszawy. „Może pani przenocować u mojej ciotki, ma duży dom, tak to ten, to jest jakieś rozwiązanie, choć rozmachem z pewnością nie dorównuje taksówce zamówionej z samej Warszawy” - rzekłem powoli i najuprzejmiej jak tylko mogłem, przyglądając się jej z łapczywością, która mogła wydać się napastliwa, było to jednak silniejsze ode mnie, ona natomiast nic nie robiąc sobie ze mnie myślała jak najszybciej znaleźć się w Warszawie. Laweta podjechała, zabrała jej auto, odjechała. Walizki leżały przy drodze, ona chodziła między nimi z telefonem odwołując wszystkie spotkania zaplanowane na ten wieczór. Cóż mam robić, pomyślałem, rozpiąłem marynarkę i nachyliłem się żeby wziąć jej bagaże.
Kuchnia u ciotki w domu to były lata siedemdziesiąte, które na początku nowego stulecia trafiły na wyprzedaż sprzętu AGD. Justyna siedziała na krześle, ja stałem pilnując wody na herbatę, ciotka zaledwie wychyliła się żeby przywitać gościa i zamknęła się w swojej sypialni wymawiając się silnym reumatyzmem, a potem, myśląc że sprowadziłem sobie po prostu kolejną wiejską córę Koryntu i nie chcąc mi przeszkadzać, oznajmiła, że niezwłocznie musi iść po coś do sąsiadów. Tak więc w pół godziny po jej awaryjnym lądowaniu u stóp Wieży, nagle znalazłem się sam z nią, Joasią, młodą, bogatą i bywającą modelką, gotując jej wodę na herbatę, zakłopotany i zestresowany, moja wełniana marynarka i Leonard Cohen przeciwko jej nowoczesności.
- Kariera modelki to przygoda, z początku to była tylko przygoda, pracuję w Tokio, w Nowym Jorku, poznaję świat, przy czym czerpię masę artystycznych inspiracji, wybieram z rzeczywistości to, co mnie interesuje odrzucając całą resztę – mówiła ubrana w wyjęte jakby z szafy swojej babki bluzki i spódnice – przy czym nie chodzi mi zupełnie o szokowanie, raczej indywidualizm, twórczy chaos. Młodzi ludzie odwracają się teraz od perfekcjonizmu dzisiejszych powiedzmy trzydziestolatków, świat zmienia się w zadziwiającym tempie, młodzi ludzie skupiają się raczej na tym, co chcą robić, są naprawdę utalentowani, i to co robią ma styl, a styl jest wszystkim.
Przytakiwałem milcząc prawie zupełnie, słuchając jej w kuchni swojej Wieży, mojego pałacu Guermantes, uświadamiając sobie, że zawsze myślałem o talencie w ten sam sposób, co o bogactwie i przywilejach odziedziczonych po arystokratycznej rodzinie, jako o czymś, czego przez skromność i dobre wychowanie się nie eksponuje, co się nawet pomija przez szlachetną prostolinijność, właściwą najlepszym rodom. Najgłębiej we mnie ukorzenione było przekonanie, że nie sztuką jest przejść przez życie z wyrazem twarzy głupiego bogacza, to znaczy przejść przez życie biorąc swój talent, jak to mówią; rozwijać swój talent; otóż sztuką jest przejść przez życie zostawiwszy swój talent zakopany w ziemi, więcej nawet, splunąć na niego pogardliwie, bo on nie jest niezbędny i przejść życie ze swoim pługiem zaczepionym najbardziej głęboko i nie utracić przy tym elegancji i dobrych manier. Taki był nawet jeden z motywów przybycia do Wieży.
- Muzyka otacza moje życie, muzyka wszystkich miast, w których jestem wciąż mnie zmienia, różne inspiracje mieszają mi się w głowie i na wybiegu, jestem przy tym szczęśliwa. Mój ostatni chłopak pochodzi z Amsterdamu, Vincent jest didżejem i również podróżuje ze swoimi koncertami po świecie, świetnie się uzupełnialiśmy, przynajmniej przez kilka miesięcy, ale żeby każde z nas mogło zachować swój styl musieliśmy się rozstać. Nie znaczy to, że jesteśmy egoistami, sprawy ważne, takie jak ekologia, ochrona praw zwierząt, wegetarianizm czy antyprawicowość to także to, co nazywa się stylem – patrzy leniwie, muchy spacerują po stole, po jej kubku z herbatą, po suficie, za oknem widzę sąsiada mojej ciotki po sześćdziesiątce z wnukiem, gonią kurę, w końcu łapią ją, sąsiad pozbawia ją łba, krew jednym chlustem ozdabia jej białe upierzenie czerwonym ornamentem, dzieciak bije brawo i polowanie skończone. Muszę się chyba znajdować w radykalnej awangardzie tego alternatywnego pokolenia, którego częścią jest Justyna, bo naprawdę mi się to podobało.
- Hej, pokaż mi co macie tutaj ciekawego – prosi mnie, znów nieruchomieję na chwilę spostrzegając jej zawodowo uwodzący wzrok. Prośba jej sprawia mi trochę kłopotu, bo nigdy nie myślałem o niczym tutaj jako o ciekawym, nawet o rozrywkach par excellence takich jak polowanie na kuropatwy, samogonowe libacje ani wyprawy z Arturem na dziewczyny za dwadzieścia złotych na drugim końcu wsi, nigdy w ogóle nie myślałem o swoim życiu w kategoriach tego, czy jest ciekawe, zawsze kojarzyło mi się to z jakimś pozostawaniem na powierzchni samego siebie zamiast wieść swoją odkrywczą podróż w głąb, tak jak dzień w dzień wchodziłem coraz bardziej w głąb Wieży i jej okolic. Dzwonię jednak do Artura, jest moim jedynym szczerym i prawdziwym przyjacielem tutaj w stronach Wieży, nie mam niczego innego, żeby jej pokazać i żeby ją to oczarowało. Artur jest prosty, przed laty przerwał studia po pierwszym semestrze, kiedy jego ojciec umarł, wówczas też zajął się odziedziczoną fabryką betonu, której poświęcił się stuprocentowo, która była jego powieścią, tak jak moja powieścią była Wieża.
- Zadzwoniłem po mojego serdecznego przyjaciela Artura, pokaże ci swoją fabrykę betonu, jego własne królestwo, gdzie betoniarki i ciężarówki kursują w tę i z powrotem z szykiem najlepszej pałacowej służby albo najbardziej wyćwiczonego batalionu – przedstawiłem sprawę przesadzając grubo, licząc jednak na to, iż Justynę rozbawi to choćby w najmniejszym stopniu, w istocie byłem bowiem głęboko zmartwiony czy nie wezwie taksówki w trybie natychmiastowym i nie odjedzie do Warszawy, kiedy uświadomi sobie, że właśnie jedzie do jakiejś cementowi na skrajnym odludziu, z typem z wełnianą marynarką i dziwną składnią oraz jakimś prostym facetem, który ma dziesięcioletniego dostawczaka i jedyne co czyta to program telewizyjny.
Wieczór się zbliżał, Artur przyjechał tym dostawczakiem i zabrał nas do swojej fabryki betonu: okolica była bajeczna, a wszystkie te nudne same przez się romantyczne krajobrazy jak wierzby, jezioro i wysokie trawy, jakby wyjęte z „Nad Niemnem” nabierały uroku w konfrontacji z męskimi zabudowaniami fabryki Artura, wszystkimi betoniarkami poustawianymi w szeregu, silosami, magazynami i pompami. Właściciel i Justyna szli razem kilka kroków przede mną, swoim prostym językiem opowiadał jej o należących do niego konstrukcjach rozciągających się dookoła nas, pasja i ognistość przekuwały jednak tę prostość w jakąś finezyjną tonację, która sprawiała, że słowa Artura dorównywały językowi mistrzowskiego powieściopisarza, który swojej nowo poznanej wysoko urodzonej kochance i wielbicielce opowiada o właśnie ukończonym opus magnum.
- To, co widzisz to w pełni wyposażony, nowoczesny jak ty i twoje warszawskie środowisko węzeł betoniarski z dostępem do własnej floty pojazdów, jak twoi najlepsi skośnoocy fotografowie mam własne laboratorium badań betonów, kruszyw i zapraw, gdzie z pasją szalonego naukowca – kiedy tylko mam na to ochotę – monitoruję jakość tego, co wychodzi spod moich rąk, a moje ręce są silne: pięćset metrów sześciennych betonu na godzinę.
A ona dopytywała go o więcej, więc godzinami krążyliśmy zakładowymi alejkami, zastanawiałem się nawet czy Artur nie płynie tak gładko pod wpływem którejś z rozkosznych substancji i jakim cudem w ogóle możliwe jest, aby światowa alternatywna modelka spijała z taką gorączką wszystkie jego słowa, a działo się to naprawdę, więcej nawet, jego łachmany założone do brudnej roboty, z których od rana, a najpewniej od trzech dni się nie przebrał, jego niedbały zarost określiła jako normcorowy diament, styl najwyższej noty, wizjonerski i fascynujący. Zapytałem tylko, czy nie pora już wracać – dochodziła północ a my spacerowaliśmy wciąż po fabryce betonu. Artur dał mi swój samochód i powiedział, że przyjedzie po niego jutro, że oni jeszcze zostaną.
Tydzień później sprzedał mi swoją fabrykę po okazyjnej cenie i wyleciał z Justyną do Tokio. Zapraszali mnie nawet do siebie, lecz byłem i jestem wciąż jeszcze zbyt podniecony faktem, iż wraz z przejęciem cementowi rozpoczynam drugi tom swojego dzieła, dzieła które muszę nadzorować i rozwijać, które muszę dopieszczać i szlifować, i że jest to dla mnie sprawa życia i śmierci, której pragnę się całkowicie oddać. Bo istotnie moje dzieło – Wieża, fabryka i okolice – wymagają ode mnie bezwzględnego i całkowitego oddania. Z tego powodu właśnie, jedyne listy, jakie mogę stąd pisać, tak jak piszę teraz, zapatrzony w światło księżyca roztapiające się na moich żaluzjach w najwyższym pokoju Wieży – mogę pisać jedynie do siebie samego.
Zawsze przy Tobie,
X.