Wstałem z łóżka dopiero o ósmej, bo i po co zrywać się wcześniej, skoro śniadanie o dziewiątej. Fakt, są tacy wśród nas, którzy wstają skoro świt. Oglądają wschody słońca, gimnastykują się na świeżym powietrzu, ja tam wolę trochę poleniuchować z rana.
Jestem tu w charakterze wolontariusza i staram się w miarę moich możliwości być przydatnym tym, którzy mają problem ze wzrokiem.
Jasne, jedni widzą lepiej, inni gorzej, w każdym razie są członkami Polskiego Związku Niewidomych, acz nie wszyscy chodzą z białymi laskami, bynajmniej tu w górach.
Zapewne w mieście na ulicy chętnie się nimi posługują, ale gdy są na górskim szlaku, idąc w zwartej w miarę możliwości grupie, białe laski lądują na dnie plecaków. Jedynie Zbyszek po kursach masażu leczniczego, mało kiedy się z nią rozstaje, żartobliwie o niej mówiąc: „To jest moja serdeczna przyjaciółka”. Wzrok stracił w wieku dwudziestu jeden lat. Wiele czasu musiało upłynąć, nim doszedł do siebie, godząc się z okrutnym losem. Pamiętam go zawsze uśmiechniętego, mającym w zanadrzu świetny dowcip na każdą okazję. Nigdy się nie skarżył, słowem istna chodząca dobroć.
Na dowód tego, nawet tu, na wakacjach, nikomu nie odmówił masażu obolałych nóg po górskiej wędrówce. Niektórzy żartowali, że chętnie zostaną jego asystentami, szczególnie, gdy będzie masował atrakcyjną panią.
Odpowiadał im wówczas przytomnie:
— Najpierw niech każdy zapyta o zgodę swoją żonę.
Po śniadaniu składającym się z nieodzownej zupy mlecznej oraz z wędliny, sera żółtego, tudzież papryki i ogórka, po wypiciu przez niektórych mocnej kawy zamiast herbaty, wsiadamy do czekających przed pensjonatem busów.
„Błądzimy” trochę po ulicach Szklarskiej Poręby, by na końcu przejażdżki zatrzymać się przy dolnej stacji kolejki linowej.
Pan Janek odpowiadający za wszystko i wszystkich gorąco uprasza, by zanadto się nie oddalać, chyba, że do sklepu, jeśli już ktoś ma taką potrzebę, bo on idzie kupować bilety i zaraz będziemy wjeżdżać na Szrenicę. Pomagam co niektórym w przejściu przez ulicę, jak i w zrobieniu zakupów.
Moje wymądrzanie się, że woda mineralna będzie tam na szlaku lepsza od soku owocowego, bo w przeciwieństwie do niego o wiele lepiej nawadnia organizm, spotyka się z ripostą kogoś schowanego za półkami sklepowymi.
— Facet, tu nie Himalaje.
Kwituję to głośną uwagą:
— No proszę, człowiek całe życie się uczy.
— Rodzi się głupi i głupim umiera — dorzuca Jola, nie jednooka, ale niestety widząca tylko na jedno oko, zawsze w ciemnych okularach, nigdy nie nosząca ze sobą białej laski, choćby w torebce — drugie oko ma na szczęście całkowicie zdrowe.
Obsługa kolejki poinformowana o grupie ze Związku Niewidomych wstrzymuje ruch kolejki przy każdej parze wsiadających, tak więc wszyscy zabierają się bez najmniejszego problemu. Jedziemy, a pod nami ślady bytności człowieka — butelki po napojach i pudełka po papierosach.
W połowie drogi przesiadka, a wraz z nią kolejna opłata, tym razem za wjazd, lub jak ktoś dalej pieszo, za wejście na teren Karkonoskiego Parku Narodowego.
Płacimy i dalej ku niebu. Schronisko Szrenica rośnie nam w oczach. Masywny budynek na grzbiecie grani budzi podziw. Jeszcze kilkadziesiąt kroków po kamiennych schodach i możemy się czuć jak zdobywcy, albo ptakom podobni.
Pstrykam. Pstrykam. Pstrykam. Zdjęcie schroniska z jednej strony, zdjęcie schroniska z drugiej strony, zdjęcia, zdjęcia zaczarowanego świata, aż hen po samiutki horyzont, gdzie niebo mateczce ziemi się kłania. Jeszcze te pamiątkowe, koniecznie na tle schroniska i w zbliżeniu na tabliczkę 1362 m n.p.m.
Najchętniej bym tu został na dzień, tydzień, a może i dłużej. Budzi się we mnie chorobliwa zazdrość wobec tych za ladą baru, do którego kolejka za naleśnikami, szczególnie tymi z jagodami.
Jest jeszcze jedna, wcale nie mniejsza od tej do bufetu. To kolejka do bezpłatnego WC.
Ale, ale.
Komu w drogę, temu czas.
Z grupy ponad czterdziestu ludzi, tylko czternaście osób decyduje się na dalszą wędrówkę na Śnieżne Kotły.
Reszta towarzystwa ma w planie zjazd kolejką i spacer po kurorcie. Machają nam przyjaźnie na odchodne, przypominają, że obiadokolacja o 17.00, a o 20.00 ognisko z pieczeniem kiełbasek.
Droga, że samochodem można by jechać, przy której stoją słupki w barwach biało-czerwonych z literą P.
Granica Państwa.
Robię jeden krok i już jestem w Czechach. Bez paszportu, bez wizy, do tego całkiem legalnie.
— Graniczna łąka, objaśnia mnie jedna z pań z naszej grupy.
— Ładnie ją nazwałaś — mówię rozglądając się dookoła.
— No co ty — ripostuje gwałtownie — to jest jej urzędowa nazwa. Nie wiedziałeś?
— Ja pierwszy raz w górach — usprawiedliwiam się.
— Jasne, typowy ceper — mówi dosyć głośno i jeszcze głośniejszym śmiechem wybucha.
— Ceper, a kto to taki? Pytam zaciekawiony.
— Tak mówią o ludziach z nizin górale na Podhalu — ceper, cepry. To nic obraźliwego, nie przejmuj się.
Naszej rozmowie przysłuchuje się pilnie, idąca przed nami długonoga blondynka.
— Musisz wiedzieć sympatyczny kolego, że koleżanka Ewa przeszła góry wszerz i wzdłuż, bynajmniej te u nas w Polsce. Tak że wiesz, że Ewunia przy tobie jest jak stara góralka.
Odniosłem wrażenie, że chyba się zreflektowała, gdyż speszona szybko powiedziała:
— Dobrze, idę na czoło grupy.
Jak rzekła, tak zrobiła, szybko oddalając się od nas.
— Bezpośrednia z niej babeczka — zauważyłem głośno.
— Kasia? — upewniała się Ewa.
— Tak i bardzo szczera, co ma do powiedzenia, to mówi prosto w oczy. Powiem ci coś. Jej syn zginął w Afganistanie. Był tam żołnierzem z misją humanitarną. Często powtarza, że od tamtego dnia walczy nieustannie o swoje życie.
— O Boże, — wyrwało mi się z piersi. Miała tylko jego?
— Tak, był jedynakiem.
Odeszła mi ochota na dalszą rozmowę. Jej chyba też. Resztę drogi, aż do Śnieżnych Kotłów przeszliśmy ramię w ramię, milcząc jak zaklęci.
Podszedłem na skraj przepaści, odruchowo łapiąc się poręczy. Stałem nad ogromną dziurą w ziemi, głęboką na kilkadziesiąt metrów.
— Ptaki to mają fajne życie, powiedziało mi się jakoś tak samo od siebie.
— Niewątpliwie masz rację, zgodziła się stojąca obok Ewa, robiąc kolejne zdjęcie.
Sięgnąłem po aparat, czując budzącego się we mnie ducha paparazzi.
Pstryk. Pstryk. Pstryk.
Co za luksus. Można tak prawie w nieskończoność, co to znaczy karta pamięci. Nie jak kiedyś, nędzne trzydzieści sześć pstryknięć i obowiązkowa zmiana kliszy.
Więc pstryk, pstryk. Zdjęcie za zdjęciem. Te gorsze się później wykasuje, perełki do domowego archiwum, a świat wkoło kusi, nie pozwala oderwać od siebie oczu, szczególnie od tych bajecznie niebieskich oczek, tam na dole. Są zapewne duże, ale z krawędzi Śnieżnych Kotłów wydają się być takie maleńkie, jak wodne oczka w przydomowych ogródkach, z tym, że tutaj są tak cudownie niebieskie, jak szafiry w pierścionkach zaręczynowych, a cały dotychczasowy świat gdzieś się zapodział, jest tylko ten teraz i tutaj, zaczarowany czas.
Najgorsze, że wszystko co miłe szybko się kończy. Minęło wedle zegarka pół godziny, a mnie się zdaje, że nie więcej jak pięć minut. Nie ma rady, wszyscy zbierają się do dalszej drogi, zbieram się i ja, wyzbyty wszelkich złudzeń, że może jeszcze trochę tu pobędziemy.
Głos Ewy nie jest złudzeniem, wyraźnie słyszę.
— Ci co nie widzieli teraz Śnieżnych Stawików, będą mogli je widzieć niebawem.
— A gdzie one są? — dopytuje się jedna ze słabo widzących pań, kurczowo trzymając się męża.
— Tam na dole, będziemy koło nich przechodzić.
— Później, informuje Ewa — pójdziemy Ścieżką nad Reglami, aż do schroniska pod Łabskim Szczytem, gdzie zatrzymamy się na krótki odpoczynek, a później prosto do pensjonatu.
Zrobiła przerwę, patrząc gdzie się podział samozwańczy „przewodnik”, cały czas wyrywający się do przodu, bacznie pilnując by nikt go czasem nie wyprzedził.
— Ryszard, idziesz pierwszy, reszta grupy w środku, a ty, zwróciła się do mnie, zamykasz kolumnę i pilnujesz, żeby nikt nie pozostał za grupą.
Przez jakiś czas idziemy w miarę szerokim szlakiem, który pomału przeistacza się w wąską ścieżkę prowadzącą do Śnieżnych Stawików. Po ostatnich dosyć intensywnych opadach deszczu nasza ścieżka znalazła się pod wodą. Nie mamy zbyt dużego wyboru, idziemy albo przez wodę co najmniej do kolan, albo będziemy się przedzierać przez gąszcz kosodrzewiny. Wybieramy drugą opcję.
Maszerujemy gęsiego w niewielkich odstępach. W końcu znów na ścieżce, co za ulga. Odwracam się kierowany intuicją. Z tej strony Śnieżne Stawiki równie pięknie się prezentują, wcale nie gorzej niż ze Śnieżnych Kotłów patrząc, więc i im zdjęcie i Śnieżnym Kotłom też, nie mam ich przecież sfotografowanych od spodu, a ten potężny bodaj siedmiopiętrowy budynek na skraju przepaści taki teraz maleńki, dosłownie jak zabawka, jemu też należy się zdjęcie i pstryk, pstryk.
— Kogo tam znowuż licho niesie — mruczę pod nosem sięgając po bezdusznie dzwoniący telefon.
— Halo.
— Dzień dobry. Nazywam się Wioletta Malinowska, a dzwonię do pana, bo chcę zaprosić na pokaz garnków naszej firmy, wraz z degustacją. Nasza firma cieszy się dużą renomą w Polsce, jak i daleko poza jej granicami.
— Dziękuję bardzo za zaproszenie, ale niestety muszę odmówić. Nie jestem zainteresowany tym tematem to raz, a dwa, jestem na urlopie.
— A kiedy pan wraca?
— Za tydzień.
— To dobrze się składa, bo prezentacja będzie miała miejsce za dwa tygodnie w Grand Hotelu w Sopocie. Czy ten termin odpowiada panu?
— Nie, nie odpowiada, ani ten, ani żaden inny. Z zawodu jestem kucharzem i pracuję od lat w tym zawodzie, a na ten czas mam naprawdę serdecznie dość gotowania, smażenia, pieczenia oraz wszystkiego, co ma związek ze sztuką kulinarną. Tak więc mówię pani do widzenia.
— Co się tak pan wścieka. Właśnie próbuję zarobić na chleb, taką mam pracę.
— Przepraszam, że się uniosłem, ale przez lata było tylko morze i morze, gary i gary, a gdy po raz pierwszy w życiu jestem w górach, to dzwoni pani znad morza i mówi mi o czym? O garnkach.
— To moja wina, że pan wcześniej wolał morze od gór?
— Dobre sobie, wolał — żachnąłem się. — Taką miałem robotę. Byłem kucharzem na statku handlowym, a kiedy dostawałem upragniony urlop, to mnie najlepiej było w domu. Wie pani, odrobić lekcje z dzieciaczkami, pójść z nimi na mecz, z żoną do kina. To było dla mnie najprzyjemniejsze.
— A teraz? — zapytała najwyraźniej zainteresowana.
— Teraz proszę pani, dzieci są na swoim, a żona rok temu odeszła na wieczną wachtę.
Po chwili wróciła do sprawy, w której dzwoniła.
— Odezwę się za tydzień jak pan wróci z urlopu, bo wie pan, nasze garnki są naprawdę…
— Błagam panią, proszę już nic nie mówić na temat garnków.
Rozejrzałem się.
— Zdaje się, że straciłem kontakt wzrokowy z grupą.
— Jaką grupą — zapytała natrętna pani, jak już zdążyłem nazwać ją w swoich myślach.
— Zwyczajną, jestem ich wolontariuszem, zresztą co to może panią obchodzić. Rozłączam się, do widzenia pani.
— Do usłyszenia.
Nie zdołałem schować telefonu do plecaka, gdy ten rozdzwonił się ponownie.
— Tak, słucham.
— Ewa z tej strony. Słuchaj, zdaje się, że może padać, tak że idziemy ostro z buta. Zaczekamy na ciebie w schronisku Pod Łabskim Szczytem i nie schodź ze szlaku, OK?
— Tak, tak, nie ma problemu.
— To na razie.
Dupa ze mnie, nie wolontariusz. Powinienem być z nimi, a nie wlec się jak ostatni maruder. Przede mną żywej duszy, za mną też. Zrobiło mi się jakoś nieswojo. Spokojnie, chłopie, pocieszam się w myślach. Nie jesteś na środku oceanu, jak wówczas w chybotliwej szalupie. Masz pod nogami stały ląd i przepiękne widoki, może nie na przyszłość, ale zawsze to coś. O tam, w oddali istny cud natury, olbrzymia tęcza w całej okazałości. Sięgam po aparat nie odrywając od niej oczu.
Jedno zdjęcie, drugie, trzecie.
Zapominam o czekających na mnie „podopiecznych”. Zachwyt przesłania rozsądek. Przesuwam się w lewo, w prawo, cofam się i pstrykam, pstrykam, aż w końcu potykam się o wystający kamień i staczam się parę metrów w dół. Na szczęście wszystko kończy się na strachu i refleksji, na Śnieżnych Kotłach byłoby po mnie. Wszystko dobre, co dobrze się kończy. Ja cały i zdrowy, aparat w jak najlepszym porządku, co chcieć więcej w zaistniałej sytuacji. Na wszelki wypadek włączam nawigację, choć szlak sam prowadzi, ale jak to mówią, strzeżonego Pan Bóg strzeże. Chwilowo odpuszczam sobie robienie zdjęć, mimo że po mojej prawej ręce Kotlina Jeleniogórska w całej krasie, w przeciwieństwie do lewej strony, gdzie nic tylko ściana pochyła, usłana głazami, aż po grań. Deszczu raczej nie będzie, dochodzę do wniosku, patrząc na chmury rozganiane przez wiatr, a nawet gdyby, to co mi tam deszcz, jak ja ze sztormami za pan brat.
Niebawem za lekkim wzniesieniem ukazuje się zakoś ścieżki, a tuż za nim wedle nawigacji hala i schronisko Pod Łabskim Szczytem z charakterystycznym zielonym dachem, co upewnia mnie w przekonaniu, że to właśnie je widuję z okna swego pokoju.
Na zewnątrz przy solidnych ławach kilka osób, „moich” ani śladu. Silę się na spokój — jak nic są w środku.
Robię kilka fotek, pieczołowicie dokumentując, gdzie rzecz się ma. Biorę na duże zbliżenie tablicę nad drzwiami wejściowymi.
Schronisko Pod Łabskim Szczytem 1168 m n.p.m.
Wchodzę do środka. Witają mnie rzęsistymi brawami.
— W krzaczki musiałeś biegać, ironizuje Rysiek!
— Zamknij się, strofuje go Kasia. Nie wszyscy chodzą tak szybko jak ty.
Czuję się odrobine dotknięty tą linią obrony, bo przecież zostałem w tyle przez zdjęcia, przez telefon, nie poprzez powolne człapanie.
— W bufecie mają świetną szarlotkę, jest nawet niedroga, zachęca Kasia.
Miała rację, rzeczywiście była świetna.
Pomalutku zbieramy się do drogi. Ktoś jeszcze dokończa kawę, ktoś akurat teraz musi za swoją potrzebą.
Pytamy panią bufetową o deszcz, ta mówi że nie będzie, że poszedł bokiem na czeską stronę.
Na skraju hali wchodzimy w las. Droga, a gdzie tam. Żaden dukt leśny, taka sama jak na Ścieżce nad Reglami, z tym że tam kamienie były jako tako poukładane a tu, jakby sam czort je porozrzucał. Gdyby nieustanne baczenie gdzie i jak postawić stopę, można by się było do cna zanudzić. Nic tylko las i las.
Aż tu nagle gdzieś na przodzie grupy okrzyk bólu. Podbiegamy truchtem do leżącej Bogusi.
Witek, uprawiający kolarstwo tandemowe, jest przy niej pierwszy. Pomaga jej usiąść.
Pyta z troską w głosie.
— Możesz wstać?
— Chyba nie, strasznie mnie boli w okolicy kostki.
Jej mąż Rysiek, mocno zaniepokojony, nic tylko patrzy jak bezradne dziecko.
— Czekajcie, niech zobaczę, to Ewa, jak się okazuje jest zawodową rehabilitantką.
Delikatnie dotyka bolącego miejsca.
— Tu boli?
— Tak.
— A tu?
— Trochę mniej.
— Palcami możesz ruszać?
— Mogę.
— A stopą?
— Mogę.
Na szczęście nic poważnego, wystarczą okłady, orzeka Ewa. Kochani, pomóżmy jej wstać, tylko ostrożnie.
Mąż z Witkiem pomagają jej się podnieść. Bogusia bardzo delikatnie stawia bolącą nogę na ziemi.
— O kurczę, boli.
Podeszła do mnie Kasia.
— Dasz radę ją nieść?
— Nie powinno być problemu, odpowiadam z lekkim wahaniem.
— Zaraz, zaraz, a ja? — wyrywa się Rysiek.
— Przecież to moja żona, patrzy na nas z wyrzutem.
— W porządku, łagodzi Kasia, jeśli tylko dasz radę chudzinko, to nieś ją.
Nie myliła się ani o jotę.
Już po kilku krokach mówił zrezygnowany, chciwie łapiąc powietrze.
— Nie dam rady, może gdyby droga równiejsza.
Przykucnąłem.
Bogusia wgramoliła się na moje ramiona.
Wstałem z dużym trudem.
— I jak? Nie za ciężko? Pyta łapiąc się rękoma mojej głowy.
— Słodki ciężar, odpowiadam z uśmiechem, który szybko gaśnie, gdy spostrzegam idącego obok mnie męża Bogusi.
Słodki ciężar powolutku, ale jednak zaczyna być coraz cięższy, toteż jak zbawienie przyjmuję do wiadomości, że ona musi koniecznie zapalić papierosa.
Dymek najwyraźniej poprawił jej minorowy nastrój. Próbuje nawet żartować.
— Wierzchowiec musi odpocząć.
Nikt się nie śmieje.
Nikt nic nie mówi, jedynie jej mąż.
— Stary, masz u mnie butelkę whisky.
Na co Kasia.
— Brawo dla tego pana.
Gdy ustały klaskania, zaintonowała:
Idzie dysc, idzie dysc, idzie sikawica…
Szybko dołączyła do Kasi Ewa. Zrobiło się sympatycznie, lecz na bis nie dały się namówić, za to obiecały, że i owszem przy ognisku dalszy ciąg nastąpi.
I słowa dotrzymały. Miały nawet nieoczekiwany akompaniament. To właściciel pensjonatu, który zadbał o wszystko od A do Z, nawet fundując wszystkim piwo, bawił się razem z nami grając na akordeonie.
Był też Johnnie Walker i długie nocne rozmowy, na szczęście nie aż po świt, bo następnego dnia czekał nas wymarsz do Wodospadu Szklarka.
Październik 2021