Nazywam się Waldemar Nowak i jestem świeżo upieczonym absolwentem filologii polskiej, a na tę chwilę, na początku wyboistej drogi robienia doktoratu. Jeszcze jedno, mam gorącą prośbę, abyście zwracali się do mnie panie magistrze, a nie panie profesorze, jak jest powszechnie przyjęte, zgoda? To ja tyle o sobie, teraz chciałbym was poznać z imienia i nazwiska.
Otworzył dziennik lekcyjny. Iksiński, Igrek.
Wstawaliśmy dopowiadając, jestem lub obecny.
– Wiecie, co wam powiem? Doskonale zdaję sobie sprawę, że język polski nie jest u was na pierwszym miejscu zainteresowań. Zdaję sobie sprawę z tego, że przyszliście tu, aby zdobyć konkretny zawód.
No, ale jest jak jest. W programie nauczania jest i ten nieszczęsny język, skądinąd bardzo piękny, kwiecisty, ale i niezbyt łatwy do jego opanowania przez obcokrajowców.
Tak więc nie miejcie mi za złe, gdy będę was zanudzał zasadami gramatyki, czy też maglował klasówkami z ortografii. To moja praca i takie z niej wynikające obowiązki. Jeśli chcecie ukończyć szkołę, musicie pochylić się nad tym przedmiotem z całą starannością, bo jak nie, to miotła do ręki i hajda zamiatać ulice.
Rozległ się ostry dźwięk dzwonka tłumiony rumorem odsuwanych krzeseł.
– Hola, hola panowie!
Zerwaliście się jak przysłowiowy tabun spłoszonych konin a dzwonek jest sygnałem dla prowadzącego lekcję nauczyciela, że już czas kończyć,nie dla was.
No. Dziękuję za uwagę. Widzimy się jutro.
Wyszedł zza biurka.
– Co tak mi się przyglądacie?
Nagle doznał olśnienia.
–Acha, rozumiem. Chodzi o trampki, tak? Wiem, że nie za bardzo pasują do garnituru, ale buty oddałem do podzelowania, a drugiej pary nie posiadam. – Rozłożył bezradnie ręce. – Trzeba sobie jakoś w życiu radzić, tak, czy nie?
Od tej pory mówiliśmy o nim nie inaczej jak Trampek. Trampek to, Trampek tamto.
Któregoś dnia po lekcjach graliśmy w piłkę nożną na naszym niewielkim boisku szkolnym. Krzyknął wtedy:
– Mogę dołączyć ?
Zgodziliśmy się.
Nim wszedł na boisko, zdjął trampki i podwinął nogawki garniturowych spodni. Grał całkiem nieźle, strzelił nawet dwa gole. W trampkach i garniturze, rzecz jasna i pod krawatem poszedł też na „Zemstę” Aleksandra Fredry.
Siadając w fotelu, przeprosił najbliżej siedzących uczniów, by go trącili łokciem, gdyby zaczął chrapać, mówiąc, że twórczość tego hrabiego zna na wylot, a poza tym jest bardzo niewyspany. Potraktowali to jako świetny żart, ale ale, żarty żartami, a tu faktycznie po kilku minutach rozległo się dosyć mocne chrapanie. Wieść o tym rozeszła się pocztą pantoflową lotem błyskawicy. Cała szkoła, aż huczała na ten temat, nic dziwnego, że dotarła i do samego dyrektora.
– Panie kolego – zaczął dyrektor – doszły mnie słuchy o niestosownym pana zachowaniu się w teatrze. Prawda to czy plotka plugawa?
– Powiem bez ogródek, prawda.
Dyrektor mocno zdziwiony zapytał:
– Co ma pan na swoje usprawiedliwienie?
– Wie pan, dzień wcześniej miałem wieczór kawalerski i szczerze mówiąc, przeciągnął się do bladego świtu.
– Żeni się pan?
I nie czekając na odpowiedź dodał:
– Serdecznie gratuluję
– Nie ma czego gratulować, zaręczyny zostały zerwane.
– Jak to?
– A tak to, zakochałem się w innej.
– A narzeczona, panie kolego? Co z narzeczoną?
– W niej też jestem zakochany, ale w tej drugiej jeszcze bardziej, i to od pierwszego wejrzenia.
– Panie kolego, pan kpi ze mnie?
– Ależ skąd, pan dyrektor raczy wybaczyć, może tak to wygląda, ale zapewniam, że nie. Mówię jak było. Koledzy sprawili mi prawdziwą niespodziankę, zapraszając na mój wieczór kawalerski uroczą i niezwykle piękną striptizerkę, a we mnie jakby piorun strzelił. Teraz tylko ona mi w głowie, o tamtej też myślę, z tym że już nie tak jak wcześniej.
– Albo pan robi ze mnie wariata albo sam pan nim jest.
– Jeżeli już panie dyrektorze, to zakochanym wariatem.
– Panie Waldemarze, niechaj pan już idzie do swoich zajęć, bo zdaje się, że zaraz będzie dzwonek na lekcję.
Przedmioty związane z nauką zawodu dla wielu były przysłowiową bułką z masłem, gorzej bywało z językiem polskim, a szczególną drogą przez mękę był on dla Ziutka pochodzącego z Gór Świętokrzyskich. Jego apogeum z gramatyką nastąpiło przy omawianiu wiersza Władysława Broniewskiego „Łódź”, gdzie pada nazwisko potężnego fabrykanta KarolaScheiblera. Jedni tę pracę pisemną odrobili całkiem poprawnie, inni nie. Do tych drugich należał też Ziutek, na jego nieszczęście wezwany do tablicy.
Poszedł jak skazaniec na ścięcie.
– Ziutek, bez obrazy, ale napisz ty list do rodzicieli, żeby sprzedali na jarmarku wieprzka i w trymiga przysłali ci dudki na korepetycje.
Dobra. Weź kredę i napisz mi na tablicy Scheibler.
Rzecz jasna zaczęliśmy podpowiadać.
– Cisza panowie, nie rozpraszajcie Ziutka – oponował Trampek.
Głowę podparł lewą ręką, a prawą zawzięcie stukał w blat biurka. Nagle obejrzał się.
– Nie, chyba za chwilę zwariuję.
Zerwał się z krzesła, dobiegł do okna wychodzącego na zewnętrzny dziedziniec szkoły, a gdy już się uporał z jego otwarciem, wychylił się do połowy krzycząc ile sił w gardle:
– Ratunku. Gramatykę zarzynają.
Wybuchliśmy gromkim śmiechem,
– Co tu do śmiechu, tu trzeba płakać – mówił zrozpaczony.
Znów był przy oknie, jak przedtem wychylony do połowy, łapiąc chciwie chłodne, jesienne powietrze.
Skrzętnie skorzystaliśmy z nadarzającej się okazji. Ziutek dostał upragnioną karteczkę z poprawnie napisanym nazwiskiem.
Trampek długo, wprost z uporem maniaka wpatrywał się w tablicę.
– Cóż,słowo się rzekło, kobyłka u płotu.
Odwróciliśmy się. W drzwiach stał dyrektor.
– Zapraszam pana do mego gabinetu.
Trampek delikatnie zamknął dziennik.
– Panowie, do odważnych świat należy – powiedział.
W tym momencie nie było nam do śmiechu, jemu chyba też.
– Proszę bardzo, niech pan siada– zapraszał dyrektor.
– Panie kolego, wydzierał się pan tak, że cała szkoła chyba słyszała, w każdym bądź razie ja na pewno, choć słuch mam nienajlepszy. Musi się pan tak zachowywać? Jest pan nauczycielem, powinien dawać przykład, być wzorem dobrych manier. Szkoła to nie teatr. Nie jest pan na scenie, kiedy prowadzi lekcje.
Mam jeszcze jedną sprawę do omówienia. Jak pan zapewne już wie, pojutrze nasza szkoła będzie obchodzić jubileusz 50-lecia. W związku z czym będziemy mieć gości z Kuratorium Oświaty, które mnie poinformowało, że zaszczyci nas swoją obecnością pan minister. Więc dobrze by było, aby pan, panie kolego, w tym dniu przyszedł do szkoły nie w trampkach, tylko w normalnych półbutach, jakie się nosi do garnituru, wie pan tu chodzi o etykietę. Ja rozumiem, jest XX wiek, wy młodzi łamiecie obowiązujące kanony, ale wydaje mi się, że są pewne granice, których nie należy przekraczać, zwłaszcza jeśli idzie o dobry smak. Nawet w modzie, panie kolego, nawet w modzie.
Jaki jest stosunek pana do mojej wypowiedzi?
– Jest problem i to nie lada. Buty od szewca mam odebrać w przyszłym tygodniu, dokładnie rzecz ujmując dopiero w piątek, a na nowe mnie nie stać. Wynajem mieszkania, utrzymanie – to wszystko kosztuje, a pensyjka cieniutka.
– Wieczór kawalerski też pewnie do tanich nie należał – wtrącił dyrektor.
– Coś panu powiem, ja ten problem rozwiążę od ręki. – Sięgnął do wewnętrznej kieszeni marynarki.
– Proszę. – W ręku trzymał mile szeleszczące banknoty.– Odda pan jak będzie mógł. Umowa stoi?
– Zgoda – powiedział Trampek.
– A swoją drogą jako dziecko marzyłem o trampkach. Na pastwisko za krowami boso biegałem panie kolego.
– Dyrektorze, ja to inaczej? Też boso biegałem na wypasie, z tym że nie za krowami, a za owieczkami.
– Kiedy to było?
– W czasie studiów, a dokładnie w wakacje przez lipiec i pół sierpnia bywałem juhasem, by później aż do października za zarobione pieniądze włóczyć się po górach od schroniska do schroniska. W cieplejsze noce dla oszczędności, sypiałem nie w, a obok schroniska.
– I nie bał się pan napadu, albo dzikich zwierząt?
– Troszeczkę się bałem, ale raz przeżyłem taką przygodę, że po niej już nigdy więcej nie odważyłem się spać pod gołym niebem, po namyśle dodał:
– Noc wówczas była stosunkowo ciepła jak na wrzesień, a niebo tak cudownie rozgwieżdżone, że i sen jakoś nie chciał przyjść. Za to przyszedł ktoś inny. Gość nieproszony, a może to ja byłem gościem nieproszonym dla niego. No bo tak. Posłanie naszykowałem sobie tuż przy potoku, jakieś sto metrów od schroniska. Samotny się nie czułem, bo i światła w oknach widziałem i ludzi było słychać. No więc leżę ja sobie, potok mi szumi, gwiazdy puszczają do mnie oko, aż tu ni z gruszki ni z pietruszki słyszę sapanie i pomruki. W pierwszej chwili pomyślałem, jestem mimowolnym świadkiem „romantycznej randki”, więc naciągnąłem śpiwór na uszy, ale nic z tego, dalej słyszę to sapanie i pomruki i to jakby coraz wyraźniejsze.
Myślę – co jest grane?
Wysuwam głowę spod śpiwora i oczom nie wierzę. Na wyciągnięcie ręki stoi niedźwiedź, albo niedźwiedzica. Ze strachu zapomniałem pacierza. W głowie tylko jedno. To już koniec. Patrzę na tego misia jak zahipnotyzowany, a on, a może ona gapi się na mnie. Dyrektorze, cuda się zdarzają na tym świecie. Ja jestem tego żywym przykładem. Obwąchało mnie to to i co? Zabrało się i poszło sobie. Resztę nocy spędziłem w schronisku, do którego nie za bardzo chciała mnie wpuścić panienka z recepcji, usilnie przy tym namawiając do wyprania spodni w potoku. Ja jej na to, że to wszystko przez tego amatora nie tylko miodu i ani mi w głowie iść tam w środku nocy. Koniec końców ustąpiła. Rano, zaraz po gorącym prysznicu, nie jedząc nawet śniadania poszedłem do najbliższego kościółka położonego w dolinie, by podziękować za ocalenie.
– Panie kolego, jestem ateistą, ale będąc na pana miejscu, też bym tak postąpił.
Ktoś zapukał do drzwi.
Po chwili stanęła w nich sekretarką.
– Przepraszam, czy można?
– Tak, tak, proszę.
– Panie dyrektorze, minutę temu był telefon z Warszawy. Pan minister przybędzie na uroczystości związane z jubileuszem szkoły, tak jak było wcześniej uzgodnione.
– No i widzi pan. Niedźwiedź…