Mój Boże. Oni ginęli tak młodo. Nawet nie zaznali miłości do kobiety, ledwie mogli podnieść karabin, porwani tą myślą, pieśnią, słowem usłyszanym w domu od ojca.
Czy mogliśmy ich wtedy nie przyjąć? Nie! Nie mogliśmy zabić w nich tej determinacji, która na naszych oczach chłopców zmieniała w mężczyzn. Lepiej by było od razu ich zastrzelić.
Czy zdawałem sobie sprawę z tego, gdzie ich posyłam?
Tak.
I poszedłem tam z nimi.
Dowódca szwadronu
Zatrzepotało lasem obok nas, jęk koni rozdziera powietrze. Padamy bezwładnie na igliwie przy lewym brzegu drogi. Gdzieś tam, z przodu, walczą główne siły naszej brygady, dając o sobie znać seriami karabinów maszynowych i głuchymi eksplozjami granatów.
Rozglądam się wokół. Mamy tylko siedem koni, mój gniadosz jest ciężko ranny w bok, mocno krwawi, patrząc na mnie przerażonymi oczami. Głaszczę go, poklepuję po szyi, pocieszam, żeby odpoczął, choć wiem, że już nie wstanie na nogi.
Co się właściwie stało? Skąd się wziął ten karabin maszynowy, który nagle rozpruł nasz szwadron, gdy gnaliśmy w pełnym pędzie w stronę pozycji brygady? Kule świstają dalej pośród pochylających się nad nami krzewów, tak że nie można nawet podnieść głowy. Szukam wzrokiem rotmistrza. Jest kilka metrów dalej, opatruje komuś ranę na głowie.
– Nie wychylać się, nie strzelać bez rozkazu – dociera do nas jego ściszony głos i już mi lżej, jakoś łagodniej na duszy. Nawet gniadosz leży spokojnie i miarowo oddycha. Ze szwadronu zostały niedobitki, ze trzydzieści chłopa, z czego kilkunastu lżej lub ciężej rannych. Konie przyciśnięte do ziemi przez jeźdźców strzygą uszami i parskają zaniepokojone.
Nagle odgłosy walki. Gdzieś trzy kilometry przed nami przybierają na sile i ostrzał naszych pozycji ustaje. Widzę, jak rotmistrz czołga się do skraju drogi i obserwuje przez lornetkę długą prostą przecinkę. Po chwili pada komenda:
– Pięciu zdrowych na koń, reszta zostaje i osłania!
Spoglądam na gniadego, który właśnie przestaje oddychać. Ma teraz takie wielkie oczy. Antek, mój kolega z Hrubieszowa trzyma przy twarzy przybrudzony krwią opatrunek. Zdążył paść z koniem, zanim trafiły go następne pociski, ale i tak ma rozoraną skroń i urwany kawałek lewego ucha, który teraz zwisa spod opatrunku.
– Franek! – krzyczy do mnie. – Franek!
Czołgam się szybko do niego, a on zrywa z szyi medalik i podaje mi zdrową ręką.
– Zanieś to matce – ręka mu się trzęsie.
– Co ty? – Próbuję się bronić.
– Ruszamy! – ponagla rotmistrz, więc łapię medalik i podnoszę konia Antka, wskakując mu na grzbiet.
– Z Bogiem! – dociera do mych uszu czyjś głos, ale nie odwracam się, bo muszę sprawdzić, czy koń nie jest ranny. Szabla przy siodle, karabin w ręce, mam wszystko. Uderzam konia w boki ostrogami, ruszając ostro za rotmistrzem. Świat przyśpiesza. Z prawej kule km-u wyszczerbiają drzewa obok nas, próbując nas dogonić, ale gnamy teraz jak wiatr i żadna z nich nie robi nam krzywdy. Jeszcze kilkaset metrów szaleńczego galopu i komenda rotmistrza rzuca nas na lewo w las. Kątem oka dostrzegam niemieckie motory zbliżające się z oddali w naszym kierunku. Nie mam już czasu pomyśleć, gdzie jest w takim razie nasza brygada, bo gałęzie leszczyny chłoszczą mnie boleśnie po policzkach.
– Z koni! – słyszę krótką komendę dowódcy i nie rozumiem, czemu nie uciekamy?
Czterech moich kolegów wykonuje wyuczone, machinalne ruchy, mając to samo nieme pytanie w oczach. Rotmistrz spokojnie ściąga mundur i podciąga do łokci rękawy koszuli, by się nie pochlapały. Jego wzrok na chwilę zatrzymuje się na nas.
– Bagnet na broń – rzuca nam jakimś innym, zmęczonym głosem. Po chwili jesteśmy gotowi. Karabin w jednej ręce, szabla w drugiej, tak ruszamy przez gęsty las. Teraz dopiero uświadamiam sobie, że nasz dowódca zostawił mundur zawieszony na małej jodełce z tyłu. Idzie przed nami w przybrudzonej białej koszuli, z pistoletem w lewej i szablą w prawej ręce. Prowadzi nas na gniazdo CKM-u, który zmasakrował nasz szwadron. I choć serce mi łomocze tak, że zaczynam się bać, czy go Szwaby nie usłyszą, idę za nim. Mamy do wykonania zadanie. Padły komendy. Nie ma już odwrotu.