Pytanie pozornie wydaje się być nie na miejscu czy wręcz aroganckie, bo przecież od dwudziestu wieków znana jest Jego nauka, zasady którymi powinien kierować się człowiek w swym doczesnym życiu.
Jej niewątpliwie autentyczne założenia znajdziemy w Ewangelii Galilejskiej będącej zbiorem ponad dwustu logi stanowiących zbiór faktycznych wypowiedzi Mistrza z Nazaretu, na których opierają się ewangelie Mateusza i Łukasza, a i poniekąd dwie pozostałe kanoniczne, Marka i Jana ogólnie nie dzieją się z nimi w sprzeczności, jak i te apokryficzne, które Kościół odrzucił jako mniej istotne. Całe to zamieszanie jakie działo się pomiędzy I a IV wiekiem naszej ery doprowadziło w konsekwencji do ukonstytuowania się chrześcijaństwa w postaci, którą znamy. Niewątpliwe ogromne znaczenie maja tu poglądy Augustyna traktowanego jako pierwszego Ojca Kościoła. Pierwsze istotne wypaczenia i mocne tegoż akceptacje przez dowodzących pod kryptonimem „Jezus”. Podłoże było już ukonstytuowane, gdy cztery podstawowe ewangelie odpowiednio zredagowano pod kątem własnej wizji Kościoła, pozostałe odrzucając jako nieodpowiednie. Sporo by o tym pisać, lecz tu nie jest to moim zamiarem. Ważne jest to, że wiara w Jezusa Chrystusa niekoniecznie znaczy wiarę w dogmatyzm Kościoła, który powstał i jego znaczące umocnienie możemy datować gdzieś w okolicach czwartego wieku naszej ery.
Dlaczego o tym piszę? W książce Koniec świata chrześcijańskiego Chantal Delsol, wybitna francuska filozofka i pisarka, której korzenie, jak sama wskazuje, są w tradycyjnym katolicyzmie pisze tak: „Współcześni nam ludzie Zachodu nie wierzą już w nic, co jest poza tym światem, w żadną transcendencję. Jeśli wyobrażają sobie świat, gdzie będą kiedyś żyć, są to odległe planety dostępne dzięki naddźwiękowym rakietom. Sens życia należy więc odnaleźć w samym życiu, a nie poza nim, gdzie nie ma nic. To, co święte, znajduje się tutaj: w krajobrazach, w życiu Ziemi i w samych ludziach. Na przełomie XX i XXI wieku zmieniliśmy paradygmat, dokonując nowego wyboru w kwestii rozumienia świata. Dokonała się inwersja ontologiczna.” Spośród całej gamy wypowiedzi traktujących o końcu świata chrześcijańskiego tej książki wybrałem w tym momencie tą, bowiem ona dotyka sedna, podstawy wiary chrześcijańskiej, czyli, by tak rzec, ponownego naszego życia po śmierci. Zwracają tu uwagę dwie kwestie. Pierwsza zawiera się w słowach: „ Jeśli wyobrażają sobie świat, gdzie będą kiedyś żyć, są to odległe planety dostępne dzięki naddźwiękowym rakietom.” I druga: „Sens życia należy więc odnaleźć w samym życiu, a nie poza nim, gdzie nie ma nic”. Nie wiem, czy do końca dobrze rozumiem intencje autorki, ale sądzę według tego, że chodzi tu miejsca, gdzie życie będzie lepsze od tego, którym się dysponuje. Bo inaczej: po cóż by była ta tęsknota ? Tym niemniej ta tęsknota to miraż, zatem sens życia dzieje się w samym życiu. Tu i teraz i to jest ta kwestia druga.
Z pewnością ten obraz to wizerunek braku wiary. Tym niemniej tęsknota jest obecna, nie da się jej ot tak – wyrzucić. Nie ma możliwości, aby pozbawić człowieka, no właśnie wiary w to, że życie może być lepsze, bogatsze. Według mnie wierzyć to jest pojęcie pierwotne. Nie da się go wykreślić z kondycji człowieka. A zatem człowiek to znaczy wiara. Stąd też wypływa prosty wniosek, że ateizm w gruncie rzeczy nie istnieje. Chantal Delsol pisze o nim tak: „ (…) ateizm tak naprawdę jest iluzją, próżnością umysłu, a w końcu czymś niemożliwym, bo gdy tylko dokonał się upadek chrześcijaństwa, jego miejsce zajęli wszelkiego rodzaju inni bogowie.” A zatem upadek chrześcijaństwa, czy tak naprawdę się zadziało, czy zadzieje? I powrót do pogaństwa sprzed czwartego wieku naszej ery, jak sugeruje Filozofka? Inwersja w znaczeniu normatywnym i ontologicznym jak pisze w książce Koniec świata chrześcijańskiego.
Z pewnością w sposób niewiarygodnie potężny zmieniła się się optyka postrzegania dogmatyki Kościoła. Jego interpretacyjne nadużycia, którego początki widzę już wspomnianego wcześniej pismach św. Augustyna, a i zawężenie pism ewangelicznych do czterech kanonicznych, gdzie pierwsi ojcowie dokonali również odpowiedniej, według nich, redakcyjnej korekty dały początki obrazu, z którym, sądzę, by nie zgodził się z krwi i kości Jezus. Ale cóż On wtedy miał do powiedzenia? No nie, jako Bóg miał. Lecz nie mógł, z uwagi na wolną wolę, cokolwiek poczynić. Czas umacniania się Kościoła, jakby nie spojrzeć, naznaczony jest interpretacyjnym nadużyciem prawd, które głosił Jezus. Stąd już tylko prosty wniosek, że, by tak rzec, społeczne ukonstytuowanie się Kościoła jest naznaczone złem. Złem, które pokutowało przez szesnaście stuleci, ale jak każde najdrobniejsze kiedyś musiało, pisząc kolokwialnie, pęknąć. Z tym pęknięciem z pewnością obecnie mamy do czynienia. Temu nie da się zaprzeczyć. Lecz, czy tym samym jesteśmy świadkami końca świata chrześcijańskiego? Nie sądzę. Człowiecza, coraz, by tak rzec, wyższa świadomość to zło w końcu w pełni zauważyła i jakby mimochodem się z nim zmierzyła. Powiedziała dość. Nawet zwykły Kowalski dostrzegł, że coś tu nie gra; nie znając zupełnie historii religii Kościoła. Zło w sposób naturalny musiało wyjść w końcu na jaw. Lecz – czy to jest zło wiary chrześcijańskiej, czy to jest zło Kościoła? Czy wiara chrześcijańska jest czymś złym, czy też może jest inaczej? Chodzi mi o to, że Chantal Delsol jakby utożsamia te dwie sprawy. Pisząc, że człowiek współczesny nie wierzy dziś w nic, ma na myśli właśnie Kościół, bo sama zauważa, że życie bez wiary jest niemożliwe, jak cytowałem wcześniej. A zatem, sądzę, że jest w nas Jezus, tylko ten, którego znamy ( bądź literalnie nie znamy), z Jego ponad dwustu logi z Ewangelii Galilejskiej. Gdy przeczytamy, nie ma tam nic, co by zaprzeczało współczesnemu nastawieniu człowieka do rzeczywistości.
A jaki (czymże) ono dziś jest? Chantal Delsol bardzo trafnie ujmuje to tak: „Jakiekolwiek perypetie miałyby miejsce, to istotne jest to, że ewolucja postępuje prawie zawsze w kierunku coraz większej wolności indywidualnej. Widać jasny cel: dać każdemu dostęp do wszystkiego, co jest technicznie możliwe.” Inaczej mówiąc: współczesność jest nastawiona na dobre samopoczucie jednostki. Czy to jest coś złego? Nie sądzę, jeśli tylko nie krzywdzi innych. I czy Jezus byłby temu przeciwny? Nie uważam. I żadne dogmaty w konsekwencji temu nie dadzą rady. Żadne, po pierwszych i dalszych nadużyciach myśli Jezusa tego nie zmienią.
Stąd pojawia się kwestia zasadnicza: czy człowiek współczesny pozbył się wiary, czy też wyzbył się dogmatów? Idąc utartym tropem, który od wieków mówił, że wiara w Boga to to samo co wiara w Kościół można odnieść wrażenie, że faktycznie człowiek współczesny w nic nie wierzy. Nie taka, sądzę, jest jednak prawda. Pozbył się zła, które w konsekwencji w końcu musiało wyjść na jaw – lecz wiara jako taka w nim pozostała. Tylko to wiara, która póki co nie ma Kościoła, któremu by mogła zaufać. I to jest z pewnością współczesny dramat człowieka.
Człowiek bez wiary nie istnieje. Nie ma możliwości działania. Tylko wiara, która:
gubi cię bez zmrużenia oka
i pozostawia samemu sobie gdy wiesz lepiej
poprzez obrazy utkane z chwastów myśli
które wtedy cię trapią,
jest tym, co cokolwiek tworzy. To z wiersza Wiara z tomu Ponad chmurami. Jej brak w zasadzie, unicestwia człowieka. Czyni go niczym. Niby jest, ale go nie ma.
Mamy więc współcześnie do czynienia z pewnym paradoksem: z wiarą, która w istocie jest pozbawiona Kościoła. To znaczy wygląda to tak: jest wiara człowieka i jest Kościół, w którego dogmaty już raczej nikt nie wierzy. Swego rodzaju fenomen. Pytanie brzmi: na czym polega owa wiara i na czym polega owa obecność Kościoła?
Odpowiedź na pierwsze z pytań jest proste i zasygnalizowane wcześniej: człowiek, aby mógł żyć potrzebuje wiary. Obecność Kościoła to dziś kwestia tradycji i na dobrą sprawę nic innego. I na dzień dzisiejszy nie ma czegoś, co by mogło go zastąpić. Tradycja jest tym czymś, co nie ruguje się ot tak. Ta tradycja jest nam potrzebna. Potrzebna po to, aby swą wiarę można było zlokalizować, choćby to było sprzeczne z naszym sprzeciwem wobec dogmatów. Potrzebne jest nam miejsce, gdzie wiara mogłaby się ukonstytuować. Ot i paradoks. Stąd, póki co, go przyjmujemy (tolerujemy).
Nasza wiara jest. Niech nikt nam nie mówi, że jej nie ma. Że Kościół i jego grzechy. Ona jest ponadto.
wiara ma miejsce tylko wtedy gdy jest
cichą obecnością każdego dnia bez
niepotrzebnych nagłych złych myśli
które dworują z prawdy
Bo też prawdą jest,że: „ Tym, co tworzy cywilizację, nie jest prawda – gdyż wszystkie pretendują do jej posiadania – ale wiara w prawdę” jak pisze Chantal Delsol w Koniec świata chrześcijańskiego. Ta wiara, tak pojęta, jest tym czymś, co pozwala nam dobrze myśleć o obecności świata chrześcijańskiego w naszej rzeczywistości. Lecz obecności takiej, gdzie tradycja, bo już nie wiara, powoli będzie ustępować temu co ma ma nastąpić. Ale co to będzie? Z pewnością nie będzie to coś, co by mogło sprzeniewierzać się samej istocie wiary. Koła historii toczą się powoli, jeszcze sporo przed nami i ciągnących się wiernych Bożego Ciała i pasterek w Boże Narodzenie. Tym niemniej mam wrażenie, że w konsekwencji wiara jako taka, pojawi się jako pierwsza, przed tradycją. Jaki będzie jej wygląd ? Tego jeszcze nie wiemy. Jaki będzie nasz Jezus?
Póki co wiemy jaki jest.