czyli
Podróży Guliwera ciąg dalszy (3)
Natomiast Święta Wielkanocne mniej tajemnicze niż Boże Narodzenie zawsze uważałem za weselsze. Kupowana przez większość rodzin raz w roku szynka z kością (innych nie było), była daniem, na które cały rok się czekało. Przyrządzano ją w prosty sposób, gotując lub marynując w zależności od umiejętności kulinarnych gospodyni. Na tę okoliczność ojciec ucierał chrzan jako dodatek do kraszanek i właśnie szynki. Był to również czas pieczenia ciast pod różnymi postaciami.
Raz w roku jadłem więc sernik i pieczone na brytfannie kruche ciastka. Na stole zawsze królował duży baranek z wetkniętą w bok chorągiewką. Po świętach można go było zjeść jak zwykłe ciasto. Aluminiowa forma do jego pieczenia, podobnie jak młynek do kawy, waga z mosiężnymi szalkami i lodziarka był pozostałością po sklepie. Z czasem z tego sprzętu ostała się jedynie waga, którą ojciec zawsze na Wielkanoc aż do śmierci starannie czyścił. Myślę, że była dla niego czymś w rodzaju symbolu, jak szczotka do konia, menażka i sztandar z kampanii wrześniowej.
Obok naszego budynku stał mały domek, w którym mieszkały dwie staruszki-chyba siostry. Utrzymywały się z sprzedaży jarzyn, które hodowały w maleńkim ogródku. To tam kupowałem swój największy przysmak – rzodkiewki. Jedna kosztowała 50 groszy. Mogłem kupić jedną na tydzień. Tyle dostawałem od matki. aś od „wielkiego dzwonu” lody od Goraja - tak się reklamował obwoźny lodziarz. Gałka kosztowała złotówkę. Od czasu do czasu jagody kupowane na cynowe miarki, z których mieliśmy w domu zupę jagodową. Matka potrafiła często wyczarować prawie z niczego coś smacznego.
Na przykład chleb z mlecznym kożuchem posypany cukrem, który często jadłem na śniadanie. Wtedy mleko po przegotowaniu miało jeszcze kożuch. Któregoś dnia nasz sąsiad z przeciwka przyniósł nam na spróbowanie dwie konserwy ze szprotami. Fabryka, w której pracował dawała swoim pracownikom przed świętami niewielki związkowy deputat w postaci „rogu obfitości”. Część produktów było z UNRY, część z naszych zakładów jako odrzut eksportowy. W każdym razie mając prawie siedem lat po raz pierwszy widziałem konserwę. Podobnie było z kabanosami, których wiązkę przyniósł sąsiad z pierwszego piętra - dobrze zapowiadający się pracownik „Społem”. To ten, który zrobił elektryczną gwiazdę betlejemską. Często później u nas gościł ucząc ojca oprawiania książek. Był to zresztą w ogóle bardzo zdolny człowiek, po którym wszystkim dzieciom naszego budynku zostały „pamiątki” w postaci zdjęć, które zrobił przy pomocy samodzielnie wykonanego powiększalnika.
Wprawdzie biedna poczta nie dawała „rogów obfitości”, ale już prasę czy niektóre czasopisma oraz dostęp do deficytowych książek po ulgowych cenach ojciec miał ułatwiony. Stąd co miesiąc miałem „Ogonioka”, pierwsze wydanie „Wicka i Wacka” i dużą księgę rosyjskich bylin „O wojach i witeziach” przełożonych na piękną polszczyznę.
Moimi więc ulubionymi bohaterami był Wicek i Wacek oraz rosyjski Ilia Muromiec, nie licząc oczywiście towarzysza Stalina, który w tym czasie był już przyjacielem dzieci i młodzieży wszystkich krajów, które Związek Radziecki otoczył opieką.
Zanim poszedłem do pierwszej klasy szkoły podstawowej wydarzyła się rzecz, która na zawsze (tak wtedy myślałem) przypieczętowała moją decyzję o zostaniu artystą malarzem.
Otóż podczas corocznego konkursu strojenia choinek u jednego z sąsiadów zauważyłem w pokoju duży olejny obraz rozmiarami porównywalny do tych jakie widziałem już u naczelnika poczty. Różnił się jednak od tamtych zasadniczo, gdyż miał bardziej żywe kolory i pachniał świeżą olejną farbą. Urzekła mnie soczystość barw nieporównywalna do tych z rycin i oleodruków, a nawet starych obrazów naczelnika. Przypominał mi barwy z chorągwi ojca, która gdzieś w międzyczasie zaginęła.
Kiedy wróciliśmy do domu wymogłem na matce, aby poszła prosić sąsiadów o umożliwienie mi „przerysowania” tego obrazu, to jest zrobienia jak byśmy dzisiaj powiedzieli jego kopii. Z niecierpliwością czekałem na powrót matki ściskając w ręce Koh-I-Nora, to jest paczkę czeskich kredek najlepszych, jakie wtedy były na rynku. Matka wróciła z radosną wiadomością oraz obietnicą zakupu arkusza bristolu, który w tym czasie był podobnie drogi, jak kredki które dostałem na Boże Narodzenie. Przez trzy kolejne wieczory nanosiłem mozolnie kredkami na bristol szczegóły obrazu. Kiedy skończyłem matka pokazała moje „dzieło” prawie wszystkim sąsiadom, którzy zgodnie orzekli, że mam duży talent, który „nie może się zmarnować”. Pierwszą też nagrodę jaką w życiu otrzymałem za malowanie było poznanie twórcy obrazu, który utwierdził mnie w przekonaniu, że powinienem „iść tą drogą” oraz pokazał mi tubki farb olejnych i sposoby ich mieszania, a na końcu swój szkicownik, w którym naniesione były rysunki ptaków, kwiatów oraz Świętych Mikołajów.
Wtedy nie wiedziałem jeszcze, że w przyszłości podzielę jego los samouka, zaś moje malowanie często będzie pasmem zarówno radości, jak i utrapienia.
Rozdział II
Moje Uniwersytety (nauczania ustawicznego)
Kiedy w Roku Pańskim 1951 matka zapisała mnie do I klasy szkoły podstawowej o symbolu „b” - poczułem się dorosłym. Rezultatem tego zapisu był ekwipunek, który otrzymałem w postaci tornistra sporządzonego z drewna i grubej brązowej ceraty. W tornistrze znajdował się czarno-biały elementarz, dwa zeszyty w linie i kratkę oraz masywna na moje nieszczęście drewniana linijka. Ekwipunek ten uzupełniał drewniany piórnik z obsadką i piórem, gumka „myszka” oraz dobrze zaostrzony ołówek. Miałem więc w końcu wszystkie przedmioty, których dotychczas zazdrościłem starszemu koledze. Cichobiegi (tak nazywano wtedy tenisówki) matka odnowiła „sekatywą”, to jest gęstą białą farbą używaną jedynie raz w roku ze względu na koszty. Mój strój pierwszoklasisty dopełniała granatowa bluza oraz modne wówczas pół kolanówki, to jest pończochy o nieokreślonej barwie zrolowane do kolan. Wyż demograficzny spowodował, że były aż trzy pierwsze klasy, każda oznaczona inną literą oraz koedukacyjny system nauczania.
Obszerna sala lekcyjna, w której podekscytowany znalazłem się pierwszy raz, mieściła około dwadzieścia zespolonych z blatem ławek pomalowanych na ciemno zielony kolor. Ustawione w kliku rzędach (jedna za drugą) oddzielone były od siebie metrowym przejściem umożliwiającym komunikację uczniów do tablicy, biurka nauczyciela i drzwi wejściowych. Wyjście ewakuacyjne usytuowane było na końcu sali. Każda ławka posiadała dwa wgłębienia, w których mieściły się kałamarze z czarnym atramentem przeznaczonym dla dwóch uczniów. Chłopcy siedzieli z chłopcami, dziewczynki z dziewczynkami. Naprzeciwko ławek po lewej stronie ściany wisiała czarna tablica zaś obok w centralnej części usytuowany był czarny drewniany podest (podwyższenie) nazywane katedrą, na którym znajdowało się biurko i krzesło dla nauczyciela. Pod samym sufitem zauważyłem niewielki krzyż, a poniżej dwa portrety mężczyzn. Jeden był łysy a drugi z czupryną i wąsem. Tego z wąsem później zapamiętałem z powodów opisanych poniżej. Surowe deski podłogi wypastowane były pastą w kolorze brudnej ścierki o bardzo intensywnym zapachu, której odór czułem na ubraniu nawet po lekcjach. Zanim wychowawczyni pozwoliła nam usiąść musieliśmy zmówić modlitwę.
O ile pamiętam zaczynała się od słów „Kiedy ranne wstają zorze……….” .
Do obowiązków każdego ucznia niezależnie od pobieranej nauki należało pełnienie dyżurów, które cyklicznie wykonywali według rozpisanego wcześniej harmonogramu. Polegało to głównie na czyszczeniu tablicy oraz przynoszeniu kredy otrzymywanej od woźnego szkoły. Trzeba zaznaczyć, że woźny w systemie zarządzania szkołą był bardzo ważnym elementem, a właściwie instytucją bez której lekcje nie mogły by się odbywać. Instytucja składała się z usytuowanego na korytarzu biurka za którym siedział zwalisty mężczyzna z sumiastymi wąsami, którego głównym atrybutem był wielki mosiężny dzwonek z przytwierdzonym do górnej części uchwytem, którym co czterdzieści pięć minut potrząsał. Często z utęsknieniem na ten dzwonek czekaliśmy, gdyż wyzwalał nas od wszechwładzy nauczycieli przerywając lekcję.
Okres, który teraz opisuję nie był ciekawy. Szalała choroba Heinego Medina, która w odróżnieniu od dzisiejszej pandemii nie polowała na starców ale wręcz odwrotnie. Widziałem strach w oczach matki, która swoje lęki o mnie przenosiła na całą rodzinę podejmując często irracjonalne działania ograniczając mnie i starszemu bratu kontakt z rówieśnikami. Powojenna bieda aktywowała też wśród młodzieży gruźlicę. To z jej powodu zagrożony nią starszy brat znalazł się w prewentorium. Na szczęście sieć tego typu uzdrowisk była już w Polsce na tyle rozwinięta, że chorobę dość szybko opanowano i wkrótce w masowej skali stała się jedynie wspomnieniem.
Póki co podobnie jak znaczna część mojego rocznika miałem krzywicę, którą władza ludowa leczyła w ochronkach i na koloniach tranem z UNRY w szkole zaś siedzeniem w ławce z rękami skrzyżowanymi na plecach. Ta niewygodna pozycja zapobiegała wprawdzie garbieniu, ale wymagała od uczniów dużego heroizmu. W krótkim czasie z dziecka przysparzającego rodzicom zmartwienia przeistoczyłem się w grzecznego ucznia, za co zbierałem bardzo dobre oceny z zachowania (była taka ocena). Ta ocena była zresztą najważniejsza i jej obniżenie mogło zakończyć się relegowaniem ucznia ze szkoły normalnej do tak zwanej szkoły „specjalnej”, czego zresztą doświadczył jeden z moich kolegów. Wszystkie zajęcia prowadziły panie wychowawczynie, a jedynym mężczyzną w gronie nauczycielskim był dyrektor szkoły, nazywany przez nas z powodu siwej brody „dziadkiem”. Jednak tak naprawdę to dyrektorem był tylko z nazwy, bo szkołą rządziła jego zastępczyni, której się wszyscy bali. O ile chłopcom czasami się upiekło, to dla dziewcząt była bezlitosna. Z perspektywy lat był to jednak najwspanialszy okres mojego dzieciństwa. W drugiej klasie szkoły podstawowej wygrałem wojewódzki konkurs rysunku i malarstwa dla dzieci w wieku do lat dziesięciu. Konkurs organizowało polskie radio. Nagrodą była książka z czarno-białymi ilustracjami, której tytułu nie pamiętam oraz pismo z gratulacjami od redakcji. Pismo zawierało nie tylko gratulacje, ale również ocenę moich prac pod względem „warsztatu”, który uznano za dojrzały. Dostałem również zalecenia, abym rysował i malował wedle własnych kompozycji. Te krytyczne uwagi spowodowały, że przestałem kopiować obrazy sowieckich socrealistów z „czteropakiem” włącznie.
W podstawówce podobnie jak w przedszkolu kierowany próżnością dość szybko zacząłem wykorzystywać atut „ładnego rysowania”, co zaowocowało ulgowym traktowaniem mnie przez nauczycieli oraz przysporzyło wielu kolegów którym imponowałem. Zaczęły się mną interesować również dziewczynki szczególnie po tym, jak jedną z nich sportretowałem. To moje rysowanie miało jednak też i ujemne strony. Wychowawczyni naszej klasy - przedwojenna nauczycielka, którą darzyłem sympatią zaczęła mnie używać do redagowania modnych wówczas „gazetek ściennych”, które w głównej mierze sam komponowałem i uzupełniałem własnymi rysunkami. Z czasem też zaczęła mnie „wypożyczać” wychowawczyniom innych klas, co już nie było wesołe, bo często zlecano mi robienie gazetki jako „pracę domową”, którą wykonywałem po zajęciach lekcyjnych kosztem czasu przeznaczonego na zabawy z rówieśnikami.
Pewnego dnia zbuntowałem się i nie wykonałem kolejnej gazetki ściennej tłumacząc to nieporadnie bólem głowy. „Nagrodą” była pierwsza „łapa”, którą za karę zaliczyłem w pokoju nauczycielskim. I tak miałem szczęście bo od „łapy” znacznie gorszą karą było klęczenie na grochu w tak zwanym kącie z pięknym widokiem na całą klasę. Zaraz po tym wydarzeniu przezornie zamieniłem z kolegą swoją masywną linijkę na jego mniejszą i cieńszą.
Ten epizod zapamiętałem jednak głównie z innego powodu. Kiedy z własną linijką (po którą mnie wysłano) wróciłem z powrotem do pokoju nauczycielskiego usłyszałem głos mojej wychowawczyni skierowany do koleżanki której nie namalowałem gazetki.
- To Stalin go ukatrupił - tu padło nazwisko znanego Polaka patrioty, który zginął osiem lat temu w katastrofie samolotowej niedaleko wybrzeży Hiszpanii. Nazwisko tego generała pierwszy raz usłyszałem od ojca, który w rozmowie z sąsiadem również twierdził, że generał został zabity.
Ponieważ nie za bardzo wierzyłem w to, aby mój idol, który wszystkich naokoło kochał i do którego w marzeniach chciałem być podobny mógł kogoś „ukatrupić” skupiłem się na otrzymanej karze i doznanym upokorzeniu.
Wkrótce po tym wydarzeniu zauważyłem, że moja wychowawczyni siadając na krześle przesuwa go niebezpiecznie w obręb krawędzi „katedry”. Brak kontroli staruszki podczas codziennego rytuału zasiadania na katedrze podsunął mi iście szatański pomysł.
Któregoś dnia wykorzystując pełniony dyżur przed lekcją ustawiłem krzesło prawie na krawędzi katedry. Do dziś nie wiem dlaczego to zrobiłem, bo o głupotę się wtedy nie posądzałem, tym bardziej, że byłem przecież jej ulubionym uczniem, czego zresztą zazdrościli mi prawie wszyscy koledzy z ławy szkolnej.
Na początku pierwszej lekcji pod ciężarem mojej wychowawczyni jedna z nóg krzesła osunęła się na podłogę i biedaczka runęła na katedrę odsłaniając staroświeckie falbanki damskiej bielizny czemu towarzyszył koedukacyjny rechot.
Do dziś mam wyrzuty sumienia i kiedy obecnie wspominam już jako starzec tamtą chwile to jest to jedna z dwóch rzeczy, które w kończącym się życiu naprawdę żałuję.
Przed ukończeniem drugiej klasy „staruszka którą wywróciłem na krześle” umieściła mnie na elitarnej liście wzorowych uczniów, których sam towarzysz Bierut (ten z czupryną i wąsem) zaprosił do wybudowanego przez siebie rok wcześniej Pałacu Młodzieży.
Pałac był oczywiście jego imienia i mieścił się w Katowicach. To wiekopomne wydarzenie spowodowało, że towarzysz Bierut niejako z automatu otrzymał tytuł „przyjaciela dzieci i młodzieży”, który w obiegu publicznym funkcjonował później równolegle z nabytym przez niego wcześniej tytułem „jebaki”. Podobno tego drugiego tytułu dorobił się bez pomocy partii, dzięki swojej wyjątkowej pracowitości, która połączona z wrodzoną skromnością powodowała, że prasa w odróżnieniu od pierwszego tytułu na temat tego drugiego się nie rozpisywała.