Zofii Stuglińskiej Gruszki na wierzbie z podtytułem wspomnienia są w istocie powieścią o życiu autorki, ale też społeczności polskiej w przedrewolucyjnej Rosji, potem opisem dwóch rewolucji 1917 roku, wojny domowej, wreszcie emigracji przez Finlandię do Polski. Autorka stosuje powieściową a nie diarystyczną narrację, skupia się na szczegółach, wymyśla dialogi, nawet swoich dziadków i rodziców przed jej przyjściem na świat. Jedynie ciąg fabularny nie jest fikcją bowiem ma charakter biograficzny.
Rodzina Stuglińskiej od strony ojca i matki to mieszkający w Rosji Polacy, których przodkowie straciwszy w czasie represji po powstaniu styczniowym swoje majątki, a była to szlachta, musieli radzić sobie sami. „Wielu spośród nich zdołało zrobić w Rosji duże fortuny [...] Energicznych, pełnych inicjatywy Polaków było w owych czasach w Rosji wielu. Rozsiani po niezmierzonych obszarach imperium cieszyli się na ogół szacunkiem Rosjan, podziwiających ich pracowitość i uczciwość. Rozważni każdy z nich, jeśli zdobył pozycję, ściągał do siebie rodaków, w ostatnim dziesięcioleciu ubiegłego wieku (XIX- przyp. S.P.). Istniały - nawet w najbardziej oddalonych od centrum miejscowościach cesarstwa rosyjskiego – mniejsze lub większe skupiska polskie. Organizowano potajemne szkoły i kursy, sprowadzano zakazane książki i śpiewniki polskie z Warszawy i Galicji, urządzono polskie przedstawienia (s.9-10).
W życiu rodzinnym izolowano się od Rosjan. Nawet gdy gubiono, choć nie do końca język polski, jak było w rodzinie matki autorki, to jednak babka mówiąca żargonem, będącym mieszaniną słów polskich, rosyjskich i francuskich powtarzała, że jest polską patriotką, bo „żaden Moskal nie przestąpi progu jej domu’ (s.12). Była to postawa na swój sposób schizofreniczna, bo poza domem współpracowano z Rosjanami, budując swoja karierę, wspinając się po drabinie moskiewskich rang (czynów). Dziadek autorki Michał Kolankowski po studiach w Impieratorskoj Wojenno-Inżynieryjnoj Akadiemiji w Petersburgu dosłużył się rangi rzeczywistego radcy stanu, co równało się randze generała w wojsku carskim,. Będąc założycielem i właścicielem fabryki kamionkowych rur kanalizacyjnych w Borowiczach koło Wielkiego Nowogrodu dorobił się ogromnego majątku, który jednak podczas rewolucji stracił. Traktując rewolucję jako „chuligańską hecę” na czas nie wycofał bowiem bankowych akcji i nie zabezpieczył biżuterii żony.
Powyższa historia i inne opowiedziana z literacką swadą, ale też z obiektywizmem przez Zofię Stuglińską obalają wiele mitów narosłych wokół sytuacji Polaków w schyłkowym okresie imperium rosyjskiego. I mówią wiele o dążeniu owego imperium do cywilizacyjnych standardów Zachodu, co zostało gwałtownie przerwane przez bolszewicką rewoltę, z której zrodziła się antyludzka utopia komunizmu. Na tym państwie i narodzie ciąży może nie tyle jakieś fatum, co wpisany w nie jest mechanizm ciemiężcy i raba. Przecież po 1991 roku Rosja też się liberalizowała, przecież tak zwany pierwszy Putin w niczym nie przypominał obecnego Putina szaleńca i satrapy a społeczeństwo rosyjskie nie machało – tak jak dziś - potulnie ogonem słysząc szczekanie putinowskich mediów. Według mnie taki dychotonizm i falowanie jest to efekt ogromu przestrzeni obejmowanej przez Rosję. Takiego kolosa nie da się utrzymać tylko poprzez wartości wypływające z tych wartości prawa. Wniosek na zmianę jest prosty, który zresztą powtarza się w poważnej publicystyce bieżącej – rozczłonkowanie Rosji.
- Stuglińska rewolucję i wojnę domową spędziła w Finlandii, dokąd wcześniej wyjechała z matką w celu podratowania zdrowia. Finlandia była bowiem dla bogatych obywateli Rosji swoistym kuratorem. Choć była to lepsza zagranica, to mówiono o jakichś tam fińskich markach (s.125) gorszych od carskich rubli.
W 1924 roku Zofia Stuglińska wypłynęła statkiem z Helsingfors do Gdańska, a potem udała się pociągiem poprzez graniczną Mławę do Warszawy. Cały czas przebywając w środowisku emigrantów, nazywających się kresowiakami, rodzina Stuglińskich zdecydowała się na przeprowadzkę we wrześniu 1920 roku do Bydgoszczy, gdzie „osiedliło się wielu Polaków z Kresów” (s.197). Dopiero gdy nastały mrozy, okazało się, że cztery olbrzymie pokoje bydgoskie o licznych oknach, wysokich sufitach i kaflowych piecach są bardzo zimne, i wymagają mnóstwa opału, co w owym czasie stanowiło problem nie lada: cena węgla była niesłychanie wygórowana” (s.199). Życie w mieście nad Brdą było dla dorastającej ,o „naturze czynnej” (s.204) dziewczyny „deprymująco monotonne” (s. 201). Nic też dziwnego, ze przy lada okazji wyjeżdżała on do Gdańska. W Bydgoszczy, chcąc zabić nudę „połykała jedną za drugą” książki wypożyczone z placówki Alliance Francaise. Brała też udział w koncertach i balach „na cele dobroczynne”, w tym na rozwój Kuchni Kresowej dla najuboższych.
Uczestnicy tych imprez, damy wystrojone w futra i obwieszone biżuterią, „izolowali się od reszty społeczeństwa” (s.205). Wielu z nich żyło ze sprzedaży przywiezionych ze sobą dóbr, w tym złota. Mieli się za „ludzi”, czasem mówiąc autoironicznie”byłych ludzi” (s.205). Zofia Stuglińska w wieku 21 lat wyszła za mąż w 1921 roku za kresowiaka Czesława Raczewskiego, z którym przeprowadziła się do Gdańska.
Ślub z uwagi na przejęte z zaboru pruskiego przepisy najpierw trzeba było zawrzeć w Urzędzie Stanu Cywilnego, a potem w kościele. Opis tej drugiej ceremonii tak wiele mówi zarówno o autorce jak i jej środowisku, o mieście, że warto po przytoczyć go w całości:
„Nazajutrz jechałam do kościoła w fatalnym humorze, myśląc wciąż o ślubie Kuki w warszawskiej katedrze, o komendancie prowadzącym ją do ołtarza, o szpalerze oficerów i lśniących szablach, skrzyżowanych nad głowami nowożeńców. Moja suknia była za krótka i nie miała trenu (Matka kupiła za mało materiału), welon był z tandetnego tiulu, przy tym brzydko upięty (przez Hanię, oczywiście), pożyczone białe pantofelki za duże, a bukiet wulgarny. Sytuację ratował jedynie cenny szal z białej koronki brukselskiej udrapowany na ślubnej sukni, i spinająca go wspaniała brosza (dar Buńci). Broszkę tę - bardzo piękne brylanty - sprzedałam w pięć lat później za kilkaset dolarów. Orszak składał się ledwie z kilkunastu osób. Ołtarz i kościół były za mało oświetlone, organista fałszował, zakatarzony ksiądz śpiewał po łacinie przez nos. Wszystko to drażniło mnie i klęcząc na czerwonym klęczniku u stóp ołtarza, walczyłam ze łzami. Nie były to łzy wzruszenia, lecz wściekłości. Równowagę ducha odzyskałam dopiero w momencie, gdy ujrzałam tuż przed sobą na tacce dwie obrączki i usłyszałam głos Czesława, odpowiadający na pytanie księdza: „Chcę”...(s.216-217).
Żywe panienki z kresów królowały na balach, będących fenomenem polski międzywojennej nawet w okresie kryzysu gospodarczego, o czym z zażenowaniem pisał Edward Woyniłłowicz również przebywający w Bydgoszczy. W połowie 1921 roku na balu lotników w pięknej sali hotelu „Pod Orłem” do inauguracyjnego poloneza zaprosił Zofię Stuglińską komendant szkoły lotniczej płk Jan Kieżun. Ojciec autorki, kupiwszy małego „Fiata” organizował Pomorski Klub Automobilowy, matka, grając na fortepianie urządzała muzyczne jour fixeʼy, a romansowa Zosia doprowadziła do rozwodu w „fabryce rozwodów” czyli w konsystorzu Ewangelicko-Reformowanym na ul. Zawalnej 11 w Wilnie po spłaceniu 500 zł „grzywny rozwodowej” i do nowego małżeństwa, tym razem z rówieśnikiem. Porzuciła go po pewnym czasie i po kilku nowych romansach powróciła do pierwszego męża.
„Literackość” prozy wspomnieniowej Z. Stuglińskiej to także odwaga w opisywaniu życia erotycznego. Moje pierwsze zetknięcie się seksu było straszliwym szokiem. Łagodny, tkliwy Romeo przeobraził się nagle. Byłam tym bardziej przerażona i bezbronna, że moje błaganie i płacz, podniecały go zamiast uspokoić (..) Znalazłam się w sytuacji be wyjścia: uciekłam z jednej klatki i dałam się zamknąć w drugiej (...). Po kilku nocach, zaczęłam się uspakajać, przyczyniając do praktyk, które wydawały mi się poprzednio jakimś potwornym obłędem. Przez te trzy dni Czesław, widocznie głęboko wstrząśnięty moją reakcją na jego zapędy miłosne, panował nad sobą a jednocześnie rozpalał umiejętnie moje zmysły. Gdy na czwarty dzień poszedł do pracy, byłam już całkiem pogodzona z moim losem. Pomyślałam nawet, że jest to lepsze od wegetacji w Bydgoszczy” (s.219).
Bezpośredniość a nawet bezpruderyjność powieściopisarki-pamiętnikarki oraz jej analityczny umysł połączone ze świetnym językiem stawiają Gruszki na wierzbie na wysokiej półce i zmuszają do apelu o wznowienie dzieła. Jest ono świetnym studium międzywojennej socjety w Polsce, wzbogaconym o całkiem trzeźwe opisy ówczesnej sytuacji politycznej.
Zofia Stuglińska, Gruszki na wierzbie. Wspomnienia, Warszawa 1972, Spółdzielnia Wydawnicza Czytelnik, ss. 510