Tekst ten napisałem kilkadziesiąt lat temu. W znacznej części nie dotyczy on wprawdzie tego, co działo się na terenie Inflant i krajów przyległych (jak Białoruś), ale przedstawia dzieje ludzi, którzy nieraz od wieków mieszkali na tamtych terenach, a po drugiej wojnie światowej musieli je opuścić. Tych, których zmuszono do porzucenia Kresów Wschodnich były setki tysięcy.
Szukając źródeł mego rodu, szczególnie wśród dokumentów znajdujących się w Litewskim Archiwum Historycznym w Wilnie, ustaliłem, że moi przodkowie przyjechali w roku 1636 z województwa krakowskiego na wschodnie tereny Wileńszczyzny, gdzie kupili ziemię i zamieszkiwali ponad 250 lat, także w rdzennych Inflantach (Łotwa, Estonia), a gdy Polska odzyskała niepodległość po rozbiorach, ponownie na Wileńszczyźnie i Ziemi Nowogródzkiej (Czarna Ruś). Przegnani z tamtych stron decyzją układu z Jałty, znaleźliśmy się ostatecznie na terenach dorzecza Pregoły, wszak rzeki Guber i Łyna do niej wpływają.
Rok 1944. W Baranowiczach dogasały pogorzeliska. Wszędzie unosił się swąd spalenizny, a przed nami stanął problem: – Co robić dalej?
Chyba jesienią dotarła do nas wiadomość, że Kraj Rad zabiera nasze tereny wschodnie, a granica będzie za Brześciem na Bugu. Kto chce może zostać, kto chce może wyjechać w nieznane. Ojciec nie wahał się ani chwili. Oczywiście, wyjeżdżamy, i to tak szybko, jak tylko się da. Najlepiej pierwszym transportem, byle najszybciej uciec od bolszewików. Przy rejestracji na wyjazd należało podać miejscowość, do której chcemy jechać. Więc dokąd? Tatuś w otoczeniu rodziny zasiadł nad mapą i zaczął wodzić po niej palcem. Nie mieliśmy nigdzie w centrum Polski krewnych ani znajomych, nie było żadnych innych konkretnych przesłanek, wskazujących na tę lub ową miejscowość. Wywiązała się dyskusja:
– Nad morze? – Za zimno.
– Na pojezierze – Zbyt wiele wilgoci, reumatyzm.
– Do centrum? – Zbyt dużo ludzi, spalone miasta, uboga przyroda.
– Może, więc w góry? Za wysoko, ostry klimat, deszcze.
A więc chyba najlepiej u podnóża gór, o tu. Do Przemyśla. Nie za duże miasto, jeszcze lepiej do Jarosławia. I tak stanęło na Jarosławiu, choć nikt z rodziny tam nie był i nie wiedział, co to zacz. (Nota bene ja dotarłem tam po raz pierwszy dopiero w 1960 r.). Zaczęło się pakowanie, choć dobytek nie był olbrzymi – wszak niemal wszystko strawił ogień. Uratowało się parę węzełków, które mieliśmy przy sobie na wsi oraz to, co było zamknięte na podwórzu w piwnicy; a więc maszyna do szycia firmy Singer i szatkownica do kapusty. W tej szatkownicy tata wydłubał w nich wnęki i ukrył wszystkie srebrne monety, które pozostały nam sprzed wojny. Mimo pośpiechu na pierwszy transport nie zdążyliśmy. Ten odjechał bodaj w pierwszych dniach grudnia 1944 roku. My wyjechaliśmy już po świętach Bożego Narodzenia, a Bug przekraczaliśmy dokładnie w noc sylwestrową 1944/45. Przyznać muszę, że Baranowicze opuszczałem bez żalu, czego przyczyną była pewnie szarzyzna ostatnich miesięcy, jak i chęć poznania czegoś nowego.
W tę podróż w nieznane i bez powrotu, wyruszyliśmy przydzielonym nam wagonem towarowym – moi rodzice, dwie ciocie, babcia i ja. W wagonie pełno węzełków, skrzynek, trochę słomy i na środku żelazny piecyk.
W tytule napisałem „repatrianci”. Bo tak to się oficjalnie nazywało. W rzeczywistości nie był to „powrót do ojczyzny”, ale uchodźstwo z ziemi ojczystej, z naszych Kresów, na których rodziny mieszkały od wielu pokoleń. A więc ekspatrianci Ciocia Wera z Izą na razie zostały, pewnie z powodu jej syna Kazika Świątka (księdza z Prużan) – nie wiedziała, co z nim jest i gdzie jest. Tu muszę wspomnieć, że Bug przekraczaliśmy trzy razy, bo gdy byliśmy już za rzeką i tatuś powiedział: – „No, szczęśliwie nic nam się nie stało i jesteśmy w Polsce” – nie wiedzieć, czemu cofnięto nas z powrotem, by po godzinie znowu przewieźć za granicę. Tak jakby się wahali: „Wypuścić tych Polaczków, czy nie wypuścić? A może lepiej się nam przydadzą na Sybirze?” W końcu jednak wypuścili
Minęliśmy Terespol. To tu zginął od bomby niemieckiej Edward, brat ks. Kazika. Pociąg nawet nie stanął. Potem Lublin, Rejowiec i wreszcie Zawada, nieduża stacyjka między Krasnymstawem a Zamościem. Choć trasę wymieniam krótko, to podróż wcale nie była taka szybka. Trwała wiele dni. Z Baranowicz wyruszył cały transport, a po drodze ubywały wagony, które kolejno odczepiano, zależnie od tego, dokąd kto chciał jechać.
Zawada okazała się dla nas prawdziwą zawadą, bo dalej już nie ujechaliśmy. Stanęliśmy przed dylematem: na południe nie można, bo zerwany most, na zachód nie, bo na Wiśle front, za nią są jeszcze Niemcy. Można jechać przez Rawę Ruską, ale wtedy znowu dwukrotnie musimy przekroczyć Bug. Na co się decydujemy? – pytali kolejarze, a tymczasem odstawili nas na tor pod rampę. Tu pamiętam, jak w mroku zimowego ranka ktoś na zewnątrz ochoczo śpiewał: „Pamiętasz Capri…”, a potem nadleciał niemiecki samolot i w ostatniej, bezsilnej złości ostrzelał stację.
Tato zadecydował: „Niech wiozą nas gdzie chcą, ale nie będziemy ryzykować ponownego przekraczania granicy sowieckiej. Najlepiej, jeżeli przeczekamy do czasu, gdy Niemcy będą przegnani dalej na zachód i wtedy będzie przejazd jakąś inną okrężną trasą.
Cofnięto nas do Krasnegostawu, małego miasteczka nad Wieprzem. Tam wyładowaliśmy się i zakwaterowali na jakimś szkolnym podwórzu, gdzie pełno było koczowników podobnych nam.
W wyniku starań i zachodu u władz powiatu i w urzędzie repatriacyjnym (PUR), przydzielono nam siedem konnych wozów i powieziono wyboistą i błotnistą drogą 7 km na wieś Stężyca. Tam czekała na nas pusta chata. W niej ciemna sień i jedna izba z dwoma okienkami. Jedno okienko wychodziło na wschód w kierunku kościółka, a drugie, obok drzwi, z widokiem na połamany płotek i kałuże „ulicy”. Podłogę stanowiła gliniana polepa, na której stał duży piec, również gliniany. Z drugiej strony sieni była stodoła, a w niej sterta słomy. Nie pamiętam, z czego były ściany; chyba też z gliny z jakąś trzciną, ale może drewniane. Strzecha słomiana z dużym okapem. Za chatą drewniana szopa i uprawne pola, dalej łąka przecięta krętymi meandrami rzeki. Żeby skończyć o chacie powiem, że była zimna i pełna szczurów. Co do zimna, to miejscowi poradzili „ogacić” ściany, to jest ocieplić je słomą. Tak tam robili wszyscy. Usłuchaliśmy rady i pomogło. Co do szczurów nie pamiętam, mnie one nie wadziły.
Wieś była duża, ciągnęła się kilka kilometrów. Składała się z trzech części, rozciągniętych wzdłuż trzech ramion trójkąta. Idąc od Krasnegostawu, droga rozwidlała się, tworząc dwa z tych ramion. Lewe to Stężyca Górna, prawe to Stężyca Dolna. Na północy ramiona te były spięte krótką podstawą trójkąta i to była Stężyca Środkowa. W środku tej części stała nasza chata. Wszystkie chaty były nędzne, a nasza najnędzniejsza. Stężycę Dolną i Środkową okalał Wieprz i w tym też narożu trójkąta stał mały, biały kościółek, do którego przylegał cmentarz otoczony białym murem.
Ruszyła ofensywa styczniowa, front był coraz dalej, ale i tu, w tej zapadłej norze czasy nie były spokojne. Toczyły się rozgrywki narodowościowe i polityczne, o których nie miałem jeszcze pojęcia. Mówiły o nich odgłosy strzałów w ciemnościach nocy, wybuchy granatów, czy też kałuże krwi, które oglądaliśmy rano przy drewnianym mostku. Raz późną nocą wtargnął do nas jakiś partyzant, kazał cicho siedzieć, założył cały stół granatami, chwycił płaszcz taty i pobiegł. Gdy wrócił, oddał płaszcz, pozbierał granaty i wybiegł bez słowa. Kim był? Z kim walczył? Oczywiście nie można było się przyznać do takiej wizyty. Także ze strony „przyjaciół – wyzwolicieli” nie wiadomo, czego się można było spodziewać. Przeżarci demoralizującym trądem wojny i od małego wychowywani w przekonaniu, że Polacy są wrednym imperialistycznym wrogiem, nie byli oni bynajmniej tymi bohaterami i rycerskimi sołdatami z filmów. Kiedyś takich dwóch zapijaczonych wylazło na drogę i czegoś od ojca chcieli. Ten nieopatrznie odpowiedział: „Ty mnie nie właść”. Wtedy jeden z nich chciał ojca zastrzelić, a gdy to się nie udało, bo był zbyt pijany, wrócił po jakimś czasie z granatem. Ja z tatą tymczasem schowaliśmy się w stodole pod słomę i na szczęście nas nie odnalazł. Nie wiem jak było dalej, ale w każdym razie na noc uciekliśmy na cmentarz i była jakaś strzelanina, a potem ktoś z karabinu strzegł naszej chaty. Nie wiemy, kto – czy był z milicji czy z AK.
Zbliżała się wiosna, Przyszły roztopy, a wody szeroko zalały łąki. Gdy opadły i wyjrzała pierwsza zieleń, tatuś próbował ze mną łowić ryby, ale zdaje się bez większych sukcesów. Udało się natomiast polowanie. W jednym zakolu przestraszony naszą obecnością zając skoczył do rzeki. Przecenił swoje siły nieborak, nie dał rady przepłynąć jej wartkiego nurtu. Zawrócił i wplątał się w przybrzeżne chaszcze. Tam tata chwycił go za uszy – i był obiad. Stawialiśmy też na zające wnyki, ale nie pomnę, czy to kłusownictwo dało jakieś rezultaty. Dobrze zapamiętałem wyprawę po drewno. Może, dlatego, że las za rzeką był taki duży i wspaniały; las zawsze mnie fascynował. Tym razem jednak żadnych atrakcji nie było, przywieźliśmy drewno furmanką, ot i tyle. Idąc lasem kilka kilometrów na zachód, dochodziło się do szosy, przy której leżała wieś Łupianka i był tam kościół z czerwonej cegły, który wydawał mi się duży i wspaniały. Wiosenne słonko przygrzewało coraz raźniej, łany zbóż pięły się coraz wyżej, a najeźdźcę przegoniono już za Odrę. Dalszy pobyt w Stężycy stawał się bezsensowny. Tatuś pojechał, więc do dyrekcji kolejowej do Lublina i zgłosił się tam do pracy. Tam zadecydowano, że ma jechać na tak zwane „ziemie odzyskane”, na Mazury. Zgodził się i pojechał. A było to w kwietniu 1945 roku. Nas chwilowo pozostawił, bo nie było wiadomo, czego na tych ziemiach można się spodziewać, ani nawet gdzie właściwie będzie ostateczna granica państwa. Także decyzja o tej pracy nie przyszła nagle. Tata wciąż zastanawiał się czy nie podjąć jakiejś innej pracy, a może wziąć ziemię – tyle jej dawali na zachodzie, i zostać rolnikiem?
Wrócił w końcu czerwca z powziętym postanowieniem: Jest praca – choć za nią na razie nie płacą. Jest dom. Trzeba się pakować i jechać. Jest tam niemal pustkowie, ludzi prawie nie ma, jeść też nie ma, co, ale ludzie przyjadą, powoli wszystko się unormuje.
– „A więc jedziemy” – tak zadecydował ojciec.
Znowu załadowaliśmy się na furmanki i ruszyliśmy na stację Trawniki, gdzie czekał już na nas wagon towarowy. Tym razem podróż była przyjemniejsza: lipiec, ciepło, żadnej groźby ze strony samolotów, wszak wojna się skończyła. No właśnie! Na tej wsi skończyła się jakoś tak zupełnie zwyczajnie i niemal niezauważalnie.
Napisałem: podróż była przyjemniejsza. Ale nie znaczy to, że była szybka i bez przeszkód, a to dlatego, za mało mieliśmy „smaru”, zaś kolejarze powiadali: „Jak nie posmarujesz, to nie pojedziesz”. W ten sposób po minięciu Sandomierza i dotarciu na stację Łódź Kaliska, ugrzęźliśmy na dobre w pajęczej plątaninie jej torów. Przez kilka dni trzeba było szukać tego „smaru”, który nazywał się bimbrem, by nasz wagon doczepiono do pociągu idącego na Toruń. Potem Iława i Olsztyn. Tu pamiętam jeszcze niemieckie tablice wiszące pod wiatami peronowymi: „Allenstein”. Na trasie tylko trochę kolejarzy i sowieccy sołdaci. Znowu na dłużej utknęliśmy na stacji Korsze, gdzie pamiętam jak bezradnie krążyliśmy koło obu wież wodnych.
Do Rastemburga, który wkrótce przemianowano na Rastembork, dotarliśmy w piękny, słoneczny dzień 15 lipca 1945 r. Oto obraz, który zapamiętałem: wiele słońca, kwitnące lipy, na polach chwasty, raj dla pszczół. Śródmieście wypalone, trzy ogromne hotele, takież dwa młyny, ulice wypalonych ścian. Dwa kościoły całe, ale z tego dużego rozniesione i porozrzucane piszczałki organów. Tuż w pobliżu niego na ulicy Wilczej znalazły sobie dom moje ciocie. Dom był nieco uszkodzony, ale stał w dużym sadzie – to zadecydowało o wyborze. Aha, zapomniałem wspomnieć, że można było wówczas sobie chodzić i prawie dowolnie wybierać miejsce na zamieszkanie. Z miasteczka, może 25.tysięcznego, prawie wszyscy Niemcy uciekli, a Polaków było kilkuset. Meble i co cenniejsze przedmioty były już rozszabrowane. Część budynków zajmowało wojsko sowieckie. Tatuś już zajął niewielki domek na przedmieściu (6 pokoików, 2 kuchnie, łazienki itd.). Były jeszcze do wyboru lepsze wille, ale zadecydował duży sad, pasieka (około 100 uli w specjalnym budynku), no i bliskość miejsca pracy – 2 minuty pieszo. To był piękny czas, choć zdaje się, że nadal nie bardzo było co jeść, nie było sklepów. Tatuś pracował w Oddziale Drogowym PKP, gdzie wkrótce został naczelnikiem… I tak już było do jego emerytury w 1958 r. Ciocia Stasia podjęła pracę w spożywczym sklepie Spółdzielni „Społem”, który istnieje do dziś na rogu ulic Warszawskiej i (w owym czasie) 1. Maja. Po paru latach, gdy już niezbyt czuła się dobrze w nogach, przeniesiono ją do lżejszej pracy w stoisku konfekcyjnym w jednym ze sklepów przy ul 1. Maja. Ciocia Szura, tak jak to lubiła, hodowała krowę, która pasła się gdzieś w stadzie za miastem, a ona ciągle jeździła rowerem by ją wydoić. Początkowo przychodziła też do nas służąca – taki zwyczaj zatrudniania pomocy domowej jeszcze sprzed wojny. Była to miejscowa Niemka, która jednak potem wyjechała do swego kraju.
Po pewnym czasie, ale to chyba rok czy dwa później, do Polski przyjechały też ciocia Wera z Izą. Nie doczekawszy się żadnej wieści o księdzu Kaziku, wyemigrowały na zachód, osiadając w pięknym domku na przedmieściu Kluczborka. Jej Kazik powrócił dopiero po dziesięcioletnim zesłaniu na katorgę w łagrach Workuty. Wrócił jednak nie do nas, ale do Kościoła, w którym otrzymał, w 1939 r. święcenia kapłańskie, do katedry w Pińsku na Polesiu.
Kwitując tym tę dygresję o familii, powracam do spraw bieżących tego słonecznego, upalnego lata. Dla takiego małego szperacza, jakim wtedy byłem, to istny raj. Na strychu wygrzebałem różne rozmaitości, poczynając od ogromnej, kilkukilogramowej księgi łacińskiej, oprawionej w wołową (może cielęcą) skórę, przez kilkadziesiąt tomów encyklopedii do Mein Kampfu. Od różnych mechanizmów poczynając od motopompy, na odznaczeniu żelaznego krzyża kończąc. Mieszkał tam w czas wojny jakiś znaczny hitlerowski rabuś, który zbierał książki, miał piękny zbiór biblioteczny (Schiller, Goethe, Heine!... wszystkie jednak po niemiecku). Gdzie to się z czasem podziało nie wiem. Do dziś została tylko piękna waza na poncz. W domu było jedno pianino. Ojciec kupił od rosyjskiego żołnierza za pół litra samogonu drugie, ale to miało wyłamane klawisze i mechanizm młoteczkowy. Potem pewien majster niemiecki je naprawił. Gdy ustaliły się polskie władze, wszystkie meble spisali i jedno pianino zabrali. Mnie pozostawiono wybór, które. Wybrałem to połamane, bo wydawało mi się, że ma piękniejszy dźwięk. A czemu było połamane? Proste. Sowieckie wojsko niszczyło na ogół wszystko, czego dopadło, szczególnie, gdy sołdaci sobie popili – to znaczy bardzo często.
Czytelniku, może zastanawiasz się nad tym, czemu wszystkie niemal miasta w północnej części Polski były popalone i zniszczone, choć wiele z nich Niemcy oddali bez walki, uciekając w popłochu. My, którzy tam byliśmy w pierwszych miesiącach po wojnie, jesteśmy świadkami, że sowieci palili je już po „wyzwoleniu”. Na moich oczach rozbierano wszystkie tory i wywożono do Rosji. Na Mazurach pozostały tylko dwie linie (po 1 torze) – tylko te niezbędne by nimi wywozić wszystko, co się dało zrabować z kolei, fabryk, domów. Zdejmowano nawet dachówkę. Zdarzył się taki śmieszny przypadek: Ze stodoły za Skandawą zdjęto dachówkę nie wiedząc, że granica zostanie przesunięta 20 km na południe. Tak, więc rozebrana stodoła ironią losu znalazła się u rabusiów.
Ale zostawmy te sprawy historykom. Może kiedyś znajdą się tacy, którzy i je wyciągną na światło dzienne. Wróćmy do tamtych dni. Do psa. Kupiliśmy za bimber psa. Był to olbrzymi wilczur, nazwaliśmy go Rex. Bardzo był nam przyjazny. Najwyraźniej wytresowany w wojsku, kto wie czy nie w polskim. Lubił słuchać wojskowych marszów. Gdy szło się z nim na spacer, to bez uwięzi trzymał się ściśle człowieka, idąc z nim krok w krok przy nodze. W przypadku spotkania kogoś obcego, gdy ten wydawał mu się podejrzany, natychmiast rzucał się na niego, łapał za gardło i patrzył, jaki będzie dalszy rozkaz. Nie trudno sobie wyobrazić, że było to nieco kłopotliwe. Od czasu do czasu uciekał na przechadzkę, otwierając sam sobie drzwi klamką. Gdy go raz sowieci ukradli, umiejętność ta pozwoliła mu uciec i wrócić do domu (opowiedział o tym sam złodziej). W czasie jednej z wypraw, prawdopodobnie wpadł pod samochód, bo wrócił z rozprutym brzuchem. Musieliśmy go zastrzelić – zginął jak żołnierz, od kuli.
Nadchodziła jesień. Był już chyba wrzesień, gdy tatuś zaprowadził mnie do szkoły. Myślę, że właśnie wtedy, gdy po raz pierwszy przekroczyłem bramę wiodącą na szkolny dziedziniec, skończył się bezpowrotnie mój beztroski okres dzieciństwa i to wszystko, co przeżyłem dotychczas, stało się nagle czymś, co minęło, co odeszło w jakąś odległą, mglistą przeszłość. Słońce jakby straciło swój blask, a mury szkolne połknęły swego więźnia na wiele lat.
- Romuald Kromplewski
- "Świat Inflant" 2011
Romuald Kromplewski - Z Inflant na Mazury
0
0