Prywatny wyjazd na Białoruś (jechałem z żoną i synem) wymaga pewnych zachodów biurokratycznych związanych z wizami, ubezpieczeniem itd. Jeżeli, ma się zaproszenie od krewnych lub znajomych tam mieszkających wszystko to jednak można załatwić, albo przez odpowiednie biuro podróży lub jadąc np. do konsulatu Republiki Białoruś do Gdańska Oliwy. Ale nawet tam o ile kiedyś mogłem potrzebne wizy otrzymać w dwie godziny, to teraz już na wszystko jest odpowiedni czas, więc przy podwójnej opłacie po 50 euro za wizę wystarczy poświęcić na to jeden dzień, a przy opłatach po 25 euro odbiór może nastąpić po tygodniu.
Można też oczywiście załatwić wizy turystyczne, ale wówczas trzeba mieć potwierdzone przez hotele vouchery, wcześnie opłacone po 150 dolarów za nocleg od osoby. Dla milionerów sprawa prosta, dla emerytów trochę jednak problematyczna.
Ponieważ prze wjazdem na Białoruś mieliśmy w planie być w północnej części Wileńszczyzny, postanowiliśmy przekroczyć granicę unijną poprzez Łotwę, jadąc obok Dyneburga przez Silene. Decyzja okazała się dobrą, bo na tym przejściu granicznym nie było żadnej kolejki, więc załatwienie formalności zajęło tylko 2 godziny. Po 20 km dojeżdża się prosto do Brasławia. Nie ma jednak róży bez kolców, a te kolce to konieczność wykupienia urządzenia i karty na płatne drogi, które władze białoruskie wprowadziły kilka lat temu, tzw. „viatoll”. W północno wschodniej części Białorusi nie ma płatnych dróg, dlatego też nigdzie nie można było tego kupić, ani na granicy, ani na żadnej stacji benzynowej, ani w miastach. Co gorsze nikt nie potrafił nas poinformować w tej sprawie, ni ludzie, kierowcy czy urzędy lub w hotelu. Zanim nas jednak ta sprawa bardziej dotknęła zaczęliśmy zwiedzać dokładnie wsie i miasteczka w tej części kraju, takie jak: Plusy, Dziatkowce, Słobódka, Ikaźń… Drogi przeważnie szutrowe, ale krajobrazy urocze , chaty zadbane, trochę jak ze skansenu lub wprost z XIX wieku. A dlaczego tam tak buszowaliśmy? Po prostu otrzymałem z wileńskiego archiwum szereg dokumentów z pierwszej połowy XIX wieku, okazało się, że tam mieszkał pradziadek i jego bracia.
Następnego dnia udaliśmy się przez Opsę, Widze, Postawy, Łyntupy, Świr i Smorgonie, taką okrężną trasą, by obejrzeć miejscowości ciągle w czasach mego dzieciństwa wymieniane w rodzinnych rozmowach. W końcu dotarliśmy do ruin zamku w Krewie i tu wreszcie natrafiliśmy na płatną szosę prowadzącą z Wilna do Mińska. Oczywiście w drodze ciągle pytaliśmy gdzie by to można kupić ten viatoll – bez skutku. Ponieważ na mapie przy płatnej drodze widniała w niedalekiej odległości stacja benzynowa, tam dojechaliśmy. Już nas nie zdziwiło nawet, że i tu nie było można kupić tego urządzenia. Dano nam jednak, i to bezpłatnie, mapę z miejscami gdzie to sprzedają. Najbliżej była Oszmiana. Niestety powrót płatną drogą pod Wilno byłby bez sensu i ryzykowny, bo mogliby nas złapać i wypisać podobno wielki mandat.
Zatem wróciliśmy do Krewy i dalej polnymi drogami dojechaliśmy pod Nowogródek i dalej do celu na nasz następny nocleg w Baranowiczach. Tu właśnie syn już bez przeszkód, z pomocą miejscowej osoby, mógł kupić nieszczęsny aparat. Formalności zakupu trwają „tylko” pół godziny.
Mile wspominamy pobyt w Pińsku, w którym byliśmy dawniej wielokrotnie, jak i na całym niemal Polesiu.
W drodze powrotnej zajrzeliśmy do Prużan, w których w czasie wojny spędziłem gościnnie miesiąc czasu na plebanii. Ciekawe, że chociaż było to 75 lat temu, dokładnie rozpoznałem szczegóły zabudowań, werandę i to wszystko co było za ogrodem (rzeczka, lasek….). Teraz ksiądz mieszka gdzie indziej, a dawny budynek zajmuje jakaś rodzina białoruska, która nawet zaprosiła nas uprzejmie do środka. Kościół wydał mi się jednak nieco mniejszy, niż go widziałem oczami dziecka.
Nieoczekiwane przeżycie spotkało nas we wsi Porazowo. Jak zwykle podjechaliśmy pod kościół, by go obejrzeć z bliska. Był otwarty i mimo wczesnych godzin popołudniowych w dniu tzw. roboczym, nieświątecznym, rozlegał się z wewnątrz śpiew. Weszliśmy. Kościół był pełny ludzi, chyba około 300 osób, którzy głośno i pięknie śpiewali po polsku litanię do Najświętszego Serca Jezusa. Przy tym warto podkreślić, był to śpiew bez organów. Ksiądz także odprawiał nabożeństwo czerwcowe po polsku.
Niestety, gdy ludzie wyszli z kościoła, okazało się, że wszyscy (lub może prawie wszyscy) między sobą rozmawiali po białorusku lub rosyjsku. Tak jest nawet wśród Polonii na Białorusi prawie wszędzie, szczególnie młodzi ludzie już zupełnie nie znają języka polskiego, z wyjątkiem liturgicznego. Są oczywiście wyjątki, zwłaszcza w niektórych większych ośrodkach miejskich jak np. Baranowicze, Pińsk czy Grodno. Nie mnie oceniać dlaczego tak jest. Przecież na Litwie, Ukrainie, a nawet Łotwie język polski wśród Polonii jest znany i używany.
Jeszcze parę pozytywów, które niewątpliwie się należą. Przeważnie drogi są bardzo dobre, a ruch na nich niewielki. Kierowcy jeżdżą z właściwą dozwoloną prędkością i na przejściach bardzo uprzejmie przepuszczają pieszych. Wszędzie jest czysto i zadbanie. Szczególnie warto obejrzeć przystanki autobusowe, które niezależnie od tego, czy są gdzieś na wsi czy zupełnie niepilnowane w lesie, są fantazyjnie udekorowane jakimiś malowidłami z bajek lub ludowymi rzeźbami; bez choćby śladu jakiegoś wandalizmu czy choćby odrobiny śmieci.
Warto też odnotować, że w przeciwieństwie od tego co można zauważyć w krajach bałtyjskach, a także w Rosji w Nadpregolu, gdzie ziemie są zaniedbane i przeważnie leżą odłogiem, na Białorusi wszędzie widać wręcz wzorowe ich zagospodarowanie. Nawet gdy się jeździ po drogach polnych, po terenach położonych z dala od uczęszczanych traktów, wszędzie są łany zbóż lub innych upraw.
No i wreszcie co z tym wykupionym aparatem viatoll. Przy granicy z Polską, przynajmniej tą w Bobrownikach, nie było problemu go oddać i odzyskać różnicę „niewyjeżdżonych” rubli.
Jeżeli ktoś ma zasób sił by pokonać wymogi biurokracji, to szczerze zachęcam do odwiedzenia Białorusi, kraju nam przyjaznego i, co ważne, bezpiecznego.