czyli
Podróży Guliwera ciąg dalszy (2)
Czułem się winny swojego wyglądu i jednocześnie bezradny, aż do momentu kiedy matka wyjęła z torebki szminkę i zaczęła mi różowić policzki. W końcu, kiedy uznała, że nie wyglądam już na zabiedzonego ruszyliśmy w dalszą drogę.
Po około półgodzinnym marszu zawitałem do domu swojej babci, którą po raz pierwszy w życiu zobaczyłem i gdzie przez miesiąc pod jej opieką miałem przebywać. Na mój widok się popłakała. Całując mnie wydała mi się dziwnie znajoma, więc od razu poczułem się jak u siebie w domu. Podczas, gdy babcia zajęła się przygotowaniem śniadania pozostali domownicy- siostra i dwaj bracia ojca oprowadzali mnie po obejściu. Obok wybielonego wapnem niewielkiego domu pokrytego strzechą stała duża obora z bocianim gniazdem na górze, zaś kilka metrów dalej niewielki chlewik i wysoka stodoła zamykały podwórko oddzielając je od łąki i sadu.
W środku podwórka zauważyłem głęboką studnię z kołowrotem, na którym był nawinięty łańcuch. Chociaż widok koni i krów nie był mi obcy, to jednak w stykającym się z oborą chlewie po raz pierwszy zobaczyłem świnie z prosiętami, a na podwórku dużą ilość kur ,kaczek i gęsi. Kiedy jedna z nich sycząc zaczęła mnie gonić przez całe wakacje omijałem je z daleka.
Od początku moją największą wakacyjną atrakcją stała się lampa naftowa, strzecha oraz krowa „Krasula” - nasza żywicielka – jak mówiła babcia. Do ogromnego i zaślinionego pyska Krasuli lubiłem się przytulać, natomiast lampa naftowa była czymś w rodzaju zaczarowanej lampy Aladyna z filmowego poranka, szczególne wtedy, kiedy wieczorami rzucała chybotliwe cienie na ściany przestronnej izby. Co do strzechy, którą pokryta była obora, to bezpośredni kontakt z nią okazał się bardzo bolesny. Dwa dni po przyjeździe pomyślałem sobie, że jak na nią wyjdę, to zobaczę nie tylko bocianie gniazdo, ale z góry także całą wioskę. Kiedy byłem już blisko obu celów, trzymana przeze mnie kurczowo słoma nie wiedzieć czemu ostała mi się w rękach w następstwie czego wylądowałem wraz z nią na okalającym oborę murze. Zdarta na nogach i plecach skóra oraz piekący ból wyleczyły mnie z romantyzmu „strzechy”, a wkrótce również i lampa naftowa przestała świecić dawnym blaskiem, kiedy dowiedziałem się od stryja, że od przyszłego roku wszystkie okoliczne wioski będą, jak się wyraził, „przez władzę elektryfikowane - na co zresztą wszyscy z utęsknieniem czekają”.
Zadrapania goiły się na mnie jak na psie, więc o przygodzie szybko zapomniałem tym bardziej, że kilka dni później miałem już tuzin kolegów - miejscowych chłopców. Z początku traktowali mnie z wyższością uważając, chyba słusznie, za niezdarę później jednak, kiedy zacząłem opowiadać im o ogromnym kinie ,do którego co dzień chodzę i ubikacji, którą w mieście ma każdy w swoim mieszkaniu (co oczywiście nie było prawdą) nabrali do mnie większego szacunku, przyjmując często to, co mówię jako prawdę objawioną. Spostrzegłem też, że w odróżnieniu ode mnie wszyscy oni mimo swojego wieku mają już nałożone przez dorosłych obowiązki i że ich czas, to nie tylko jak w moim przypadku zabawa. Moi rówieśnicy również zauważyli między nami różnicę stwierdzając, że się wałkonię, a w dodatku mówię po „pańsku”, co wpędziło mnie w kompleksy. Kompleksów się pozbyłem dopiero, kiedy babcia przydzieliła mi „poważną” pracę polegającą na wypasaniu Krasuli.
Każdego ranka prowadziłem ją na łańcuchu na „naszą łąkę”, co wiązało się z przejściem przez drogę w taki sposób, żeby nie weszła w „szkodę”. Część dnia spędzałem więc z Krasulą pilnując, aby po wyskubaniu wokół siebie całej trawy przenieść ją w inne miejsce, co nazywano tutaj „przepolowaniem”.
Nauczyłem się też ubijać masło małym kijkiem zakończonym na końcu radełkiem, który babcia nazywała kijanką po przepuszczeniu wcześniej śmietany przez centryfugę. Do dziś pamiętam smak schłodzonego w studni mleka oraz pachnącego chleba, który babcia raz w tygodniu wypiekała w ogromnym piecu. W sumie było tego siedem dużych bochenków, każdy przynajmniej o trzy razy większy od tych, które rodzice kupowali w mieście.
Drugim poważnym zajęciem wyznaczonym mi przez babcię było znajdywanie poza kurnikiem porzuconych przez kury jajek. „Co znajdziesz powieziesz do domu” - oznajmiła babcia - tak więc już wkrótce mogłem pochwalić się matce, kiedy przyjechała mnie odebrać dużą papierową torbą pełną jajek, które pilnowałem jak nie przymierzając Indiana Jones swoje artefakty.
W czasie mojego pobytu w wiosce wydarzyła się też duża atrakcja, która szczególnie utkwiła mi w pamięci. Było to „kino objazdowe” do którego zabrał mnie stryj Kaźmirz (tak nazywała go babcia). Film był dla dorosłych i nosił tytuł „Fan Fan Tulipan”. Po raz pierwszy pozbawiony kontroli matki mogłem więc późną nocą oglądać bajkę dla dorosłych. W remizie strażackiej rozpostarto na rusztowaniu przymocowanym do tak zwanego „dekla”, to jest podwyższenia do tańca - duże białe płótno naprzeciwko którego ustawiono ogromny „aparat kinowy”. Kiedy usiadłem ze stryjem Kazikiem na ustawionych naprzeciwko płótna długich ławach ten szepnął mi tajemniczo do ucha – „jak zobaczysz Sławciu coś brzydkiego to zaraz zamknij oczy”.
Ponieważ nie za bardzo wiedziałem o jakie brzydkie rzeczy mu chodzi miałem przez cały seans oczy szeroko otwarte. Tym bardziej, że jako analfabeta nie rozumiałem wyświetlanych na ekranie dialogów. Jednak czekanie na zmierzch, widok i warkot projektora oraz sceneria otaczających remizę drzew na tle wygwieżdżonego nieba miały taki urok jakiego później nigdy już nie doświadczyłem w dorosłym życiu.
Miałem pisać o Wierzbicy, a rozpisałem się o Kijach - miejscu pamiętającym czasy Piastów i Jagiellonów z relikwią Grunwaldzką, a obecnie zrekonstruowaną Kasztelanią.
Wracam zatem do najpiękniejszego miejsca na ziemi mojej matki to jest do Wierzbicy. Wioskę położoną dwa kilometry na północ od Kij z dala od komunikacyjnych szlaków, prawie odciętą od świata
zapamiętałem jako otoczone zielenią sioło ze schludnie utrzymanymi białymi domkami. Na rogatce wejścia do wioski broniła biała figurka Matki Boskiej. Wijący się pośrodku domów strumyk przecinały drewniane kładki, zaś na krzyżujących się drogach prawie nie było ruchu poza wiejską furmanką i stadem spacerujących gęsi i kur. Tą oazę ładu i spokoju dopełniał obraz klekoczącego na co drugiej stodole bociana.
Prawie wszystkie domy kryte były strzechą których żółto-brązowa barwa kontrastowała z wapienną bielą oraz kolorowymi ramami okien. Ponieważ zwarta zabudowa umożliwiała mieszkańcom bezpośredni kontakt, cała wioska przypominała jedną wielką rodzinę w otoczeniu wierzbowego gaju. Było to rzeczywiście piękne miejsce, którego widok w późniejszym wieku odnajdywałem jedynie w wierszach Wincentego Pola. Tym bardziej ze smutkiem, a nawet rozczarowaniem oglądałem domek, w którym się urodziłem, bo mimo podobieństwa do innych był zaniedbany i nie miał żadnej towarzyszącej zabudowy. Położony w niewielkim zagajniku był prawie niewidoczny. Kiedy jednak wszedłem w jego progi miałem podobne uczucie jak przy spotkaniu z babcią, bo zobaczyłem znowu coś, co było mi znane mimo, że widziałem to po raz pierwszy. To uczucie towarzyszyło mi przez cały czas, kiedy patrzyłem na dużą izbę z drewnianą podłogą w której kiedyś mój ojciec prowadził swój niewielki sklepik oraz lokatorkę, która ją wynajmowała.
Ostatnie dni u babci spędziłem z matką, która zajęła się praniem moich sponiewieranych ubrań, pokazywania mnie koleżankom i wyłapywaniem wieczorem pcheł, do których byłem już przyzwyczajony.
Przed samym wyjazdem dołączyła do mnie filigranowa dziewczynka o imieniu Jasia. Była tak mała że przypominała Calineczkę z baśni Andersena o której opowiadał mi ojciec. Nie była jednak Calineczką, tylko moją kuzynką ze strony ojca. Poznałem też jej brata, który wydał mi się wtedy olbrzymem. Miał na imię Zbyszek. Kiedy mnie pocałował na powitanie, wypełniał sobą całe drzwi pokoju, w którym spałem.
Już na początku znajomości, kiedy próbowałem się z nią zaprzyjaźnić Jasia oświadczyła, że jak się do niej zbliżę, to „tak dostanę w papę, że wpadnę pod kanapę”. Trochę więc z obawą poszedłem spać mając ją niedaleko siebie. Okazało się jednak, że kiedy śpi to nie jest drapieżna. Nazajutrz, kiedy na łące za stodołą zacząłem się z nią bawić nieoczekiwanie dowiedziałem się, że ma na mnie jeszcze kilka innych sposobów z wydrapaniem ślepiów włącznie. Pomyślałem, że wyjazd dobrze by mi zrobił tym bardziej, że stęskniłem się za kolegami z podwórka i ojcem. Tak więc wyjazd od babci okazał się tak samo radosny jak przyjazd.
Po przyjeździe do domu wróciłem do swoich stałych zajęć, a więc rysowania, grania w piłkę oraz bicia się z kolegami. Wszystkie te czynności miały jednak dość umowny charakter, bo zamiast piłki była „szmacianka”, to jest wypchana szmatami pończocha, bicie z kolegami polegało na tym, że to ja biłem kolegów zaś podstaw rysunku i perspektywy uczyłem się korzystając z radzieckiego „Ogonioka”, a właściwie zestawu jego trzech „główek”, co może było i politycznie poprawne z poziomu ochronki, jednak z poziomu nabywania umiejętności malarskich dość karkołomne.
Wracając więc do rysowania pamiętam, że były to głowy Marksa, Lenina i Stalina. Mimo, że Marks był pierwszy miał w tej perspektywie najmniejszą główkę, Lenin już większą, a Stalin jako ostatni i najbliżej widza największą. Była to więc niejako perspektywa socjalistyczna. Największa główka była najważniejsza.
Zestaw tych trzech główek niebawem powiększył się o jeszcze jedną. Była to główka fabrykanta niejakiego Engelsa, która pojawiła się tuż za główką Marksa. Przyjąłem to ze zrozumieniem, gdyż ktoś w końcu musiał żywić pierwszą główkę zajętą leczeniem parchów i wymyślaniem światowych idei, które potem z mozołem wcielały w życie dwie ostatnie główki. Do dziś nie wiem, kto te ostatnie finansował. Być może same się finansowały. Ten, że tak powiem nowocześnie, „czteropak” przetrwał w mojej ojczyźnie aż do końca lat 80-tych, to jest do czasu, kiedy towarzysz Rakowski wyniósł sztandar partii. Sądzę, że do dziś nikt nie wie, gdzie go wyniósł. Piszę o tym, bo sam byłem jak miliony Polaków jej członkiem, a w wieku młodzieńczym w nią wierzyłem.
Przepraszam za kontekst, w jakim przedstawiłem swoją drogę w poznawaniu zasad malarstwa, ale robię to z perspektywy starego już człowieka z bagażem doświadczeń, których nie ukrywam i nie mogę pominąć. Mogę tylko zapewnić, że jako samouk innych możliwości nauki rysunku wówczas nie miałem zaś figury, które tak mozolnie przenosiłem kredkami na papier były w tym okresie moimi idolami. Mijał bym się jednak z prawdą, gdybym powiedział że moją wrażliwość postrzegania piękna kształtowały wyłącznie strony radzieckiego „Ogonioka” mimo, że w tym czasie było to jedyne kolorowe czasopismo prezentujące dorobek światowego malarstwa na dość wysokim poziomie.
To raczej „okruchy życia” w postaci dużych lub małych epizodów, często pozornie nieistotnych czy ryciny Szancera w Świerszczyku kształtując moją wrażliwość na piękno powoduje, że od dzieciństwa poprzez lata młodzieńcze, aż do pełnoletniości, nie rozstawałem się z ołówkiem kredkami czy farbami.
Dwupiętrowy budynek w kształcie litery L, w którym mieszkaliśmy mieścił wraz z nami (nie licząc właściciela) - siedmiu lokatorów. A właściwie ośmiu, bo niewielką dobudówkę od strony podwórka zajmowała samotnie mieszkająca Gitle - stara panna – podobno żydówka. Podwórko plac moich zabaw i spotkań towarzyskich lokatorów zamknięte było z dwóch stron budynkiem, a z pozostałych dwóch komórkami na węgiel, szambem oraz ogrodem właściciela. To właśnie w tym szambie na moich oczach omal nie utopił się jeden z kolegów dziecięcych zabaw. W krótkim czasie po tym wydarzeniu miejscowa władza zmusiła właściciela budynku do likwidacji szamba, zaś część lokali mieszkalnych dotychczas nie skanalizowanych wyposażono w ubikacje. Tego typu zabudowa jeszcze z czasów międzywojnia dominowała wszędzie na peryferiach miasta, z wyjątkiem gęsto zaludnionego niewielkiego śródmieścia.
To właśnie w murach tej banalnej zabudowy wykształciły się dość specyficzne relacje międzyludzkie, które w większości ukształtowały moje pokolenie i które właściwe tylko temu pokoleniu przeszły wraz z nim bezpowrotnie do historii. Mimo, że z zapamiętanych wtedy epizodów jak z puzli staram się obecnie ułożyć obraz tamtych lat i przybliżyć go czytelnikowi bez zniekształceń, to zdaję sobie sprawę, że przekaz ten nawet, gdybym się bardzo starał zawsze będzie subiektywny, a zatem ułomny.
Któregoś dnia mój kolega sąsiad wpadł zdyszany na podwórko wołając, że jadą cyganie. Rzuciłem „rajfę” (obręcz koła od roweru) i pogrzebacz (prowadnica z grubszego drutu do toczenia koła) i wybiegłem przed budynek.
Przed budynkiem byli już nasi sąsiedzi wraz z moją matką. Przez szeroką ulicę z czerwonego klinkieru jechały kolorowe wozy, a właściwie domki na kółkach. Przystrojone polnymi kwiatami konie o smukłej budowie były nieco mniejsze od naszych masywnych koni pociągowych. Każdy domek miał inny kolor i fantazyjnie wymalowane okiennice. Przez okna, które nie miały szyb wychylały się głowy dzieci i cyganek. Na szerokiej ławie (koźle) siedzieli wąsaci mężczyźni w czarnych kapeluszach na głowie z batami w ręku. Nawet baty mieli inne od naszych woźniców, bo każdy miał kolorowe frędzle. Tabor, który zmierzał w kierunku pobliskiego boiska „Sarmacji” z jakichś niewiadomych mi przyczyn się zatrzymał. Z taboru wysypały się cyganki i rozbiegły po okolicznych domach.
W pewnym momencie podbiegł do nas mały cyganek dużo młodszy ode mnie i zaczął uderzać się piąstkami we własną brodę. Wszyscy w osłupieniu słuchaliśmy jak na zębach wygrywał melodię, która przeszła później w szybki rytm harcerskiego werbla. Kiedy skończył wyciągnął rękę w błagalnym geście. Nikt nie kwapił się do dawania mu pieniędzy. Po chwili jedna z sąsiadek się zreflektowała oznajmiając – „Przecież on jest głodny”. Dwie albo trzy kobiety, w tym maja matka, poszły do domów i po chwili wróciły z pajdami chleba posmarowanymi grubo smalcem. Wspominam o tym bo smalec w tym czasie był rarytasem otrzymywanym z paczek „UNRA”. Kiedy mały cyganek zjadł trzy pajdy i zabierał się do czwartej podbiegła do nas młoda cyganka zabierając go z powrotem do taboru.
Zanim się nie wynieśli przez prawie tydzień mieliśmy w okolicy folklor w zasięgu ręki, a na każdym kroku widziałem cyganki wróżące pannom z kart wielką miłość. Ten piękny epizod miał też i ujemne strony szczególnie, kiedy okolicznym gospodarzom zaczęły ginąć kury.
Atmosferę tamtych lat zapamiętałem też przez większe wydarzenia, jakimi niewątpliwie były święta Bożego Narodzenia i Wielkanocy oraz wydarzenia, których nikt nie był w stanie przewidzieć.
Krzątaninę matki przygotowującej wieczerze wigilijną, karpie pływające w drewnianej balii oraz nawiedzające nas sąsiadki, które wymieniały się z matką przepisami pamiętam jako okres, w którym wraz z ojcem zaczynaliśmy pełnić poważniejszą rolę.
Mówię tu o strojeniu choinki, poczynając od jej kupna na placu targowym, aż do kończącego dekorację umieszczania na szczycie gwiazdy betlejemskiej. Większość ozdób, takich jak kolorowe papierowe łańcuchy czy zawinięte w aluminiową folię cukierki i ciastka wykonywane były ręcznie. Z tą choinką to było trochę dziwnie, bo rytuał jej strojenia szybko przekształcił się wśród lokatorów w konkurs na najładniej ubrane drzewko. W rezultacie powstała osobliwa tradycja, być może nigdzie indziej nie spotykana.
Co roku wszyscy sąsiedzi odwiedzali się nawzajem, oceniając piękno ustrojonych przez siebie drzewek, jednak bez wydawania końcowego werdyktu, która najładniejsza, bo tak zwanego jury nie było. Do dziś pamiętam gwiazdę betlejemską zmajstrowaną przez jednego z sąsiadów, która jako jedyna miała w środku zainstalowaną elektryczną lampę. Wszystkie pozostałe choinki za iluminację miały cienkie kolorowe świeczki, które przytwierdzano „żabkami” do gwiazdy i gałązek. Miały one ten mankament, że po zapaleniu trzeba ich było pilnować.