Niniejsze opowiadanie obejmujące istotny okres życia mojego pokolenia nazywanego umownie „komuną” dedykuję wszystkim zainteresowanym bynajmniej nie z powodu własnych przeżyć, które uważam za banalne, lecz potrzeby przekazania w miarę obiektywnego obrazu świata, który wtedy istniał (wraz z niesionymi wartościami) i który bezpowrotnie przeszedł do historii.
Rozdział I
Krajobraz po wojnie
Urodziłem się pod koniec wojny w Wierzbicy – małej wiosce położonej u podnóża Gór Świętokrzyskich. Jednak dzieciństwo spędziłem gdzie indziej, bo już rok później rodzice przeprowadzili się do Zagłębia, do którego przenieśli też niewielki wiejski sklepik – główne źródło naszego utrzymania.
Ojciec szumnie nazywał go sklepem kolonialnym, matka zaś mówiła o Wierzbicy, że jest najpiękniejszym miejscem na ziemi.
Pierwsze wydarzenia, które zapamiętałem były związane właśnie z tym sklepem oraz Wierzbicą - najpiękniejszym miejscem mojej matki.
Pamiętam, jak któregoś dnia ciężki poniemiecki rower oparty o sklepową ladę przygniótł mnie do ziemi w momencie, kiedy po raz kolejny kradłem cukierki. Kiedy po wielu próbach wygrzebałem się w końcu spod jego ramy ochota na „groszek” - tak nazywał się leżący w słoju na ladzie towar - całkiem mi przeszła.
Sprawa zresztą wkrótce się wydała bo rower, którego nie byłem w stanie unieść bronił mi skutecznie dostępu do słoja uniemożliwiając jego przeniesienie na swoje miejsce. Kara jaką wyznaczyli mi rodzice nie była ciężka. Dostałem do ręki gilzy nazywane też „tutkami” , „tytoń” i przyrząd do nabijania tytoniu. Były też tutki z filtrem dla bardziej wymagających palaczy.
Ponieważ miałem zręczne paluszki częściej zajmowałem się skręcaniem papierosów niż nabijaniem, gdyż były tańsze i lepiej się sprzedawały w sklepie. Produkcja ich polegała na tym, że do otwieranej na boki rurki wkładałem bibułkę nasączoną klejem ,sypałem na nią tytoń, śliniłem brzegi, a następnie ją zamykałem. W ten sposób powstawały papierosy, których byłem producentem. Palić jednak nauczyłem się dopiero półtora roku później.
Następne wydarzenie, które utkwiło mi w pamięci to pomaganie ojcu w zamalowaniu korony. Któregoś dnia ojciec wyciągnął z szafy niewielkie owinięte ceratą zawiniątko, które po rozpakowaniu rozłożył na podłodze. Był to prostokątny kawałek płótna z namalowanym na czerwonym tle białym orłem w złotej koronie. Uderzyło mnie piękno olejnych farb i to z jakim namaszczeniem ojciec rozwijał zawiniątko. Na drugiej stronie płótna widniała równie piękna Matka Boska – z napisem na górze - Królowa Polski. Był to proporzec lub jego część, a bardziej część sztandaru wojskowego, który ojciec razem z menażką i szczotką do czyszczenia konia przechowywał w domu - pamiątki jak mówił po „kampanii wrześniowej”.
Umieszczenie godła Polski w centralnym miejscu sklepu było wymogiem ustawowym który ojciec wraz ze mną zrealizował na swój sposób. Otóż złotą koronę orła zamalowaliśmy czerwoną farbą. O ile pamiętam była to akwarela (innej w domu nie było) którą z płóciennej teczki wyciągnął mój starszy brat – uczeń podstawówki. Efekt był kiepski. Niby zamalowana korona, ale tak, że można się było domyśleć, co nadal jest pod spodem. Wtedy nie rozumiałem jeszcze rozterek i obaw ojca czy taki orzeł nie przysporzy nam kłopotów. Tym bardziej, że sklepikarz w tym czasie na drabinie społecznej był już całkiem na dole. Po raz pierwszy też dzierżyłem w ręku pędzel, który wraz z kredkami stał się odtąd ważną częścią mojego życia.
Podobnie jak wydarzenia z orłem nie rozumiałem też codziennego rytuału jakiemu wieczorami oddawał się ojciec słuchając radia„Wolna Europa”. Ponieważ za takie słuchanie można było iść do kryminału, ojciec w obawie przed denuncjacją ustawiał radio tak cicho, że nie tylko nie słyszeli go sąsiedzi, ale i sam niewiele słyszał. Poza tym to ówczesne „okno na świat” było jeszcze skutecznie „zagłuszane”. Do dziś nie wiem kto i czym je zagłuszał. Trzeba dodać, że wtedy byliśmy jedynymi lokatorami kamienicy, którzy mieli radio i rower. Radio było na wyposażeniu sklepu i ustawione na cały regulator miało przyciągać klientów, zaś rower służył głównie do wożenia towaru.
Wspomnienia ze sklepu zamknął rok później epizod, który wczesnym rankiem rozegrał się na moich oczach. Widziałem pobladłego ze wzburzenia ojca nerwowo krążącego po sklepie i powtarzającego w kółko zatroskanej matce dwa słowa - „wymiana” oraz „domiar”. Wymiana dotyczyła pieniędzy, zaś domiar to było coś co miało nas zrujnować. Większym opanowaniem wykazała się matka, która spokojnie powiedziała ojcu, „żeby przestał tańcować po sklepie” i że na pewno w końcu coś się wymyśli.
Od tego momentu zacząłem zazdrościć rówieśnikom ojców, którzy byli hutnikami, górnikami czy ślusarzami, a najlepiej zwykłymi robotnikami socjalistycznego zakładu. Stanowili bowiem zdrowy trzon - jak mówiono wtedy nie tylko w radiu - socjalistycznego społeczeństwa. Wszyscy koledzy z podwórka podzielali mój pogląd, z wyjątkiem jednego, którego ojciec był inżynierem. Nie za bardzo go rozumieliśmy, tym bardziej, że jego ojciec, jak większość ówczesnej inteligencji, mimo, że był inżynierem udawał robotnika. W każdym razie nikt wtedy nie „darł mordy”, że należy do inteligencji katolickiej bądź nadzwyczajnej kasty.
Samego aktu likwidacji sklepu nie pamiętam, ale jego skutki - jak najbardziej. Z kuchni do pokoju, w którym był kiedyś sklep rodzice przenieśli dwa duże łóżka i niewielką dokupioną gdzieś kanapę. Nie musiałem więc już spać z bratem w” nogach” bo przeniósł się na kanapę natomiast miejsce łóżek w kuchni zajął pokaźnych rozmiarów stół. Można więc powiedzieć że władza Ludowa likwidując Nasz sklepik podniosła Nam komfort życia co było zresztą zgodne z większością haseł
które głosiła na drodze do budowy rozwiniętego socjalizmu.
Jedyny kłopot jaki mieliśmy był z ojcem który po „rozkułaczeniu” dorobił się „statusu” bezrobotnego a jakiekolwiek próby zdobycia pracy kończyły się dla niego jak w dzisiejszym serialu że, „nie ma pracy dla ludzi z jego wykształceniem”. I tak mieliśmy szczęście, że go nie „wsadzili”, gdyż jako „element niepewny” i w dodatku „żerujący” miał w kierunku kryminału wspaniałe perspektywy. Prawie rok żyliśmy z oszczędności uciułanych w sklepie. W końcu rodzice przyciśnięci widmem głodu wyjęli z szafy „rodowe srebra”, na które składało się około pół kilograma srebrnych monet z Piłsudskim i Królową Jadwigą. Z tego, co wiem nikt ich jednak nie chciał kupić przynajmniej za cenę podawaną przez rodziców. A w ogóle posiadanie takich monet tak, jak słuchanie radia „Wolna Europa, też było zabronione pod groźbą więzienia. Jedyny pożytek z tych pieniędzy miałem ja, bo pozwolono mi się nimi bawić.
Kiedy rodzice zaczęli już tracić nadzieję na odwrócenie losu przypadek zrządził, że dzięki protekcji znajomej matki pojawiła się szansa dla ojca na otrzymane pracy na poczcie.Zacznijmy od tego, że Dyrektorem Poczty Polskiej był w tym czasie niejaki pan Saloman - „dusza człowiek”. Tak przynajmniej mówiła o nim znajoma matki. Któregoś dnia matka udała się do niego na umówioną wizytę zabierając mnie z sobą. Dyrektor ten mieszkał na poczcie położonej niedaleko naszej kamienicy, więc wycieczka do niego, nawet dla takiego jak ja szkraba, nie była zbyt męcząca. Ponury budynek poczty wydał mi się największym gmachem jaki w życiu widziałem. Większym nawet od budynku, w którym mieściło się kino, do którego chodziłem z matką na niedzielne „poranki”.
Kiedy weszliśmy do mieszkania Pana Dyrektora pierwsze co zobaczyłem to postać uśmiechniętego murzyna. Był chyba dwa razy większy ode mnie. Murzyn w jednej ręce trzymał popielniczkę, druga zaś ręka zgięta w łokciu służyła do wieszania garderoby.
Kiedy matka nie zdejmując kapelusza powiesiła na jego ramieniu parasolkę – murzyn ukłonił się przewracając przy tym zabawnie oczami.
To tylko boy – on jest z blachy – powiedział niewielki pulchny człowieczek o czarnych kręconych włosach który przywitał Nas z głębi ogromnego pokoju.
Pod nogami miałem perski dywan podobny do tego na którym siedział Ali Baba w filmie dla dzieci. Na okrągłym błyszczącym stole z rzeźbionymi nogami stała chińska waza, w której były jakieś owoce, których nigdy przedtem nie widziałem. Duży rzeźbiony kredens z kryształowymi szybami mieścił kryształy, różnokolorowe flakony i bibeloty. Pierwszy raz widziałem tak duży pokój oraz ogromne rozwieszone na ścianach kilimy na których wisiały szable i kindżały. Jednak to, co najbardziej mnie zainteresowało, to wielkie obrazy w złotych rzeźbionych ramach. Były jeszcze piękniejsze od Matki Boskiej ze sztandaru ojca. Najbardziej spodobał mi się obraz przedstawiający ułanów na koniach wśród śnieżnej zamieci, na których z góry spoglądał również na koniu ich dowódca.
Widzę że pani syn bardzo lubi obrazy - usłyszałem nieco piskliwy głos gospodarza, który następnie zwrócił się do mnie. Ten na górze młody człowieku to Napoleon powiedział wskazując palcem jeźdźca na białym koniu. Mam jeszcze kilka innych Kossaków, ale ten podoba mi się najbardziej. O ten tutaj z powozem i końmi - to Sztenbek, wilki to Wierusz, a portrety Arabów i Arabek to Styka. One nie są olejne. Styka dużo robił temperą.
Niewiele rozumiałem z tej paplaniny. Pochłonięty oglądaniem obrazów słyszałem jak matka powołując się na swoją znajomą zaczęła mówić o ojcu i pracy dla niego. Z tego spotkania oprócz obrazów zapamiętałem jeszcze moment, w którym nasz gospodarz zdjął ze ściany mandolinę i przy jej akompaniamencie zaczął śpiewać w nieznanym mi języku. Dopiero później od matki dowiedziałem się, że śpiewał po rosyjsku
Co do pracy dla ojca to okazało się, że poczta od dłuższego czasu poszukiwała konwojenta obeznanego z bronią. Od czasu napadu na pocztowy dyliżans, podczas którego zginął poprzedni konwojent, nikt się za bardzo do objęcia tej posady nie kwapił. Ojca w końcu jako podoficera z wojska mimo podejrzanego pochodzenia przyjęto na okres próbny.
Zaś o panu dyrektorze usłyszałem raz jeszcze, ale kilka lat później. Było to w pamiętnym roku śmierci przyjaciela dzieci i młodzieży Generalissimusa Stalina. Podobno konkubina, z którą pan dyrektor mieszkał okradła go „do imentu”, jak mawiał ojciec i wyjechała do Warszawy. Nawet nie mógł powiadomić milicji, bo na majątek, który mu zabrała nie posiadał żadnych kwitów. Ponieważ nieszczęścia chodzą parami w tym samym roku stracił jeszcze posadę. Aha, byłbym zapomniał – w tym też mniej więcej czasie zmieniono nazwę Katowic na Stalinogród, co rodzicom przysporzyło trochę kłopotów, bo była wymiana dowodów. Patronem ulicy, przy której znajdowała się nasza kamienica był nadal generalissimus, dalej więc mimo zawirowań politycznych po staremu mieszkaliśmy przy ulicy Stalina.
Ponieważ trochę wybiegłem do przodu wracam więc do swoich wczesnych lat.
Zacznę od dużego wydarzenia, jakim było zapisanie mnie przez matkę do ochronki (tak nazywano wtedy przedszkole) mieszczącej się w przestronnej prywatnej willi. Ze względu na wiek poszedłem do „starszaków”, gdzie od razu się zakochałem. Moją wybranką była pucułowata dziewczynka o niebieskich oczach i długich jasnych warkoczach, za które pociągali ją rówieśnicy. Miłość szybko mi jednak przeszła, kiedy moja wybranka naskarżyła na mnie do wychowawczyni, że palę papierosy. Owszem przyłapała mnie wraz z kolegą, kiedy naśladując dorosłych paliliśmy, ale nie papierosy, lecz zwinięte w ruloniki kawałki gazety. Poza tym to palenie w ogóle nam nie smakowało. Brak szczęścia w miłości, który później często mi towarzyszył spowodował, że skupiłem się na kolegach, co objawiło się już wkrótce częstym „mordobiciem”. W krótkim też czasie dorobiłem się w ochronce opinii awanturnika ku strapieniu matki, która dotąd się mną chwaliła.
Ochronka miała też i swoje dobre strony, głównie w postaci małego posiłku nazywanego wtedy deserem, podawanego codziennie wraz z kapsułkami tranu oraz niemego kina, które raz na dwa miesiące oglądaliśmy w niewielkiej salce. Atrakcje te zawdzięczaliśmy w głównej mierze miejscowemu zakładowi pracy, którego partia wyznaczyła nam na opiekuna. Deser jedliśmy z chęcią, natomiast tran niekoniecznie, a właściwie pod przymusem.
Jeżeli chodzi o kino, to mankamentem było to, że otyły jegomość, który majestatycznie wnosił do salki niewielki projektor miał tylko dwa czarno białe filmy, które nam co drugi miesiąc na zmianę wyświetlał. Mimo tego oglądanie ruchomych obrazków było wtedy atrakcją, a każde pojawienie się grubaska podopieczni ochronki witali z radością.
Pamiętam również swoje pierwsze spotkanie ze śmiercią, którego doświadczyłem tuż za progiem naszego mieszkania. Zmarł bowiem nasz sąsiad - starszy człowiek. Wracając myślami do tamtych chwil do dziś widzę zasłonięte kotary w jego mieszkaniu, zatrzymane zegary wskazujące godzinę śmierci i wychodzący z półmroku wyostrzony nos nieboszczyka. Zobaczyłem część nieznanego świata, który odtąd zawsze później gdzieś obok mnie istniał mimo, że go na co dzień nie widziałem. O tym, że wszystko dobre, co się dobrze kończy, dowiedziałem się już wkrótce, kiedy wdowę po nieboszczyku zabrała rodzina, a do opuszczonego mieszkania wprowadził się nowy lokator.
Było to małżeństwo w wieku moich rodziców wraz z synem i córką. Syn był dwa lata starszy ode mnie i już wkrótce stał się nieodłącznym towarzyszem moich podwórkowych zabaw. Imponował mi nie tylko wiekiem, ale również tym, że chodził do szkoły i umiał pisać. Na wyposażeniu miał drewniany tornister i również drewniany piórnik oraz pióro z modną wówczas obsadką tak zwanym krzyżakiem.
To właśnie w tym mniej więcej okresie pierwszy raz zobaczyłem swoją rodzinną wioskę Wierzbicę. Z perspektywy obecnego czasu, to dostanie się z Będzina na Wierzbicę zajęłoby nam nie więcej jak dwie godziny jazdy samochodem. I to bez specjalnego pośpiechu. Wtedy jednak to była wielka wyprawa. Jechałem z matką pociągiem całą noc. Najpierw do Katowic, a stamtąd po „przetoczeniu” wagonów do Jędrzejowa. W Jędrzejowie była przesiadka na kolej wąskotorową. Niewielka lokomotywka z dużym dymiącym kominem ciągnęła pięć lub sześć wagoników. Miejsca mniej niż w tramwaju. Ławki podobnie jak w tramwaju drewniane.
Miarowy stukot kolejki i kołysanie wagoników sprawiło, że nad ranem w końcu usnąłem. Obudził mnie dopiero głośny gwizd „ciuchci”, która wtoczyła się na małą stacyjkę. Z Hajdaszka, bo tak nazywała się stacyjka, wyszliśmy z matką na szutrową drogę. Dalej można było przemieszczać się tylko pieszo. Po obu stronach szosy, gdzie okiem sięgnąć widziałem pola z dojrzewającym żytem lub pszenicą. Wielkie i czerwone słońce, którego wschód po raz pierwszy w życiu zobaczyłem w całej okazałości zabarwiło żółte zboża na intensywny pomarańczowy kolor. W mieście ze względu na okoliczne domy taki widok nigdy nie był możliwy. Szedłem więc przez jakiś czas urzeczony kolorami wyobrażając sobie, że jestem w innym piękniejszym świecie, znanym z bajek opowiadanych przez ojca czy filmowych poranków. Z tego rozmarzenia wyrwała mnie matka, która przystanęła i zaczęła mną obracać na wszystkie strony. W końcu ze złością stwierdziła, że mam za bladą cerę i jej znajome na pewno pomyślą, że jestem niedożywiony. Niby z miasta a tu taki wstyd.