Pokłady wspomnień z okresu dzieciństwa obecne są w naszej pamięci przez całe życie. Jako ludzie dojrzali często lubimy wracać do lat odległych. Dzieje się tak zapewne dlatego, że pamięć, ta filutka, wyławia tylko to, co efektowne i ukazuje nas w korzystnym świetle. Jakie by nie było nasze życie, okres ten jawi się jako raj na zawsze utracony. Zawierzając pamięci oszukujemy się i często ulegamy złudzeniom. Lecz czymże bylibyśmy bez pamięci? Drzewem bez korzeni. Wspomnienia są jak klisza starego filmu, po której przesuwają się obrazy i zdarzenia. Dzięki pamięci mogę, niczym film video, tę kliszę cofać, przesuwać do przodu i analizować. Retrospekcja i introspekcja.
*
To było dawno, przeszło pół wieku temu.
Miałem prawie cztery lata, gdy Rosjanie, w ramach zawartego z Niemcami paktu, po ciężkich walkach zdobyli miasto. Pamiętam jak stałem w oknie jakiegoś domu i patrzyłem przerażony na płonące Grodno.
- Koszary siedem sześć palą się! - krzyczeli ludzie.
Wielu mężczyzn mimo protestów żon i matek popędziło do miasta. Mój ojciec pobiegł także i wkrótce przyniósł stukilowy worek soli. Niektórzy naśmiewali się z niego, ale potem okazało się, że dzięki tej soli mieliśmy co jeść. W czasie okupacji rosyjskiej i niemieckiej kwitł handel wymienny. Za kilo soli dostawało się pół świni. W Grodnie mieszkaliśmy w pobliżu koszar, które zajmowało rosyjskie wojsko. Żołnierze robili ciągłe wycieczki do miasta. Najbardziej narażone były wówczas domy sąsiadujące z koszarami. W tej sytuacji ojciec postanowił przenieść rodzinę do pobliskiej wsi Małeszczyzna. Zamieszkaliśmy w domu pewnej tercjarki, która codzienne pościła i często się modliła.
Wiejskie domy miały dachy pokryte słomianymi strzechami. Osada ta była gęsto zabudowana i to właśnie stało się dla niej zgubne. Niemcy, prąc do przodu za spanikowanymi wojskami radzieckimi, po drodze palili co się dało. Losu tego nie unikła Małeszczyzna.
Ojciec jakby to przeczuwał i przeniósł nas wcześniej do wynajętego domu we wsi Krzyżaki. Tam spędziliśmy cały okres niemieckiej okupacji.
Nasz dom w Krzyżakach stał poniżej nasypu brukowanego traktu, na skraju rozległych, porośniętych bujną trawą i kwieciem łąk. Trawy falowały na wietrze niczym kolorowe morze. Na horyzoncie majaczyły dalekie lasy, a we wsi rosły wysokie szumiące drzewa. Na rozstaju dróg stał wysoki, odgrodzony płotkiem krzyż.
*
Kiedy wspominam okres szumiących drzew i falujących na wietrze traw w moim sercu robi się cieplej. Byłem już sześcioletnim chłopcem i codziennie pasłem stadko czterech kóz. Przez wiele tygodni pędziłem na łąki moją trzódkę. Mimo, że pasły się razem, każda z kóz stanowiła odrębną indywidualność. Poznanie ich charakterów wiele mnie nauczyło. Nigdy nie byłem w stanie przewidzieć, co im może strzelić do łbów. Bo koza to inteligentne, ale też złośliwe zwierzę. Najbardziej lubiły stawać na tylnych nogach i obgryzać liście rosnącej bujnie na moczarach łozy. Bywało, że zapadały w bagno i musiałem je wyciągać.
*
Nad Grodnem, jak i Polską kładł się cień niemieckiej okupacji. Ciemiężcy często się zmieniali. Raz byli to Rosjanie, raz Niemcy. Jedni gorsi od drugich. Pasąc kozy widziałem przelatujące w obu kierunkach samoloty. Nieraz słyszałem eksplozje bomb zrzucanych na miasto. Mimo wojny, terroru i okupacyjnych szykan życie toczyło się dalej. Podział obowiązków w rodzinie był ustalony. Ojciec odbywał codziennie kilometrowe marsze do grodzieńskiej garbarni, gdzie pracował, matka zajmowała się maleńką siostrą Zosią i domem, a ja pasłem te kozy. Przeważnie byłem sam, ale często przyprowadzał paść swoją kozę, ni to Polak, ni Rosjanin, nasz sąsiad o nazwisku Dymitrow. Czytał mi czasem różne książki. Pamiętam, jak byłem przejęty, gdy czytał „Ducha puszczy”. Człowiek ten miał miłą powierzchowność i zawsze się uśmiechał. Obcując z nim dłużej przekonałem się, że nie wszyscy ludzie uśmiechnięci są dobrzy. Ojciec powiedział mi bym uważał, bo to folksdojcz. Jego dwaj synowie należeli do Hitlerjugend. Kiedy patrzył, jego oczy miały barwę ołowiu. Byliśmy sąsiadami, ale rodzice unikali jakichkolwiek z nim kontaktów. Ojciec nazywał go szują lub kanalią. Co oznaczają te słowa przekonałem się, gdy po długotrwałym oporze Niemcy cofając się po klęsce stalingradzkiej oddali znowu Grodno Rosjanom. Dymitrow szybko nawiązał kontakt z „bohaterską Armią Czerwoną” i został mianowany „priedsiadatielem” usuwając tym samym ze stanowiska poprzedniego sołtysa.
Szybko zwołał zebranie przed swoim domem i z wysokiego ganku przemówił do ludu. Oprócz posłuszeństwa nakazałby by wszyscy, którzy mają jakieś zwierzęta oddali je natychmiast przedstawicielom Armii Czerwonej. Zagroził, że kto się do tego nie zastosuje zostanie zesłany na Sybir. Nie żartował, bo codziennie słyszałem o aresztowaniach i zsyłkach. Chcąc zetrzeć swą okupacyjną przeszłość oddał swoich synów do wojska, a sam codziennie z żołnierzami przeszukiwał chłopskie zagrody rekwirując co się dało. Stał się postrachem ludności, a jednocześnie obiektem pogardy i nienawiści. Kiedy został aresztowany w Grodnie brat mojego ojca i zesłano go do Archangielska, tato zaczął się ukrywać. Nie uszło to uwagi sąsiada. Codziennie pytał o ojca mamę, która mówiła, że poszedł do wojska.
Któregoś dnia Dymitrow przyszedł na łąkę bez kozy i zaczął mnie wypytywać. Domyślałem się gdzie jest ojciec, ale mówiłem tak jak mama: poszedł do wojska. Wówczas człowiek ten niespodziewanie mnie przewrócił, usiadł na mnie i tak długo łaskotał aż straciłem przytomność. Gdy się ocknąłem już go nie było. Wojna jeszcze dogorywała w Niemczech, a już zaczęto akcję repatriacyjną. Towarzyszom radzieckim bardzo się spieszyło. 16 kwietnia 1945 roku ojciec otrzymał tak zwany „ewakuacyjny arkusz”, co równało się nakazowi opuszczenia Grodna. Przyjęliśmy zresztą to z ulgą, gdyż warunki do życia stawały się coraz trudniejsze. Ze stojących na bocznicy transportów wychodziła szarańcza głodnych rosyjskich żołnierzy. Rabowali i zabierali co się dało, gwałcili kobiety. Moje kozy oczywiście zostały dawno zabrane. Do upragnionego wyjazdu do Polski pozostał tydzień czy dwa. Którejś nocy zapłakana żona Dymitrowa załomotała do naszych okien. Oświadczyła, że niedawno w nocy pod ich dom podjechał „łazik”, z którego wyszło dwóch oficerów. Poprosili Dymitrowa, aby poszedł z nimi na obławę. Dymitrowa słyszała jakieś strzały i warkot odjeżdżającego samochodu. Dni upływały, a sąsiad nie wracał. Wówczas to ojciec zwołał ludzi i zorganizował akcję przeszukania terenu. Przetrząśnięto stawiki, torfianki, okopy, cały teren w promieniu kilku kilometrów. Bez skutku. Do momentu naszego wyjazdu nie natrafiono na żaden ślad. Do tej pory zastanawiam się, kto porwał i może zgładził złego sąsiada.
Czy byli to Rosjanie, którzy dowiedzieli się kim był Dymitrow w czasie okupacji czy też przebrani za Rosjan partyzanci?
Nigdy się o tym nie dowiedzieliśmy. Jak trwale to wydarzenie zapadło w moją pamięć świadczy fakt, że kiedy ktoś wypowiada słowo szuja, lub kanalia natychmiast mam pod powiekami uśmiechniętą twarz człowieka o przenikliwym ołowianym spojrzeniu.