- Smarkaczu jeden, gdzie masz łapcie?
Pytam się, gdzie? Ogłuchłeś?
Mocno ciągnął za uszy. By zmniejszyć uczucie bólu stawał na palcach, lecz na nie wiele się to zdawało. Nie pomagały nawet łzy. Czego ryczysz sieroto? Pilnuj swoich rzeczy. Jak można, no jak można się tak zachowywać. Przecież on jest jednym z was. Mieszkacie pod jednym dachem, dzielicie ten sam los, a mimo to okradacie siebie nawzajem. Który to zrobił? Co, nie ma takiego? Na kogo chcecie wyrosnąć? Na złodziei? Jazda mi stąd i bez łapci nie wracaj. No, czego stoisz idź i szukaj ich. Nie dość, że nie jesteście przy rodzicach, to jeszcze tak podle postępujecie. Za kradzieże, za ucieczki grożą wam poważne konsekwencje, włącznie z odesłaniem do poprawczaka. Niektórzy zapewne pamiętają starszych kolegów, którzy tak właśnie skończyli. Chcecie iść w ich ślady?
Zaskrzypiały nienaoliwione zawiasy, zza drzwi wysunęła się łysa głowa wychowawcy.
- A ty czego tu jeszcze stoisz? Już cię tu nie ma. No idź, szukaj tych cholernych łapci.
Poszedł i szukał. Szukał tu, szukał tam i nic z tego. Prędzej by znalazł igłę w stogu siana. Tego wieczoru i jeszcze przez kilka następnych, łapcie zastępowały mu skarpetki. Wkrótce tez nabawił się kataru. Kiedy zauważyła to higienistka, stwierdziła obcesowo:
- Od tego się nie umiera kawalerze i wręczyła rolkę papieru toaletowego. Masz i nosa w rękaw nie wycieraj bo to bardzo niekulturalnie. Była oschła nawet wobec tych, którzy przychodzili zapłakani z drobnym skaleczeniem.
- Do wesela się zagoi, no nie bądź beksa. Jedynie wobec dziewcząt była trochę delikatniejsza. Wieczorami często było słychać ich piski i wrzaski.
- Wynoś się stąd głupku, bo powiem pani, że tu byłeś.
To starsi chłopcy zakradali się do ich sypialni. Kiedy w końcu doczekał się nowych łapci, powiedział sobie, że nie pozwoli ich nikomu ukraść. Kładąc się spać starannie je chował pod materac.
Podobnie postąpił ze świąteczną paczką, tak długo i niecierpliwie wyczekiwaną. Nie, Mikołaja nie było. Po kolacji rozdali je wychowawcy.
Niestety ktoś inny cieszył się jej zawartością, gdzieś w ukryciu zajadając się łakociami i upragnionymi pomarańczami, które pojawiały się w sklepach z okazji świąt Bożego Narodzenia, sprowadzane z dalekiej Kuby. Schowek pod poduszką okazał się niewystarczającym zabezpieczeniem. Ci co byli tu znacznie dłużej pozjadali wszystkie wiktuały na raz. Skarżyli się później na bóle brzucha i mdłości, ale za to czuli słodki smak zwycięstwa nad znienawidzonym złodziejem. Wychowawczyni na słowa żalu zapłakanego nastolatka, że znów został okradziony, zareagowała nerwowo.
- Jestem tylko wychowawczynią, a nie milicjantem. Miej pretensje do swoich kolegów, nie do mnie. Nie jej problemem były też bułki. Najzwyklejsze na świecie, jakie zazwyczaj jada się na śniadanie. Ci starsi i znacznie silniejsi, jadali ich po dwie, po trzy, a mali, słabsi - żadnej. Bułka w tym domu była pieniądzem. To bułkami płaciło się za to, by nie prać starszym brudnych skarpet. Zawsze decydowała siła. Latem, kiedy dobroduszni darczyńcy ofiarowali stare, mocno zdezelowane rowery, słabeusze mogli tylko pomarzyć o nich, chyba, że zapłacili za krótka przejażdżkę bułkami, a ten który protestował, głośno płacząc w niebogłosy, za wstawiennictwem wychowawczyni miał swoją chwilę szczęścia. Sadzał na ramię małego bohatera jeden ze starszych i woził parę kółek po podwórku. Za to w nocy płacił taki szczęściarz srogą cenę. Zarzucano mu kołdrę na głowę i dawaj go okładać poduszkami. Nim malec wygrzebał się spod kołdry, egzekutorzy byli już w swoich łóżkach, udając że śpią. Będąc już starszym, próbował stawać w obronie słabszych, ale nie za wiele mógł im pomóc. Był osamotniony w tej walce. Za karę koledzy nie pozwalali mu grać z nimi w piłkę nożną. Była to stara, wiele razy zszywana, a przez to nie do końca okrągła futbolówka, dawno odarta ze swej bieli i tak zszarzała, że z trudem można ją było odróżnić od szaro popielatej nawierzchni podwórka, które służyło za boisko. Mecze były najczęściej rozgrywane w niedzielę, a grano do momentu kiedy zwycięska drużyna strzeliła dziesiątego gola. Po nim tak wygrani jak i przegrani zgodnie szli ugasić pragnienie mocno chlorowaną wodą, powszechnie nazywaną kranówką. Ci bardziej głodni, nie mogący się doczekać obiadu prosili kucharkę o kawałek suchego chleba, a ta bez ceregieli odpowiadała:
- A idziesz ty mi stąd jeden z drugim, obiad zaraz będzie - a po chwili dobrodusznie dodawała:
- No macie tu po kromce.
Do nakrywania stołów byli wyznaczani na niedzielnych apelach. Nie raz kucharka w odruchu dobroci przytuliła takiego brzdąca lub wzięła na kolana mówiąc przy tym „mój kochany pomocnik”, a ten zaraz się łasił jak kot i pytał czy może nazywać ją ciocią. Wielu z nich zadawało sobie pytanie „dlaczego tu jestem”. Bywało, że słyszeli cichy płacz malca schowanego gdzieś w kącie tak wychowawcy jak i wychowankowie, a mimo to nikt z nich nie pytał czemu płaczesz. Dobrze, że te przykre momenty zagłuszał rytm codziennych zajęć. O szóstej trzydzieści pobudka i obowiązkowa gimnastyka, szybka poranna toaleta z zimną wodą w kranie i tuż po ukończonym śniadaniu wymarsz do szkoły, a tam nie raz i nie dwa, ze źle ukrywaną zazdrością, patrzyli na tych lepszych, jak na przerwach objadają się bułeczkami z szynką, jak się obnoszą w dniu imienin z pełną torbą cukierków, którymi częstowali na lekcjach nauczycieli, a dzięki ich grzeczności nie byli tego dnia wzywani do odpowiedzi. Zawsze w czystych, starannie odprasowanych szkolnych bluzach z równie zawsze czystym i starannie odprasowanym białym kołnierzykiem, piszący już długopisami, w przeciwieństwie do tych z „bidulca”- staroświeckimi piórami maczanymi w atramencie. Za luksus mieli sobotnią kąpiel pod prysznicem oraz czystą koszulę flanelową, a także tych kilka cukierków przy niedzielnym śniadaniu, które jak i bułki były bardzo pożądanym środkiem płatniczym. Cieszyli się z nie chodzenia na lekcje religii, które odbywały się na plebanii kościoła parafialnego. Oficjalnie nikt ich do tego nie namawiał, ale też i nie zabraniał. Z roku na rok na zasadzie poczty pantoflowej starsi informowali nowych, że wychowankowie Domu Dziecka nie uczestniczą w lekcjach religii. Jak nie to nie. Hulaj dusza piekła nie ma. Jedynie dziewczynki były zasmucone, kiedy widziały koleżanki w białych komunijnych sukienkach. Tak naprawdę mogli pochwalić się przed szkolnymi kolegami tylko wakacyjnym wyjazdem nad morze, przez co na początku roku szkolnego mogli chodzić z wysoko podniesionymi głowami, choć raz nie czując się gorszymi. To nic, że namioty dziesięcioosobowe bez podłogi, że kuchnia polowa z wodą w beczkach, a kąpiel - dla higieny osobistej w dużej miednicy, często w zimnej wodzie. Spartańskie warunki dodawały tylko kolorytu w opowiadaniach o tym, jak było na wakacjach. Po powrocie ze szkoły obiad, po nim trochę wolnego czasu i odrabianie lekcji, aż do kolacji. Jedni je naprawdę odrabiali solidnie przykładając się do nauki, inni tylko udawali że się uczą. Nikt tego nie sprawdzał, jak i kto się przykłada do zajęć Wystarczyło cicho siedzieć nad książką i nie rozmawiać. To w zupełności wychowawców zadawalało. Po wywiadówce cała rozmowa sprowadzała się do słów „musisz przyłożyć się do nauki, bo jak nie, to będziesz powtarzał klasę”. Koniec. Kropka. I tak jedni zdawali, inni nie. Nikt z tego powodu nie skakał z radości do góry, ani nie płakał. Cel był jasny i „tradycją” uświęcony. Kończysz szkołę podstawową, idziesz do zawodowej - masz zawód w ręku, skończone osiemnaście lat - to jazda stąd. Na odchodne mieszkanie w starej, obskurnej kamienicy - często bez wody bieżącej i gazu - o centralnym ogrzewaniu mogąc tylko pomarzyć. Pół biedy, gdy było ono malutkie, ale za to dla jednego, gorzej jeżeli metraż był duży, wówczas dwóch a bywało, że trzech meldowało się w takim mieszkaniu, a jak się nie podoba to nie bierz. Masz zawód wyuczony, masz pracę, jesteś dorosły, więc fora ze dwora. Bezradni, nie mający wsparcia ze strony najbliższych - brali to, co było do wzięcia. Do pierwszej wypłaty mogli jeszcze się stołować w domu, który wbrew ich woli był im domem przez te nieszczęsne lata, z którego z nie kłamaną ulgą ruszali w świat szukać nowego, lepszego życia. Jedni próbowali nawiązać utracony kontakt z rodziną, inni nawet nie chcieli o tym myśleć.
Mimo dużego oporu psychicznego, pokonał lęki i pojechał, dokąd nigdy nie miał najmniejszej ochoty jechać. Długo stał pod drzwiami nim delikatnie zapukał. Otworzyła drobna, o filigranowej figurze kobieta.
- Słucham pana.
- Dzień dobry.
- Dzień dobry, pan w jakiej sprawie?
Oboje patrzyli na siebie z dużym zaciekawieniem.
Czesała się jak dawniej. Jak przed laty starannie umalowana, pachnąca perfumami.
- Jezu, ledwo cię poznałam, jesteś już mężczyzną.
- Kto tam? – dobiegł męski głos z pokoju.
- Chodź zobaczyć, nie uwierzysz!
- To ty? – pytał wielce zdziwiony.
- Wchodź dalej, nie stój w drzwiach.
- Proszę siadaj, palisz? – wyciągnął rękę z papierosami.
- Nie, dziękuję.
- Giewonty – zachęcał ojciec.
- Niechby one i ze złota, to i tak bym podziękował.
- My jakoś nie możemy rzucić tego paskudztwa. Kopcimy jak dwa parowozy – wtrąciła matka.
- Głodny jesteś? – zapytała kładąc dłoń na jego ramieniu.
- Nie, jadłem niedawno.
- To może herbaty albo kawy? – dopytywała.
- Wolę herbatę.
- A jak tam w szkole, do której klasy chodzisz? – dociekał ojciec.
- W tym roku kończę liceum dla pracujących i marzy mi się matura.
- Gratuluję, niechaj cię uściskam – wstał ociężale z krzesła.
- O, o, o na czułości mu się zebrało powiedziała stawiając herbatę na stole.
- Słyszałaś?
- Głucha nie jestem, czemu miałam nie słyszeć.
Siedział jak na rozżarzonych węglach. Zaczynał żałować, że tu przyjechał.
- Można na balkon?
- Co, dym przeszkadza? – zapytał ojciec.
- Trochę tak.
- Proszę, idź.
Tym razem był na nim z własnej woli, nie jak w ten deszczowy, jesienny wieczór. Spojrzał w dół. Nie tak wysoko, ale wówczas ten skok z pierwszego piętra był skokiem w otchłań bez dna. Opuścił się wtedy na rękach, by zmniejszyć odległość stóp od ziemi. Decyzję puszczenia się przyśpieszyły otwierane drzwi balkonowe i czerwony sznur od żelazka, którym zdoła jeszcze sięgnąć jego pleców.
- Ja cię nauczę posłuszeństwa. Będziesz chodził jak szwajcarski zegarek – krzyczała, gdy był już na ziemi.
- Dzień dobry.
Obejrzał się. Po środku pokoju stało dwóch chłopców. Domyślił się, że mogą to być jego bracia.
- No co tak się sobie przyglądacie. Jesteście rodzeństwem. Andrzej, Arek - to ten, o którym wam opowiadałam - wasz brat.
- Przepraszam, że nie mam cukierków, ale nie wiedziałem, że… był i zaskoczony i speszony, ale za to mam pieniądze na cukierki. Proszę bardzo.
- Dziękuję, wydukał jeden.
- Dziękuję, powtórzył drugi.
- Mamo jestem głodny.
- Ja też, wtórował młodszy.
- Zróbcie sobie kanapki z cukrem, tylko chleb zmoczcie wodą, bo śmietana jest do zupy.
Chwilę później biegli już po schodach krzycząc jeden przez drugiego.
- Bawimy się w chowanego.
Zapadła niezręczna cisza. Nie bardzo wiedział, co ma mówić. Oni też.
- Zaraz będzie zalewajka gotowa, tylko jeszcze muszę ją okrasić – przerwała ciszę matka.
- Nie ma żadnej okrasy! – warknął zgryźliwie ojciec.
Zatrzymała się w pół drogi.
- Zapomniałam, rzeczywiście nie ma - wydawała się być zmieszana
- Od tygodnia zapominasz – zazgrzytał zębami.
- A niby za co mam kupić? Całymi dniami siedzisz w domu i gazety tylko czytasz. Za pracą byś się rozejrzał, a nie... Inni żyją jak ludzie, a my jak te dziady – krzyczała z zaczerwienioną od złości twarzą.
- Nie gadaj głupot. Mamy ładne mieszkanie, głodem też nie przymieramy.
- Jakbyś ziemi nie sprzedał to i mieszkania byśmy nie mieli.
- Sprzedałem, bo miałem do tego prawo. Po ojcu, po matce mi się należała. Za biedaka nie wyszłaś. Za to ty…
- Co ja? Dokończ! Co ja?
- A to, że nasze najstarsze w Domu Dziecka się chowało.
- To moja wina? – wrzeszczała mu do ucha.
- Matką jesteś.
- A ty ojcem. Dzieci się wychowuje razem.
- Ja bardzo przepraszam, ale pójdę już – czuł strach, taki sam jak dawniej.
- Co ty, nie wygłupiaj się. Herbaty nawet nie wypiłeś. Zostań, matka cię prosi.
- Kiedy ja źle się czuję.
- Pójdziesz i tyle Cię będziemy widzieć – zżymał się ojciec.
- Jestem już pełnoletni.
- Oczywiście, oczywiście, idź gdzie chcesz i rób co chcesz. Drzwi otwarte – dolała oliwy do ognia matka.
- Pozwolicie, że się z wami pożegnam?
- Odwiedzisz nas jeszcze? – zapytała z nadzieją w głosie matka.
- Myślę, że tak.
- Masz do nas żal? – naciskał ojciec.
- Nie, już nie mam.
- Gdzie oni się bawią?
- Tu koło bloków.
Podbiegli do niego.
- Gdzie idziesz? - zapytał Arek.
- Na przystanek autobusowy.
- Już wyjeżdżasz? - dopytywał.
- Tak, na mnie już czas.
- A kiedy znów przyjedziesz?
- Nie wiem, ale przyjadę.
- Na pewno? - zapytał podejrzliwie Andrzej.
- Słowo harcerza - odparł z uśmiechem.
- Jesteś harcerzem? - zapytali równocześnie.
- Jestem.
- A będziesz się bawił z nami w chowanego? - pytał młodszy.
- Nie chcę się bawić z wami w chowanego.
- A w wojnę? Nie dawał za wygraną.
- W wojnę też nie. Chętnie pogram z wami w piłkę.
- Nie mamy piłki.
- Głowa do góry. Kupię wam.
- Kiedy? – zapytali jednocześnie.
- Najszybciej jak tylko będę mógł i wiecie co, żebyście długo na nią nie czekali, przyślę ją wam pocztą.
- Na pewno? - upewniał się młodszy.
- Na sto procent.
- Słowo harcerza? Pytał z niedowierzaniem starszy.
- Słowo harcerza.
- To nasz brat - krzyknął młodszy w stronę kolegów - kupi nam piłkę.
Lipiec 2018