Wielkie zwątpienie rozdarło duszę. Kto kłamie? Czy jego oczy kłamią - na łyżce miód, włos z wąsa, siwy (toć przecie nie szatański włos!)? Czy starzec łże? Komu wierzyć? Była taka chwila, że omal nie postradał zmysłów: zamęt, rozpacz! Nektariusz powtarzał nieustannie: - Antychryst podszedł do bram świata, a padół cały pełen jego bękartów. I w naszej ziemi zagnieździł się wielki szatan, miarą zaś jego - najgłębsza otchłań piekieł. -A skoro tak, spróbuj przekonać, że sam Nektariusz nie jest zwodzicielem? I diabeł potrafi okładać ożogiem po grzbiecie. Wszystko dwuznaczne, wszystko grząskie niby moczary. Pozostało jedno: o niczym nie myśleć, zwiesić głowę jak zbity pies i - wierzyć, wierzyć brzuchem.
A gdy nie można wierzyć? Jeśli musi się myśleć? Myśli nie można zdławić, ugasić - migają jak błyskawice. Więc i to sprawa Antychrysta? Myśli - błyskawice Antychrysta? Andrzejowi zamierały wnętrzności: gdzież się udam? gdzież się obrócę? Słaby, nędzny, ubogi... Paść by starcowi do nóg - poucz! wybaw! Ale nie mógł: majaczyły mu wąsy w miodzie... Przyszedł na pustelnię szukać ukojnego bytowania, znalazł zwątpienie...
Potem Andrzej dla słabości ciała zaniemógł, myśli otępiały, przycichły, uspokoiły się... Codzienne plagi znosił niby łaskotanie. Starzec srożył się nad nim co dzień gorzej. Do drugiego: „Porfiriuszka, rybeńko”, a tego - nawet konia tak nie biją. Gdyby tak uciec... Ale dokąd? Juści, Denisow mówił do Andriuszki (gdy w końcu grudnia przywieźli saniami zboże do Wygowskiej Pustelni): - Posiedź u nas, popracuj przy malowaniu świątyni. Jak lody ruszą, poślę cię z towarem do Moskwy. Ufam ci.- Andriuszka odmówił, pragnął czego innego: ciszy, ukojenia... Zdawało się, że już widzi celkę w lesie; nad rzeczką na kamieniu staruszeczek w skufii prawi o nieziemskim świecie ukochanemu probantowi, zwierzowi, który wyszedł z lasu posłuchać, ptactwu siedzącemu na gałęziach i północnemu słonku, skąpo świecącemu nad gładką powierzchnią oddalonej rzeczki... Znalazł ciszę! Takiej nawałnicy nie miał w myślach nawet wówczas, gdy w nocne zawieje dygotał w rozpadlinie kitajgorodzkiego muru, słysząc, jak uderzają o siebie zmarzłe trupy strzelców, jak skrzypią szubienice.
Opętany chłop patrząc na zapiecek, gdzie Andriuszka przypadł twarzą do polepy, prawił:
- Tu długo nie pociągniesz, wątłyś. Staruszek wpędzi cię do piachu, stanąłeś mu ością w gardle. Och, staruszek jest pyszny, lubi władać! Święci spać mu nie dają po nocach. Naczyta się „Żywotów” i nuż wydziwiać!... Gdyby nie lute zimy, przesiedziałby na sośnie nawet dziesięć lat. A ludzi dlatego pali, że lubi władzę! Leśny car!... Przejrzałem go na wskroś, ja, bracie, mędrszym od niego, dalibóg. Jestem mędrszy od was wszystkich. Prawda, siedzą we mnie trzy biesy... Pierwszy - padaczka, to mocny bies... Drugi bies - jestem leniwy... Gdybym nie był leń, czybym tu siedział na łańcuchu... Trzeci bies - jestem nazbyt mądry, aż strach. Na dzień, nim padaczka zacznie mną rzucać, wszystko przenikam. Robię się zły, wszystko mi wstrętne. Wiem o każdym człowieku, skąd on, co z niego za głupiec i czego chce. I umyślnie gadam duby smalone, dla śmiechu. Gryzę łańcuch, miotam się - wierzą, a mnie śmiech... Staruszek nawet patrzy, bałuszy gały... On się mnie boi, bracie. Na wiosnę znów odejdę od niego. Tobie, Andriuszka, on wątrobę ożogiem odbije, uświerkniesz. A najpewniej pierwszego spali ciebie przy najbliższym paleniu.
- Och, na miłość Boską, zamilcz...
Andrzej zlazł z pieca, umył ręce, zakasał rękawy, zdjął z dzieży pokrycie. W innych celach robiono ciasto z trzeciej części mąki a dwóch trzecich suszonej i tłuczonej kory - tu ciasto było z czystej mąki, wyrosło jak czapa. Opętany chłopek wysunął się, by popatrzyć. Targnął łańcuch, wyrwał go ze ściany razem z hakiem. Andrzej przestraszył się. Chłop rzekł zakasując rękawy:
- To nic... Często tak robię. Starzec powróci - hak znów zatknę, siądę.
Również umył ręce. Razem z Andrzejem jął wyrabiać proskury, wsadzać do pieca.
- A przecie nudy, Andriuszko... Żeby tu jaką babę sprowadzić...
- Cicho bądź... Tfu! (Andriuszka znakiem krzyża chciał się obronić przed takimi słowy, palce były oblepione ciastem.) Dalibóg, poskarżę się starcowi...
- Ja ci się poskarżę... Myślisz, głupi, że w pustelniach babom brzuchy rosną od wiatru? Jest ich w Wygowskiej Pustelni ze trzydzieści, chodzą jak cielne krowy... A przecie tam srogo na te rzeczy...
- Wszystko łżesz...
- Widzę, żeś ty jeszcze nie próbował tego miodu, Andriuszka?
- Nigdy w życiu nie splugawię się...
- Zawołać gładką kobietkę i kazać umyć podłogę. Myje, a ty siedzisz na ławce, rozpalasz się. To ci mocniejsze niż wódka...
Andriuszka pospiesznie zeskrobał z palców ciasto. Wyszedł z celi na mróz, postać trochę. Za lasem rozlała się szeroko zorza poranna, jeno patrzyć, a słońce wzejdzie. Śiady na śniegu wypełnione miękkim cieniem, przy chatkach pochyliły się cukrowe zaspy, zieleniły się wierzchołki ogromnych świerków. Przez uchylone drzwi kaplicy dał się słyszeć posępny śpiew. Stiopka i Pietruszka znowu przebiegli obok Andriuszki, krzyknęli:
- Idą tu! Zawieraj wrota...
Aleksy Browkin posłał Jakima, by pogadał z raskolnikami: co zacz, ilu ich jest i czemu nie otwierają bramy carskiemu oficerowi. Konie zostawił w lesie, na drodze, a sam z żołnierzami, rozkazawszy nabić muszkiety, podszedł do pustelni. Spoza wysokiego tynu skrzyły się na dachach czapy śniegu, ośmioramienny krzyż niebieszczył się na kaplicy - dobiegał stamtąd śpiew, choć czas nabożeństwa dawno już minął.
Jakim długo dobijał się do furty. Wlazł na płot, popatrzył, czy nie ma psów, i zeskoczył na podwórze. Aleksy dla postrachu włożył trójgraniasty kapelusz, kożuszek przepasał szarfą ze szpadą - tu chyba można by się zasilić ludźmi, gdyby dobrze postraszyć. Rzadko kiedy dobierali się do takiego matecznika podiaczowie albo komisarze z Izby Burmistrzowskiej, ściągający podwójne opłaty z ludzi żegnających się dwoma palcami. Czas upływał. Żołnierze spoglądali na niskie słońce, od rana nic jeszcze nie jedli. Aleksy kaszlał gniewnie w rękawicę.
Nareszcie Jakim przelazł przez tyn na tę stronę.
- Aleksy Iwanowiczu, udało się: jest tu Nektariusz...
- Czemu ten diabelski kum nie otwiera bramy! Żołnierze mi wymarzną.
- Aleksy Iwanowiczu, wszystek lud zamknął się w kaplicy. Widzisz, jest taka sprawa: spotkałem tu znajomka - pewien taki chłopek nowogrodzki siedzi u nich na łańcuchu... Opowiedział mi: jest dwieście ludzi owczarni, są zdatni do wojska, ale trudno ich będzie wziąć: starzec chce ich spalić...
Aleksy spojrzał na Jakima ostro, z niedowierzaniem.
- Jak to: spalić? A któż mu pozwolił? Nie dopuścimy. Nie jego ludzie - carscy,..
- Jużci, ale w lasach on dla nich jest carem...
- Dość tego łgarstwa! (Aleksy, nachmurzony, przywołał żołnierzy, ci zaczęli zbliżać się niechętnie, rozumieli, że sprawa jest niezwyczajna.) Nie będziemy długo gadać. Chłopcy, wyważyć bramę...
- Aleksy Iwanowiczu, trza by ostrożniej. Kaplica gęsto obstawiona snopami, a we środku - słoma, smoła i beczułka z prochem... Już lepiej ja starca jakoś wywabię. On sam chyba rozumie, że to nie żarty, dwieście ludzi namówić na taką rzecz. Aleksy Iwanowiczu, okażcie mu szacunek, staruszek lubi władzę, dogadacie się polubownie...
Aleksy odepchnął gadatliwego chłopa. Podszedłszy do bramy spróbował, czy mocna.
- Chłopcy, bierzcie belkę...
Jakim odszedł na stronę. Mrugając patrzył z ciekawością - co teraz będzie? Żołnierze rozhuśtali belkę, uderzyli w przemarzłe pale bramy. Po trzecim uderzeniu oddalony śpiew raskolników ucichł.
- Idź do kaplicy...
- Gadałem ci, że nie pójdę, odczep się - powtórzył ponuro opętany chłop.
Nektariusz wszedł z powietrza zdyszany, na brodzie długie sople wosku. Źrenice zbielałych oczu skurczyły się jak makowe ziarnka, czy to, by nastraszyć, a najpewniej, że już sobą nie władał. Zapiał przez zaciśnięte gardło:
- Jewdokimie, Jewdokimie, nastał sąd ostateczny... Ratuj duszę! Pozostała ci jedna godzina do wiecznych mąk... Och, strasznie! Jak to złe duchy radują się w tobie! Ratuj się!
- Wynoś się na pysk! - wrzasnął Jewdokim i złowrogo potrząsnął łbem. - Jakie tam biesy! Nigdy ich we mnie nie było. Idź sam błaznować przed durniami...
Nektariusz podniósł różaniec. Opętany chłop pochylił się, spojrzał spode łba - starzec osłabł na chwilę, przysiadł na ławce. Milczeli.
- Gdzie Andriuszka?
- Diabli go wiedzą, tego twojego Andriuszkę.
- Nie, potępieńcze, nie masz dla ciebie zbawienia...
- No dobrze już, dobrze, przestań labidzić...
Starzec porwał się, by zobaczyć, czy nowicjusz nie schował się za piec w obawie utraty życia. Gdy wtem na podwórzu huknęło, zatrzeszczało.
- Wysadzają bramę - rzekł chłop szczerząc zęby. Nektariusz doszedłszy do pieca potknął się i począł niesamowicie dygotać. Szata jego wzdęła się jak żagiel, gdy popędził na dwór. Drzwi zostawił otwarte na oścież.
- Andriuszka - zawołał chłop - zamknij drzwi, ciągnie.
Nikt nie odpowiedział. Chłop wyciągnął ze ściany hak, klnąc podszedł, zatrzasnął drzwi.
- Nie zanosi się na nic dobrego. Trza uciekać.
Zajrzał za piec. A tam, między ścianą a piecem, stał Andriuszka Golikow - biały, bez zmysłów. Czkał ledwie dosłyszalnie. Jewdokim pociągnął go za rękę.
- No co, nie chce się umierać? Nie chce się - i nie potrza, obejdzie się bez ognia... Poszukaj no klucza, słyszysz. Gdzie stary schował klucz? Chcę zdjąć łańcuch. Andriuszka! Opamiętaj się...
Wszyscy klęczeli. Niewiasty płakały bez słowa, przyciskając dzieci. Mężczyźni - jedni, z opadającymi na czoła włosami, zakrywali twarz sękatą dłonią, inni bezmyślnie patrzyli na płomyki świec. Starzec wyszedł z kaplicy nie na długo. Odpoczywali, zmęczyli się przez tyle godzin; a jemu było jeszcze mało, że wszyscy potulni jak małe dzieci... Krzyczał straszliwie z ambony: - Letnie z ust wyplunę! Chcę gorącego! Nie owce pędzę do raju, lecz krzewy gorejące!...
Trudno było uczynić to, czego żądał: duszę rozżarzyć... Tu wszyscy ludzie byli męczeni, uciekli od niedoli wiejskiej, gdzie nie pozwalano obrosnąć, lecz strzyżono chłopa jak owcę, do samej skóry. Szukali spokoju. To nic, że puchli od wilgoci bagiennej, że jedli chleb z tłuczonej kory: przecie w lesie, w polu, sami byli sobie gospodarzami... Ale, widać, spokoju nikt nie dawał darmo. Nektariusz był surowym pasterzem dusz. Nie folgował rozpalając nienawiść do władcy świata - Antychrysta. Opieszałych w nienawiści karał, a nawet całkiem przepędzał. Chłop nawykł z dawien dawna - każą, trza robić. Każą rozgorzeć duszą - co począć - gorzeje!...
Dziś starzec dręczył osobliwie, widać było, że sam się znużył. Porfiriusz odmawiał modły przy ołtarzu wysokim, pełnym wyrzeczenia głosem. Pod kopułą z desek wznosiła się para oddechów. Z sufitu kapało...
Starzec wrócił niespodziewanie szybko. - Słyszycie! - wrzasnął we drzwiach - słyszycie sługi Antychrysta? - Wszyscy usłyszeli ciężkie uderzenia w bramę. Starzec gwałtownie przeszedł przez kaplicę zawadzając połami szaty o głowy. Zadzierając brodę, z rozmachem uderzył trzykrotnie czołem przed ciemnymi Obliczami.
Odwrócił się ku owczarni tak gniewnie, że dzieci zapłakały. W rękach miał żelazny młotek i gwoździe.
- Duszo ma, duszo, ocknij się, czemu śpisz? - krzyknął. - Spełniło się, kres bliski... Miejsca na świecie zostało nam tyle, ile w tych ścianach. Ulecimy, dziatki... w ognistym płomieniu. Na Boga, dopiero co widziałem nad świątynią przeogromną szparę w niebie... Aniołowie schodzą ku nam, gołąbeczki, radują się, mili...
Kobiety wzniósłszy oczy zalały się łzami. Ten i ów z chłopów zasapał ciężko...
- Kiedyż doczekamy znowu takiej chwili? Królestwo niebieskie samo idzie nam do ust... Bracia, siostry! Słyszycie - wyważają bramę... Szatańskie zastępy obstąpiły tę wyspę zbawienia... Za ścianami - mrok, wicher smrodliwy...
Podniósłszy w górę młotek i gwoździe ruszył ku drzwiom, gdzie były przysposobione trzy deski. Kazał chłopom pomóc, sam zaczął przybijać deski w poprzek drzwi. Oddychał ze świstem. Pobożni patrzyli na niego w przerażeniu. Jakaś młoda kobieta w białym całunie jęknęła na całą kaplicę:
- Co robicie? Ach, kochani, moi mili, nie trza...
- Trza! - zakrzyknął starzec i znów poszedł ku ambonie. - Chrześcijanin miałby nie pójść w ogień? Spłoniemy, ale będziemy żyć wiecznie. (Zatrzymawszy się uderzył młódkę w policzek.) Głupia! Masz może męża, masz dom, masz może skrzynię pełną dostatków... A co później? Czyż nie mogiła? Litowaliśmy się nad wami, nierozumnymi. Ale teraz już nie wolno... Wróg za drzwiami. Opity krwią Antychryst siedzi za bramą na czerwonej bestii. Rozjuszony, dzierży w ręku czaszę pełną obrzydliwości i kału. Komunikujcie się z niej! Komunikujcie! Och, okropność!
Kobieta przypadła twarzą do kolan, zadygotała, poczęła krzyczeć strasznym głosem, coraz głośniej. Inne zatykały uszy, ściskały gardło, by się również nie rozkrzyczeć...
- Idź, idź za drzwi... (Znów uderzenia i trzask.) Słyszycie! Car Piotr - wcielenie Antychrysta... Słudzy jego dobijają się do naszych dusz... Piekło! A wiesz ty, co to piekło? Stoi w pustej otchłani nad sklepieniem... Próżnia najgłębsza, tartar i ciemność. Opływają ją dokoła planety, mróz tam okrutny, nieznośny... Ogień nieugasający... Robactwo i siarka! Płonąca smoła... Królestwo Antychrysta. Tam chcesz iść?
Starzec jął zapalać świece, chwytał je z cerkiewnej skrzyni pęczkami, biegł żwawo, przylepiał do obrazów - gdzie popadło. Po kaplicy jasno rozlało się żółte światło.
- Bracia! Odpływamy... Do królestwa niebieskiego... Dajcie tu bliżej dzieci, będzie im tu lepiej - usną od dymu... Weselcie się, bracia i siostry... Wieczne odpoczywanie - zaśpiewał rozdymając szatę łokciami. Chłopi patrzyli na niego zadzierając brody i wtórując mu - podpełzli na kolanach bliżej ku ołtarzowi. Podpełzły kobiety chowając głowy dzieci pod chustami.
Ściany kaplicy zadrżały: ze dworu uderzono czymś we drzwi zabite deskami i podparte kołem. Starzec wszedł na ławkę, przycisnął twarz do zasuwanego okienka nad drzwiami.
- Nie zbliżajcie się... Żywych nas nie weźmiecie...
- Ty jesteś starzec Nektariusz? - spytał Aleksy Browkin. (Bramę wyłamali, teraz dobijali się do drzwi kaplicy.) Z długiego okienka wychyliła się bokiem biała starcza twarz. Aleksy do niego - ze wściekłością:
- Co wy tu, poszaleliście?
Ręka starcza wysunęła się z trudem, przeżegnała dwoma palcami carskiego oficera. Za ścianą jęknęła setka głosów: - Zmartwychwstał Pan. - Aleksy jeszcze więcej się rozzłościł.
- Nie wymachuj paluchami, jam ci nie diabeł, a tyś dla mnie nie kapłan. Wychodźcie wszyscy, bo inaczej wyważę drzwi.
- A coście za jedni? - spytał starzec osobliwie, z naigrawaniem. - Po co przyjechaliście do tak pustej, leśnej okolicy?
- Co my za jedni - my z carskim pismem. Nie posłuchacie, zwiążemy wszystkich i odstawimy do Powieńca.
Głowa starca cofnęła się bez odpowiedzi. Cóż było robić? Jakim szeptał rozpaczliwie: - Aleksy Iwanowiczu, na litość boską, spalą się...
A tam znów zaintonowano: - Wieczne odpoczywanie... - Aleksy dreptał przed bramą prychając gniewnie nosem. Jakże tu odejść? Rozgłoszą po wszystkich pustelniach, że przepędzili oficera. Zdjął rękawice, podskoczył, uchwycił za krawędź okienka, podciągnął się i zobaczył: w gorącym świetle mnóstwa świec zwróciły się ku niemu wystraszone brodate twarze; osłaniając się palcami, syczeli: - Święty, święty, święty! - Aleksy zeskoczył.
- Dalej, jeszcze raz we drzwi...
Żołnierze uderzyli jeszcze raz. Jęli czekać. Wtedy z dymnika wylazło trzech (Jakim poznał Stiopkę Barmina i Pietruszkę Kożewnikowa), w rękach myśliwskie łuki, za pasem - strzały, trzeci - z piszczelem. Wleźli na dach, patrzyli na żołnierzy. Chłop z piszczelem rzekł surowo:
- Odejdźcie, będziemy strzelać. Jest nas dużo.
Aleksy Browkin stracił głowę od takiego zuchwalstwa. Gdyby to były jakieś łyki miejskie, krótkie byłoby z nimi gadanie. Ale to sami rdzenni chłopi - znał ich upór. Ów z piszczelem - wykapany nieboszczyk chrzestny, grubonogi, nisko podpasany, broda w strąkach, ślepia niedźwiedzie... Jakże tu strzelać do swojaka. Aleksy jeno mu pogroził. Wmieszał się Jakim:
- A jak się zowiesz?
- No, wołają mnie Osip - odrzekł niechętnie chłop z piszczelem.
- No cóż, Osip, czy nie rozumiesz, że pan oficer nie z własnej woli... Pogadalibyście z nim po dobroci, uradzili.
- A czego on chce? - spytał Osip.
- Dajcie mu do wojska jakich dziesięciu, piętnastu chłopa i pozwólcie ogrzać się naszym żołnierzom. W nocy pójdziemy.
Pietruszka i Stiepan słuchając przykucnęli na brzegu dachu.
Osip długo myślał.
- Nie, nie damy.
- Czemu?
- Odeślecie nas do dawnych wsi, w niewolę. Żywcem nie damy się. Chcemy umrzeć za starodawne modły, za żegnanie się dwoma palcami.
Tyle gadania...
Podniósł piszczel, dmuchnął na panewkę, podsypał z rogu prochu i stał rozkraczony nade drzwiami. Co tu począć? Jakim radził machnąć ręką na ten cały kram: Nektariusza nie zmoże.
- On jest uparty i ja też - odrzekł Aleksy. - Bez ludzi nie pójdę. Weźmiemy ich oblężeniem.
Dwóch żołnierzy posłał do koni - obrządzić, nakarmić. Czterech do celi - ogrzać się. Reszta - dawać baczenie, żeby do kaplicy nie przenoszono wody i strawy. Dzień dobiegał końca. Mróz wzmagał się. Raskolnicy śpiewali pogrzebowo. Pietruszka i Stiepan posiedzieli, posiedzieli, poszeptali ze sobą na dachu, zrozumieli, że zanosi się na długo.
- Musimy za potrzebą - zaczęli prosić. - Na dachu - grzech, pozwólcie zeskoczyć.
Aleksy rzekł: - Skaczcie, nic wam nie będzie. - Nagle Osip strasznie potrząsnął na nich brodziskiem. Pietruszka i Stiepan zmieszali się, ale jednak wylazłszy za kopułę skoczyli na słomę.
Starzec Nektariusz również, widać, zrozumiał, że jest dobrze osaczony. Dwa razy zbliżał twarz do zasuwanego okienka, wpatrywał się ślepo w zmierzch. Aleksy próbował zagadać - ów jeno spluwał. I znowu z kaplicy dobiegał jego ochrypły głos, głuszący śpiew, modły i płacz dziecięcy. Gotowało się tam coś niedobrego.
Gdy już zachód pociemniał zupełnie, z dymnika wylazło na dach dziesięciu chłopów bez czapek. Wywijając rękami, rzucając się opętańczo, wrzasnęli:
- Odejdźcie, odejdźcie!...
Wszyscy jęli się spiesznie rozbierać, zdejmowali półkożuszki, walonki, koszule, portki...
- Namcie! - chwytali odzież, rzucali ją w dół, na żołnierzy. - Macie, prześladowcy! Rzucajcie losy. Nadzy się rodziliśmy, nadzy odchodzimy...
Nadzy, posiniali, rzucali się twarzami na dach, tarli twarze śniegiem, chlipali, pokrzykiwali, wyskakując wznosili ręce i znowu wszyscy - z brodami ubabranymi śniegiem - poleźli w dymnik. Pozostał jeno Osip. Nie dopuszczając do drzwi, mierzył z piszczela do żołnierzy... Aleksy przestraszył się bardzo nagich chłopów. Jakim wykrzykiwał rozpaczliwie w stronę okienka:
- Ulitujcie się nad dziećmi! Bracia! Ulitujcie się nad niewiastami!
W kaplicy powstał lament, niezbyt głośny, ale taki, że jeno zatkać uszy. Żołnierze zaczęli przystępować bliżej, twarze wszystkich były poważne.
- Panie poruczniku, źle się dzieje, niech już Osip w nas łupnie, a my wyważymy bramę...
- Wyważaj - krzyknął Aleksy zaciskając wargi.
Żołnierze żwawo położyli strzelby, znów pochwycili za belki. Kopuła z krzyżem, ledwie widocznym o zmierzchu, zakołysała się nagle. Ziemia ciężko zadygotała, rozległ się huk, w pierś każdego uderzyło powietrze. Ze szczelin pod dachem ukazał się dym, prędko zgęstniał, rozpłomienił się. Języki ognia jęły się ślizgać między bierwionami...
Gdy drzwi rozpadły się pod uderzeniami, wyskoczył stamtąd człek cały w ogniu, z owęgloną głową, począł wić się na śniegu, jak robak. We wnętrzu kaplicy wirował dymny płomień, objęci ogniem ludzie skakali i miotali się. Ogień walił spod podłogi. Dokoła dymiły już snopy słomy.
Żołnierze cofali się przed gorącem nie do zniesienia. Nikogo niesposób było ocalić. Zdjąwszy trójgraniaste kapelusze żegnali się, niektórym spływały łzy po twarzy. Aleksy poszedł za wyłamaną bramę, aby nic nie widzieć, nie słyszeć zwierzęcych wrzasków. Kolana trzęsły się, nabiegała mdłość. Wsparł się o drzewo, potem siadł. Zerwawszy czapkę, chłodził głowę, jadł śnieg. Łuna jeszcze jaśniej oświetlała zaśnieżony las. Nie podobna było się ukryć przed zapachem spalonego mięsa.
Dostrzegł: niedaleko, grzęznąc w szkarłatnym śniegu, idzie trzech ludzi. Jeden pozostał w tyle i załamując ręce patrzył, jak wysoko ponad lasem nad pustelnią wije się wśród buchającego dymu ognisty język i wznosi w niebo zamieć iskier... Drugi człek miotał się i ciągnął za rękę niedużego długobrodego staruszka w niepokrytym kożuszku na szacie duchownej.
- Uciekł, uciekł, psubrat! - krzyczał miotający się chłop ciągnąc staruszka do carskiego oficera. - Jego trza rozszarpać... Uciekł z ognia przez loch, przełazem. Chciał mnie i Andriuszkę spalić, diabeł przeklęty!...” (t. II-III, s. 113-126).
W ówczesnej rzeczywistości przedwczesna śmierć człowieka była poważną ekonomiczną stratą. Tym bardziej, że w Rosji wszyscy poddani byli własnością cara. Aleksiej Iwanowicz Browkin, nie chcąc dopuścić do tego, aby Nektariusz spalił ludzi mówi:- „To nie jego ludzie - carscy”…(t. II-III, s. 120).
Odradzające się państwo moskiewskie potrzebowało rąk do pracy i mięsa armatniego do imperialnych podbojów. Żołnierzy werbowano nawet w raskolniczych wioskach, jak we wsi Sorok nad Wygiem (t. II-III, s. 236).
A.N. Tołstoj, opisując samossożżenieje 200 ludzi pod wodzą starca Nektariusza sięgnął do dokumentów archiwalnych, w tym głównie relacji ekip wojskowych, które miały zapobiec samospaleniom. Relacje te dzięki „drobiazgowości świadectw pozwalają „zaglądnąć” w „budowlę” wykonaną specjalnie dla „gari”, objaśnić główne etapy przygotowania do samospalenia, opisać skład uczestników tego tragicznego aktu. I tak, samospalenie, sądząc po archiwalnych dokumentach, poprzedzało długie i, zapewne realizowane z zimną krwią, przygotowanie”.
Rozpoczynało się od wezwania uczestników, bardzo często pod fałszywym hasłem „Bogu pomolitsija” i stopniowym, po rozsianiu wcześniej odpowiedniej psychozy, przedstawienie, prawdziwego celu. Przygotowano łatwopalne materiały- proch, smołę, słomę. Szczególne znaczenie miało przygotowanie „żelaznych zabezpieczeń” – zamków i krat na oknach.” ) Występowały dodatkowe obrzędy – pokropienie wodą, spowiedź, a nawet postrzyżenie mnisie. Relacje oddziałów wysłanych w celu odwiedzenia staroobrzędowców od samospalenia, wskazują na instrukcje zwierzchności, aby podchodzić do delikwentów z dobrą wolą, miłością i ostrożnością, żeby nie sprowokować tragicznego końca. „Dokładna analiza raportów o samospaleniu wykazuje, że zalecenia te były przestrzegane i to nie okrucieństwo władz było przyczyną „tych tragicznych wypadków”.
W opisie A. N. Tołstoja wszystkie te warunki są spełniane, choć upór raskolników prowadzi jednak do zagłady. Jeden z żołnierzy mityguje A. I. Browkina: „ Aleksy Iwanowiczu, trza by ostrożniej. Kaplica gęsto obstawiona snopami, a we środku - słoma, smoła i beczółka z prochem… Już lepiej ja starca wywabię. On sam chyba rozumie, że to nie żarty, dwieście ludzi namówić na taką rzecz. Aleksy Iwanowiczu, okażcie mu szacunek, staruszek lubi władzę, dogadacie się polubownie…” (t. II-III, s. 120).
Opisana w powieści gar' należy do drugiej fali tych tragicznych zdarzeń. Pierwsze były reakcją na prześladowania (lepiej samemu spłonąć niż zostać spalonym, przez sługi antychrysta); drugie, kiedy prześladowania ustały, a było to już za Piotra I, to samospalenia stały się „częścią ideologii ewoluującego staroobrzędowstwa, fragmentem jego obrzędowości (…) Oprócz tego, zupełnie możliwe, że w różnych rejonach Rosji występowały różne punkty widzenia samych staroobrzędowców na tę radykalną formę sprzeciwu wobec otaczającego świata. Także przedstawiciele różnych staroobrzędowych tołków, nawet na tym samym terenie, mogli w różny sposób odnosić się do „chrztu ogniem” (ros. krieszczenije ogniennyje).
Antychryst
Piotr I brał udział w nabożeństwach cerkiewnych, przestrzegał postów i podobnie jak jego przodkowie w rodzie panującym był przekonany o nieodzowności współdziałania państwa i Cerkwi. Współistnienie to jednak nie było na Rusi relacją symetryczną; władza świecka zawsze dominowała nad cerkiewną. Patriarcha Nikon dokonując próby odwrócenia tej relacji poniósł klęskę, i jako hierarcha, i jako człowiek.
Piotr I, dążąc do umocnienia władzy carskiej, po śmierci 16 października w 1700 roku patriarchy moskiewskiego (1690-1700) Adriana (Hadrian), sprzeciwił się wyborom nowego patriarchy, gdyż od czasów cara Iwana IV Groźnego to car wybierał patriarchów i metropolitów. Zapatrzony w ustroje synodalne zachodnich Kościołów protestanckich, ustanowił w 1721 roku Świątobliwy Synod. To rosyjskie kolegium duchowne różniło się od synodów protestanckich tym, że pierwsze skrzypce grał w nim carski oberprokurator. Statutem Świątobliwego Synodu był Regulamin Duchowny (ros. Duchownyj Rieglamient), nakazujący między innymi Synodowi wykorzenienie zabobonów, przesądów i herezji, w tym raskolnictwa. Według ustaleń Rieglamentu starowiercy nie mogli zajmować urzędów państwowych. Piotrowi I przypisano też inspirację powstania przeciwraskolniczej fałszywki Sobornoje diejanije na jerietika Martina Armianina.
W istocie był to wspólny pomysł metropolity riazańskiego Stiefana (Jaworskij) i archimandryty z Niżnego Nowogrodu, późniejszego arcybiskupa Pitirima (1655-1738), podrzucony carowi. Metropolita Stiefan polecił uczonemu mnichowi Fieofiłaktowi znaleźć w archiwum Kijewo-Pieczerskiej Ławry dokumenty rzekomego soboru z 1151 roku, który rzucił klątwę na wprowadzone przez heretyka Martina Ormianina obrzędy dwupierstija, sugubogo alliłuja i kriestnogo choda posołoń. 31 stycznia 1718 roku Diejanije uroczyście zostało dostarczone do Moskwy. Wiarygodność opracowania potwierdziło 12 biskupów. Car wydał specjalny ukaz o wystawieniu fałszywki na widok publiczny. Fałszerstwo już w roku następnym wykrył diakon Aleksandr z Kierżeńca, udowadniając je po badaniach paleograficznych i filologicznych. W 1724 roku car Piotr I wydał ukaz grożący karą śmierci tym, którzy będą kwestionować ów dokument, co spowodowało, że pozostawał on długo w obiegu jako autentyczny.
Car toczył ze starowiercami swoistą wojnę psychologiczną. Dowiedziawszy się, że zwą go antychrystem, polecił w 1720 roku swojemu spowiednikowi metropolicie riazańskiemu, a zarazem stróżowi tronu patriarszego (ros. miestobljustitiel), zaś od 1721 roku pierwszemu prezesowi Świątobliwego Synodu Stiefanowi Jaworskiemu (1658-1722) napisać broszurę O znamienijach prisziestija antichrista i kończiny wieka (1703), której autor - określając znaki przyjścia antychrysta- dowodził, że nie dotyczą one osoby obecnego cara.
Piotr I zwalczając, choć ze względów taktycznych nie prześladując zbyt surowo raskolników, opierał system państwowy o Cerkiew nowoobrzędową, którą wzmacniał różnymi sposobami. Kolejne jego ukazy nakazywały poddanym obowiązkowe uczestnictwo w niedzielnej Liturgii oraz doroczną spowiedź w okresie Wielkiego Postu. Duchowni musieli w tym zakresie prowadzić imienną dokumentację, co oczywiście skłoniło do wielu nadużyć, a w ostatecznym rozrachunku skończyło się atrapizacją Rosyjskiej Prawosławnej Cerkwi. Stała się ona ważnym ogniwem państwa i, wspomagana przez nie, zabudowała cały obszar Imperium, nawet w regionach innowierczych, gęstą siecią świątyń. Ogromną rolę odgrywały kapelanie wojskowe, dysponujące cerkwiami namiotowymi, a nawet składanymi z żeliwnych elementów. Postawały nowe eparchie, które obowiązkowo musiały utrzymywać seminaria duchowne, prowadzące kształcenie według znacznie zracjonalizowanych programów nauczania. Jednym z elementów tych programów był zakaz rozgłaszania wieści o cudach czynionych przez ikony, który wcześniej miał swój wyraz w ukazie carskim dotyczącym represjonowania tych, którzy wieści takie rozpowszechniają.