Zwiedzanie Pałacu Kultury i Nauki w Katowicach, które trwało okrągłe dwa dni dokładnie pamiętam. W sumie z całej szkoły wybrano kilkunastu szczęśliwców, których ciężarówka z rozpostartą na metalowych pałąkach plandeką zawoziła do Katowic rano, a wieczorem przywoziła.
To co zobaczyłem można by stosując oczywiście odpowiednie proporcje nazwać socjalistycznym Disneylandem w kieszonkowym wydaniu. Z tą różnicą że ten nasz Disneyland już był, a ten amerykański powstał dopiero kilka lat później. Wracając do pałacu to zobaczyłem w jego wnętrzu miniaturę krainy bajek, baśni i dziecięcych zabaw.
Wraz z pozostałymi szczęśliwcami zwiedzałem więc ogromne wyłożone marmurem sale pałacu, które mieściły kina wyświetlające bez przerwy bajki, teatr w których zawodowi aktorzy wcielali się w bohaterów baśni Andersena, baseny i sale gimnastyczne. Szczególnie spodobała mi się duża sala w której prezentowano modele kolejek elektrycznych wraz z dworcami, wiaduktami i tunelami, a nawet całymi miastami. Elektryczne pociągi zatrzymywały się na peronach i przed semaforami.
W podświetlonych oknach wagonów można było dostrzec sylwetki pasażerów. W ogromnej sali modelarstwa lotniczego pod sufitem krążył niewielki samolot, który w końcu sam wylądował na marmurowej posadzce.
Rok szkolny ukończyłem z wyróżnieniem, za co w nagrodę pojechałem na pierwsze kolonie letnie, które zafundowali mi rodzice a właściwie władza ludowa, gdyż opłata za nie miała wymiar symboliczny. Tak więc położony w Beskidzie Śląskim u podnóża Czantorii „Dom Pocztowca”, którego Poczta się w międzyczasie dorobiła stał się na okres jednego miesiąca moim nowym miejscem zamieszkania. Tym razem jednak zamiast matki pilnował mnie starszy brat student (tak się wtedy mówiło) Liceum Pedagogicznego w Sosnowcu, którego poczta z rekomendacji tegoż liceum zatrudniła w charakterze pomocnika opiekuna kolonii.
Wprawdzie na kolonie jeździłem potem jeszcze wielokrotnie, tak zresztą jak moi koledzy z podwórka, jednak pamięć tego pierwszego wyjazdu okazała się bardzo silna podobnie, jak smak wielu nowych rzeczy, które wtedy poznałem powodując, że wszystkie następne wyjazdy w większym lub mniejszym stopniu go tylko powielały.
Do dziś więc pamiętam smak i zapach kakao, które po raz pierwszy piłem właśnie na tych koloniach czy czar obozowych ognisk, przy których śpiewaliśmy stare harcerskie pieśni z okresu międzywojnia, często przeplatane nowymi o odwetowym charakterze. Niektóre z nich szczególnie te śpiewane podczas marszu były w języku rosyjskim. Bardzo melodyjne miały tylko ten mankament, że ich nie rozumieliśmy.
Mimo że większość spędzanego na koloniach czasu poddana była rygorom wynikającym, bądź z harcerskich tradycji, czy „socjalistycznego wychowania”, to jednak często dawano nam tak zwany „wolny czas”, który urządzaliśmy po swojemu, jak na przykład zawody na znalezienie czterolistnej koniczyny czy wycieczkę na pobliską Równicę, z której roztaczał się piękny widok na całe Beskidy. Wracając do rygorów, to należał do nich poranny apel, sporadyczny „capstrzyk”, duża łyżka posolonego tranu i trwająca całą godzinę poobiednia „cisza”. Ten ostatni rygor był najgorszy, bo bezpośrednio po obiedzie wymagał od pełnych energii uczestników kolonii nieruchomego leżenia w głębokiej ciszy. Dodatkowo przynajmniej raz w tygodniu razem z rówieśnikami brałem udział w dobrowolnym przygotowaniu kolonijnych obiadów zbierając szczaw na zupę z pobliskiej łąki. Nie przestrzeganie któregokolwiek z tych rygorów władze kolonii karały utratą deseru serwowanego zawsze na podwieczorek.
Wkrótce okazało się, że te moje pierwsze kolonie zapamiętam nie tylko poprzez smak kakao czy czar obozowych ognisk, ale również poprzez gorycz osobistej porażki czy strach przed czającym się gdzieś groźnym światem, którego echo na tych koloniach się o mnie otarło.
Zacznijmy od tego, że pozbawiony czujnego oka matki szybko wybrałem „wolność” wracając do zapomnianych praktyk z przedszkola. Już po pierwszej chłopięcej bijatyce stałem się przez aklamację leaderem grupy rówieśników. Jedynym, który tego wyboru nie zaakceptował był niezbyt rozgarnięty starszy ode mnie o prawie dwa lata kolega o bardzo kiepskiej reputacji. O ile pamiętam to nazywał się Krall. Należy zaznaczyć że mój brat, który wtedy się mną opiekował robił to iście „męską ręką”, która mimo, że był uczniem Liceum Pedagogicznego z pedagogiką niewiele miała wspólnego. A więc oprócz codziennych ćwiczeń do których mnie zmuszał, „lecząc” jak mówił z krzywicy, hartował mnie jak nie przymierzając przyszłego gladiatora do walki na arenie. Kiedy mu w końcu powiedziałem, że ze starszym i głupim Krallem, który mnie często zaczepiał, bił się nie będę nazwał mnie tchórzem, czego nie zdzierżyłem. Pojedynek odbył się tego samego dnia wieczorem w przestronnej Sali, w której często odbywały się tak zwane apele, zaś starszy brat wyznaczył sobie rolę sędziego. ”Manto”, które wówczas dostałem było tak straszne, że aż się popłakałem.
O ile we wszystkich chłopięcych bójkach, w których dotychczas brałem udział twarz nigdy nie była celem samym w sobie (chyba, że przypadkiem), to tym razem było odwrotnie. Mój przeciwnik celował wyłącznie w moją „gębę”. Mimo, że byłem szybszy od niego i na punkty mówiąc językiem bokserskim wygrywałem, to po półgodzinnej prawie walce w końcu mnie w nią trafił. O tym przykrym doświadczeniu, które mnie przez jakiś czas uwierało, wkrótce zapomniałem, kiedy Kralla po kilku kolejnych burdach i kradzieży „czegoś tam” relegowano z kolonii. Ta przygoda miała i dobre strony, bo zrozumiałem, że moja siła nie leży w pięściach, ale w innym miejscu, które muszę dopiero poszukać.
Te pierwsze kolonie utkwiły mi w pamięci jeszcze z dwóch innych powodów. Pierwszym było poznanie rówieśników, którzy zarówno zachowaniem jak i mową różnili się znacznie od mojego dotychczasowego otoczenia. Była to grupa starszych ode mnie chłopców – Ślązaków, nad którymi pieczę sprawował mój brat. Mimo, że mówili śląską gwarą doskonale ich rozumiałem, a wkrótce z kilkoma zaczęła łączyć mnie przyjaźń.
Przede wszystkim uderzyła mnie ich bezpośredniość i szczerość w nawiązywaniu kontaktów oraz ufność w stosunku do tych, których nawet nie znali - jakże inna od naszych zachowań nacechowanych ostrożnością i kunktatorstwem.
Do drugiego zaliczam wydarzenie, którego byłem tylko przypadkowym świadkiem podczas zawodów związanych z szukaniem czterolistnej koniczyny. Otóż pod koniec zawodów do naszej grupy podszedł szczupły dość młody jeszcze mężczyzna o ostrych rysach twarzy, w którym rozpoznałem jednego z opiekunów kolonii. Pytał o rezultat poszukiwań. Kiedy dowiedział się, że nikt takiej koniczyny na razie nie znalazł pocieszył nas żebyśmy się tym nie zrażali, bo właśnie na poprzednim turnusie jednemu ze szczęśliwców się to udało. W momencie, kiedy odchodził do kolejnej grupy „poszukiwaczy” usłyszałem nagle krzyki oraz tumult, po którym podeszło do nas trzech starszych chłopców, prowadząc młodszego rozchełstanego kolonistę chyba w moim wieku. Okazało się, że chłopak ten biegał pomiędzy grupami „poszukiwaczy” salutując z ręką podniesioną do góry i wrzeszcząc „Heil Hitler”. Opiekun zwrócił się do chłopca z pytaniem czy wie, co wykrzykiwał przed chwilą i dlaczego to robił? Chłopiec patrzył na nas spode łba rozglądając się czasami, jakby szukając ucieczki. Kiedy po kolejnym pytaniu zamiast odpowiedzi było krnąbrne spojrzenie i głuche milczenie nasz opiekun podszedł do chłopca złączył z namysłem dwa palce razem, które po chwili wahania rozłączył zostawiając tylko jeden i tym jednym zaczął delikwenta uderzać na zmianę raz w jedno raz w drugie ucho. Widziałem jak zmieniała się jego, twarz która nagle poszarzała, a w oczach pokazały się łzy. Bił tego chłopca jednym palcem i płakał, w końcu zgarbiony odszedł zostawiając nas samych. To wydarzenie, które Mną wstrząsnęło wytłumaczyłem sobie dopiero wiele lat później. Myślę, że ten biedak nie był zawodowym nauczycielem i funkcję opiekuna otrzymał ze społecznego awansu. Być może też ludzie których naśladował małoletni „poszukiwacz czterolistnej koniczyny” wymordowali mu rodzinę.
Do domu wróciłem z bratem opalony i bardziej dorosły. Szykowały się też zmiany bo wujostwo od strony matki – starsze i bezdzietne małżeństwo zaproponowało rodzicom w zamian za opiekę zapis dużego domu położonego w jednej z dzielnic Będzina.
Rodzice nie byli zdecydowani i upłynęło prawie półtora roku zanim dojrzała decyzja o przeprowadzce która zasadniczo zmieniła moje życie. Ponieważ nie byłem zwolennikiem tych zmian, bo łączyły się one z utratą kolegów i szkoły, do której byłem przyzwyczajony póki co cieszyłem się tym, co miałem i nowy rok szkolny rozpocząłem z entuzjazmem.
W międzyczasie wspomniany wujek z okazji rozpoczęcie roku szkolnego podarował mi własnoręcznie zmajstrowaną przez siebie hulajnogę, co zaowocowało tym, że zmieniłem stare przezwisko „Jacka” na nowsze i gorsze „hulajnoga”. Podarunek mimo, że częściowo okazał się „niedźwiedzią przysługą”, był jednak bardzo cenny, bo takiego pojazdu w ówczesnych sklepach nie można było nabyć nawet jeżeli ktoś miał pieniądze. Większość zabawek wykonywano wtedy domowym sposobem, poczynając od szmacianych lalek dla dziewczynek, a na sankach dla chłopców kończąc. Wyjątkiem były „kolorowe jarmarki”, gdzie sprzedawano niewielkie zabawki z „surowców wtórnych”. To z takiego właśnie jarmarku przyniosłem do domu pierwszą w życiu zabawkę w postaci drewnianego motylka, który wesoło trzepotał skrzydłami wprawianymi w ruch przez połączone z nimi koła. Praktycznie od momentu zmiany miejsca zamieszkania nic się szczególnego w moim życiu nie wydarzyło z wyjątkiem tego, że w połowie czwartej klasy szkoła profilaktycznie, podobnie jak kiedyś brata, wysłała mnie do ośrodka wczasowego celem poprawy ogólnego stanu zdrowia. Nie nazywano tego prewentorium, które w tym czasie zaczęto powoli likwidować zaś pobyt w tym ośrodku uzależniono wyłącznie od dobrych wyników w nauce. Kiedy po trzech miesiącach wróciłem do swojej klasy zauważyłem, że w wielu przedmiotach „jestem lepszy” od moich rówieśników. Ostatnim wspomnieniem, jakie zapamiętałem z ul. Stalina był Wyścig Pokoju, którym co roku żyła cała Polska. Podobnie, jak kiedyś cyganów, oglądałem na drodze z czerwonego klinkieru swoich nowych bohaterów - Wilczewskiego i Królaka oraz jadących na samych końcu i trzęsących się z zimna hindusów w barwnych turbanach na głowie.
„Wrześniowa rapsodia ”
Wezwanie mobilizacyjne z datą 28 sierpnia 1939 r. dotarło do mnie dopiero 6 września. Przydzielono mnie do 58 pułku artylerii lekkiej armii Kraków jako dowódcę patrolu łączności. Środki komunikacji publicznej już nie działały i do punktu mobilizacyjnego w Kielcach pojechałem własną podwodą.
Ekwipunek wraz z koniem, który był narowisty i wabił się z litewska „Szaulis” otrzymałem jeszcze tego samego dnia. Co do konia to uprzedzono mnie, żebym podchodził do niego z lewej strony bo z prawej odgryzł ucho poprzedniemu właścicielowi.
Tylko przez kilka dni na mój widok Szaulis kładł uszy po sobie. Wtedy podchodziłem z lewej. Po tygodniu nie zwracałem już uwagi ani na swoje ani na jego uszy. Za to często, kiedy dawałem mu obrok „czochrał” mnie chrapami po karku.
Czas między dziesiątym, a czternastym września, pamiętam jako ciągłe cofanie się armii, bądź wydostawanie z niemieckich okrążeń. Mieli tak olbrzymią przewagę w ludziach i sprzęcie, że dopiero połączenie poszczególnych polskich armii mogło stanowić jakąś przeciwwagę. Otępiały nie zwracałem już uwagi na świst kul czy bomb, których nikt się zresztą nie bał, bo wiadomo, że co słychać to nie zabija.
Około 16 września pod Biłgorajem doszło do połączenia resztek armii, w której się znajdowałem z armią Lublin. Zajęty przez Niemców Tomaszów na razie skutecznie bronił nam przedarcia na kresy. Jednak po kolejnym naszym ataku Niemcy całkiem się pogubili, a front cofnął o kilka kilometrów. Wycofując się na przedpola Tomaszowa zostawili swoich poległych których nie zdążyli pochować. Z niemiecką dokładnością ułożyli ciała pobratymców w duże kopce zlali benzyną i podpalili. Widziałem potem, jak okoliczni chłopi z dogasających stogów wyciągali widłami to, co z nich zostało szukając cenniejszych rzeczy.
Ten ponury widok płonących w stogach ciał zamiast mnie pokrzepić tylko przez moment odwrócił mają uwagę od rozpaczliwego położenia. Nie wiedziałem, że w czasie kiedy ja patrzę na płonące niemieckie trupy dwieście kilometrów dalej na kartoflisku moja żona przyciska do ziemi naszego dwuletniego synka chroniąc go przed kulami z nieba.
Poszedłem na tą wojnę, żeby ich chronić z takim skutkiem, że oto sam z podobnymi jak ja rozbitkami tkwiłem w niemieckim kotle i nie mogłem ochronić nawet samego siebie.
Koszt zdobycia Tomaszowa był taki, że szlag trafił prawie cały nasz ciężki sprzęt. Beznadzieję pogłębiła wiadomość, że Kacap przekroczył wschodnią granicę.
Kiedy dostałem rozkaz od bezpośredniego przełożonego majora Dercywille, że mam podciągnąć łączność pod niemieckie linie wiedziałem, że z tego zadania niewielu z nas wróci. Ten rozkaz oznaczał że sztab chce utrzymać miasto za wszelką cenę. Czas pokazał, że utrzymanie Tomaszowa i przedarcie się na „kresy” w kierunku Lwowa było możliwe tylko w jednym przypadku, to jest połączenia armii, w której się znalazłem z armią Frontu Północnego, od której byliśmy całkowicie odcięci.
Wracając do Francuza to wiedziałem że wydając mi rozkaz był jedynie przekaźnikiem sztabu. A w ogóle była to dość barwna postać. Słyszałem, że często paradował na linii ognia wyprostowany, jak nie przymierzając Świerczewski w Bieszczadach. W odróżnieniu jednak od Świerczewskiego był trzeźwy.
Tymczasem Niemcy ściągali zewsząd posiłki i wczesnym rankiem zaczęli już ostrzał. Dniało, kiedy wyruszyłem z chłopcami. Wkrótce skończyło się miasto i przez jakiś czas jechaliśmy wąskim parowem, który w znacznej mierze nas osłaniał. W pewnym momencie jednak parów się skończył i znaleźliśmy się na otwartej przestrzeni. Nasz cel w postaci niewielkiego zagajnika, do którego ciągnęliśmy linie był oddalony o jakieś osiemset metrów.
Wiedzieliśmy, że Niemcy są na przedpolach i że się okopali. Jednak nikt nie wiedział, gdzie są dokładnie, bo lotniczego wsparcia nie było. Kiedy spojrzałem przez lornetkę, to osłupiałem. Byli tak blisko, że widziałem twarze bombardierów krzątających się przy armatach. O wycofaniu się nie było już mowy, a jedynym ratunkiem było jak najszybsze dotarcie do zagajnika. Ruszyliśmy co koń wyskoczy.
Słyszałem przed sobą ciężki oddech Szaulisa, a za sobą warkot rozwijanego bębna i odgłos naszych baterii, które powoli się w Niemców wstrzeliwały.
Obok mnie przemknął któryś z naszych koni bez jeźdźca. Niemcy z początku bili z moździerzy, ale kiedy odezwały się działa wiedziałem, że żarty się skończyły. Nie więcej jak sto metrów przed zagajnikiem Szaulis potknął się i zatrzymał tak nagle, że o mało nie wyleciałem z siodła. Kiedy próbowałem go poderwać zaczął kołysać zadem, a chwilę potem klęknął. Pochyliłem się i zauważyłem niewielką ranę na jego szyi. Wyglądało to na odłamek szrapnela. Z chrapów na piersi szła gęsta posoka.
Zdjąłem bęben i zacząłem biec do zagajnika. Kiedy dotarłem była tam już część chłopców z patrolu. Na moment się odwróciłem i zobaczyłem, że Szaulis nadal klęczy. Do tego co z nas zostało dołączyły jeszcze trzy konie bez jeźdźców. Zanim wszystkich policzyłem nadałem do naszych baterii pierwsze meldunki.
Do zalegających na przedpolach Niemców dołączyła kolejna armia. Wkrótce mimo naszej rozpaczliwej obrony przejęli miasto. Nie mieliśmy już paliwa i kończyła się amunicja. Dowódca podjął decyzję o kapitulacji i rozwiązaniu naszych oddziałów, jednak bez składania broni. Mieliśmy ratować się na własną rękę i dołączyć do przebijającej się w naszym kierunku od strony Chełma i Zamościa armii Dąb-Biernackiego i Andersa. Padła też decyzja o zakopaniu sztandaru armii. Podobno tego sztandaru nigdy już nie odnaleziono.
Byłem w Oddziale, który mając sztandary pułku nie zakopał ich, ale podarł zaś fragmenty przekazał żołnierzom jako relikwie. Jeden z tych fragmentów, który mi przypadł w udziale schowałem za poły płaszcza. W kierunku Zamościa i Chełma przedzieraliśmy się tylko nocą, za dnia korzystając z chłopskiej gościnności. Zanim rozwiązano oddziały wypłacono nam jeszcze zaległy żołd.
Do armii Biernackiego dołączyłem wraz z kolegami pod Tarnawatką. To właśnie tam doszło bitwy w której straciłem większość moich kolegów z armii Lublin. Cel był podobny jak poprzednio - zdobyć Tomaszów.
Natarcie rozpoczęło się jeszcze pod osłoną nocy. Mieliśmy opanować niewielkie wzniesienie z kilkoma gniazdami niemieckich CKM- ów. Na „bałyku” podeszliśmy pod wzgórze.
Kiedy zaczęło świtać rozpętało się piekło. Krzyżowy ogień pocisków zapalających przygniótł nas do ziemi. Wyglądało to jak robaczki świętojańskie, które leciały w naszym kierunku. Bili też z moździerzy. Jedno ze stanowisk niemieckich zamilkło po celnym trafieniu naszych działek ulokowanych na dole.
W połowie wzgórza padł rozkaz założenia bagnetów. Co chwilę ktoś „kipnął” nosem w ziemię. O tym, że już nie żyje wiadomo było, kiedy zostawał w tyle. Mój kolega krajan ze Staszowa, który leżał obok mnie uśmiechnął się do mnie przewracając na wznak dla złapania oddechu. Żeby odpocząć poszedłem w jego ślady. Kiedy zacząłem się ponownie czołgać został w tyle. Cofnąłem się. Byłem na wysokości jego twarzy i zobaczyłem, że dalej się uśmiecha. Przez krótki czas próbowałem dostać się do jego nieśmiertelnika, ale ogień z karabinów maszynowych uniemożliwiał mi nawet na moment oderwanie od ziemi. W końcu musiałem go zostawić.