Część druga
Noc sowiecka
Pierwszy dzień po przyjeździe przesiedziałem w domu, nie licząc odwiedzin u mojej dziewczyny, która mieszkała obok. Obudzono mnie dość późno, bo o godzinie dziesiątej czasu sowieckiego, który do Wilna nie bardzo pasował, a więc zgodnie ze słońcem, była to godzina ósma rano. Odespałem tę podróż z Kaługi przez Moskwę do Wilna.
Specjalnie dla mnie przygotowano jedzenie, jakie lubiłem i ciągle mi podsuwano jakiś kąsek, abym go zjadł. Wiedziałem z doświadczenia, że w domu się nie przelewa, a i kupić cokolwiek do jedzenia trudno. Pamiętałem Sowietów w 1939 roku, w którym w ciągu miesiąca ogołocili wszystkie sklepy w Wilnie, tak że do kupienia była tylko nafta i świece. Więc i teraz pewnie jest tak samo– myślałem. Matka to potwierdziła i powiedziała, że większość produktów pochodzi ze wsi, której jeszcze nie zagnali do kołchozu. Dowiedziałem się, że wielu moich kolegów, których ominęło wywiezienie do Kaługi, zostało aresztowanych i wywiezionych do Workuty– strasznego sowieckiego łagru, a część zgłosiła się do Armii Belinga i rzucono ich na front. Dowiedziałem się też, że zdążyli Zrobić jeden pobór do Armii Sowieckiej w Wilnie i na prowincji.
Ponieważ już w 1939 roku Rosjanie uznali wszystkich mieszkańców zajętych terenów za swoich obywateli, nie sprawiało im różnicy, czy biorą do wojska polaka, Białorusina czy Tatara.
Opowiedział mi o tym Tadzik, syn ojczyma. Tadzik miał dwadzieścia trzy lata, lecz przerobił metrykę i według niej był szesnastoletnim chłopcem, którego rocznik nie trafiał jeszcze do wojska. Tyle, że musiał pracować w jakiejś kooperatywie stolarskiej w Wilnie.
Cały grudniowy dzień minął na rozmowach. Powiedziano mi. Że pytali o mnie koledzy z mojego oddziału, bo ze szpitala na adres ich rodziców napisałem, że może wrócę w końcu listopada i niewiele się spóźniłem, będą w domu już czwartego grudnia.
Ledwo skończyliśmy śniadanie, a już matka przygotowała obiad. Zaraz po nim poszedłem odwiedzić swoją sympatię– Zosię, mieszkającą blisko nas. Zastałem u niej parę koleżanek, znajomych od paru lat. Każda z nich miała tam, w Kałudze, chłopaka, więc z wielką ciekawością pytały, jak im się tam wiedzie i czy nie znaleźli sobie jakichś Rosjanek, bo listy trójkątne, jakie otrzymywały od swoich sympatii, były krótkie i jakieś suche. Wytłumaczyłem im, że tam i papieru na listy nie ma, a co do Rosjanek, to choćby i chcieli, nic by im nie wyszło, bo przepustek na miasto nikt nie otrzymywał, a wymknięcie się z koszar groziło rozstrzelaniem. Widać buło, że te informacje je uspokoiły.
Ja natomiast dowiedziałem się wiele o kolegach, którzy zostali, a nie chcąc iść do Armii Berlinga ukrywali się po różnych mieszkaniach. Większość z
nich została aresztowana, niektórzy jeszcze siedzą w więzieniu na Łukiszkach a paru napisało aż z Workuty. Brata mojego przyjaciela aresztowano, gdy w swoim domu szykowali broń i przez nieuwagę spowodowali serię śmiertelną dla jednego z nich. Strzału usłyszał sowiecki patrol przechodzący ulicą. Zorientowałem się z rozmów, że ta okupacja jest o wiele cięższa i groźniejsza niż niemiecka. Co noc pod jakiś dom podjeżdżają „czarne suki", jak nazywali wilnianie samochody oprawców. Z kilkuset szesnastolatków, nie podlegających służbie wojskowej, zwolnionych w październiku z 342 pułku gwardyjskiego Armii Czerwonej w Kałudze kilku wywieziono do łagrów w Rosji. Doszukali się, że wcześniej byli w wileńskiej partyzantce.
Wracałem od Zosi do domu w nie najlepszym nastroju. Wiedziałem,że muszę zameldować swój przyjazd do Wilna w Wojenkomacie i to w ciągu 48 godzin, i że może to się dla mnie skończyć powrotem, ale już nie do pułku, a do Workuty. Matka już się o mnie martwiła, bo wróciłem trochę po godzinie policyjnej, jaką wprowadzili Rosjanie. Przecież to0 parę kroków od nas i jestem w mundurze sowieckim. Co prawda patrole składające się z Mongołów nie czytają dokumentów, które często niszczą i wówczas nie ma tłumaczenia. Miałem już doświadczenie z takim patrolem zaraz po przyjeździe z Kaługi, więc przyznałem matce rację. Opiekuni z NKWD wiedzą o wszystkim, co dzieje się w podległej im dzielnicy. Na drugi dzień rankiem zapukał oficer, aby sprawdzić kto przyjechał, bo już otrzymał o mnie in formacje.
Pech chciał, że właśnie Tadzik golił się i z twarzą namydloną otworzył drzwi. Pokazałem oficerowi dokumenty, które pilnie czytał i zwrócił się do mnie z pytaniem: „A gdzie stacjonował wasz pułk?". Podałem mu numer poczty polowej tłumacząc, że to jest tajemnica wojskowa. „Charaszo, prawilno"– powiedział oddał mi papiery, przypominając, że już dzisiaj muszę iść i zameldować się w Wojenkomacie. Wychodził, gdy nagle zawrócił, podszedł do Tadzika pytając: „A wy czego nie w armii?" Tadzik wyciągnął z szufladki legitymację z pracy i tłumaczył, że ma szesnaście lat, a zakład jego produkuje urządzenia dla wojska. Nie bardzo wierząc w te tadzikowe szesnaście lat, opuścił jednak mieszkanie, nie pytając o nic więcej. Zapamiętał moje nazwisko, będzie dowiadywał się w pracy– powiedział kończąc golenie Tadzik– że też musiał na to golenie trafić– dodał zmartwiony. Tak, że mamy dziś ciężki dzień, bo ja po śniadaniu idę do Wojenkomatu.
Wiedziałem o losie paru kolegów, których zwolnili z pułku jako niepodlegających służbie w wojsku i których wywieźli do łagru. Sprawdziłem, czy mam wszystkie papiery i poszedłem do urzędu. W poczekalni siedziało już paru młodych żołnierzy czekających na przyjęcie przez komendanta. Widziałem, że przeglądają jakieś formularze. Po chwili podszedł i do mnie młody oficer i zapytał na jak długo przyjechałem do Wilna. Pokazuję mu książeczkę z wpisem, nie chcąc wdawać się w rozmowę. „No to dobrze, zapisujcie się do Konsomołu!" Nic nie odpowiadam, udaję że czytam formularz, a w tej chwili wywołał mnie jakiś cywil do komendanta. Podaję wszystkie papiery, a jest ich dużo. Komendant skrupulatnie przegląda, i wpisuje mnie do jakiejś księgi. Już myślałem, że będę mógł odejść, kiedy zauważył wpis w dokumencie w rubryce: „Przez jaki wojenkomat przyjęty do Armii Czerwonej" i wpis „Partyzant". Zorientował się i pyta: „A w jakim oddziale byliście?". Byłem przygotowany na to pytanie, więc szybko wymieniam rosyjskie nazwisko naszego dowódcy w Kałudze: „liejtinanta Klimcowa". „Ja takowo atriadu nie znaju". Odpowiadam mu po rosyjsku, że i ja poza tym oddziałem nie znam innych. On jeszcze raz popatrzył w papiery i pyta: „A gdzie stacjonuje ten pułk w którym służyliście?". „Poczta polowa 36990 i bukwa „ja""– odpowiadam.
Roześmiał się i mówi: „Widzę, że tajemnicy nie zdradzicie" i oddał mi dokumenty, na których przystawił pieczątkę. Obok niego przy stole siedział korpulentny cywil, który, gdy ledwo minąłem drzwi, zapytał komendanta: „A czy to nie partyzant z Kaługi?. Nie słyszałem odpowiedzi komendanta, ale już czułem, że sprawa się zagmatwała i trzeba coś postanowić.
Opowiedziałem w domu o przebiegu rozmowy w urzędzie i o pytaniach cywila Litwina. Ale ja przecież nadal jestem żołnierzem Armii Czerwonej, więc powinni mnie odesłać do mojej jednostki. Postanowiłem jednak nigdzie się nie ruszać, bo wszędzie 'opiekunowie" sprawdzają pojawiających się młodych mężczyzn. Minęło parę dni i nikt się o mnie nie dopytywał. Odwiedziłem rodziców moich kolegów, którzy zostali w kałudze, aby im opowiedzieć, jak tam jest, bo w listach nie wszystko można było napisać. Wytłumaczyłem, że za pieniędzy, które nam przysłali niewiele można było kupić, jesienią kupowaliśmy owoce, a zimą i tych zabrakło. W domu na ulicy Mickiewicza spotkałem kolegę z mojego oddziału, który uciekł z Miednik i teraz pracował w fabryce na Ponarskiej, produkującej wozy konne. Jak wyszliśmy z jego mieszkania opowiedział mi, że w lasach pozostało parę oddziałów, lecz Rosjanie rzucili na walkę z nimi tysiące Mongołów, którzy na swoich małych konikach dosłownie przeczesują lasy. Ponieważ w lipcu 1944 roku zwolnili nas z przysięgi, nie radził mi, abym się dołączył do któregoś z oddziałów. Uważał, że jedynym wyjściem byłoby zapisanie się do Armii Berlinga, która na ulicy Zygmuntowskiej miała punkt poboru i po paru tygodniach czekania na wyjazd dawała papiery, które nieraz chroniły przed aresztowaniem. Wyraźnie zależało Rosjanom, aby jak najszybciej pozbyć się z Wilna Polaków. Opowiedziałem mu o rozmowie w Wojenkomacie, a on radził, abym na parę tygodni gdzieś się schował. Nie bardzo mi się chciało wyjeżdżać z Wilna, bo co wieczór spotykałem się z Zosią, ale przyznając mu rację postanowiłem na parę dni zniknąć z mieszkania i pojechać do ciotki pod Suderwę, gdzie mieszkała w niewielkim folwarku– Rostyniany.
Akurat spadły śniegi, jak to u nas w Wilnie, w ciągu jednej nocy zasypało drogi tak, że tylko konny zaprzęg z saniami mógł się po nich poruszać.
Wyszykowałem więc moje narty, pracowicie smarując, poprawiając wiązania i nad ranem przez zamarzniętą Wilię wyruszyłem do Rostynian, Śnieg dalej padał, więc i na ulicach, które mijałem, nikogo nie spotkałem. Droga nie była przetarta, lecz narty dobrze nasmarowane niosły mnie szybko.
Pofałdowany teren, porośnięty miejscami gęstym lasem, w którym nieraz napotykałem chaty prawie całkowicie zasypane śniegiem. Przez długi czas nikogo nie spotkałem, dopiero w połowie drogi, gdzieś z lasu wyjechał mężczyzna wozem na płozach, ciągnionym przez dwa rosłe konie. Woźnica, gdy zrównał się ze mną, zaproponował, że mnie podwiezie. Zwrócił się do mnie po rosyjsku i wyraźnie ucieszył się, kiedy mu po polsku odpowiedziałem. Okazało się, że jechał do Suderwy, a więc kawał drogi mógł mnie podwieźć. Wsiadłem zdejmując narty, chociaż żałowałem tej ciszy i samotnej jazdy. Woźnica niewiele starszy ode mnie myślał, że jestem żołnierzem z baterii przeciwlotniczych, które ustawili Rosjanie, a żołnierze dla siebie pobudowali ziemianki. „Teraz to ich oprawie nie widać, tak zasypał wszystko śnieg, no i nie mamy z nimi kłopotu, bo zostają na dłużej i zaprzyjaźnili się z nami. Co prawda ich dożywiamy, ale i mamy ochronę od Mongołów polujących na dezerterów i „leśnych", teraz już w większości Litwinów. Pytał jak ja trafiłem do wojska. Ponieważ nie miałem powodu ukrywać przed nim, że wróciłem z Kaługi, mężczyzna ożywił się i wypytywał mnie o warunki, jakie tam są, bo dwaj jego bracia tez tam trafili. Chciał zboczyć trochę z drogi i odwieźć mnie do Rustynian, ale powiedziałem mu, że jazda na nartach sprawia mi przyjemność, więc pożegnaliśmy się serdecznie. Pytał ile dni będę w Rustynianach, bo chciałby przyjechać z ojcem, abym go trochę pocieszył, bo martwi się o synów.
I znów dookoła mnie były tylko drzewa osypane śniegiem i droga tak zasypana, że nieraz jechałem polem. Śnieg przestał padać, a nawet gdy już zbliżałem się do Riostynian zaświeciło słońce. Z daleka widziałem już dworek i nerwową bieganinę. Podjechałem pod górę i na moje spotkanie wyszedł Lucek Sokołowski, który był ze mną w Kałudze, ale jako szesnastolatek po dwóch miesiącach zwolniono go i wrócił do domu. „Witaj Zbyszku! Ale nam stracha napedziłeś. Zzaczęliśmy radia chować widząc z góry, żę do nas jeedzie jakiś bolszewik, a to ty!". I smiejąc się zawołał ojca, ktory wyszedł na ganek: To Zbyszek. Prawie wszyscy wyszli mnie przywitać, a znimi i moja ciotka.
Na ile przyjechałeś? – zapytał Lucek– bo mi się samemu nudzi, a i pracy mam po uszy.
Parę dni pobędę i wrócę do Wilna.
Możę namówię ciebie na dłużej, mam wiele do opowiedzenia. Ale teraz zdejmuj narty i zapraszamy na obiad.
Obiad z wileńskich potraw, taki jak przed wojną. Ciotka i rodzice Lucka ciekawi byli, jak wydostałem się z Kaługi. Opowiadałem im do późnego wieczora tak, że obiad przekształcił się w kolację. Ojciec Lucka, po opowiedzeniu przeze mnie o wizycie w Wojenkomacie i słowach Litwina radził mi, bym pobył w Rostynianiach przez parę tygodni, a on będąc w Wilnie dowie się od mojej matki, czy niem pytali o mnie. W Rostynianach też nie było zbyt bezpiecznie, bo parę razy „leśni" pojawiali się u nich. Dobrze, jak przychodzili polscy partyzanci, ci którzy nie wyjechali z Wilna, i nie trafili do Kaługi lub Workuty. Gorzej było, gdy pojawiali się tak zwani „zieloni– partyzanci litewscy, którzy rekwirowali dla swoich oddziałów żywność, a nieraz zabierali i konie.
Opowieści ciągnęły się do późnego wieczoru i siedzielibyśmy jeszcze dłużej, gdyby ojciec Lucka nie zauważył, że morzy mnie już sen, a więc pora iść spać. Poszedłem do pokojów ciotki, chociaż Lucek namawiał mnie, abym nocował u nich– miał tam na poddaszu niewielki pokoik. A spać mi się naprawdę chciało, bo taka podróż przez zaśnieżoną drogę i czyste powietrze zrobiły swoje.
Rankiem, a wydawało mi się, że było jeszcze bardzo wcześnie, Lucek obudził mnie, bo chciał mi pokazać gospodarstwo, a szczególnie stajnię, gdzie mimo rekwirowania, zostało jeszcze osiem zadbanych, czystych, koni, które wyraźnie zadowolone witały rżeniem Lucka.
Przejedziemy się po okolicy, zaprzęgnę tylko do sanek tę klacz, leci jak wiatr– powiedział Lucek. Wyjechaliśmy za bramę folwarku, a klacz niosła nas pędem, nieraz po brzuch zapadając się w śniegu. Świeciło słońce, mróz był duży, przeszło dwadzieścia stopni, a na dodatek wiał silny wiatr.
Zbyszek, jutro pojedziemy do kowala przekuć konia na zimowe podkowy, to kilkanaście kilometrów od nas, ale sam widzisz, jak wytrzymała i szybka jest ta klacz. Wystała się w stajni i teraz chciałaby przez cały dzień biegać, bo te saneczki i nas dwóch to dla niej żaden ciężar.
Jednak, gdy wyjechalismy na ubitą drogę, klacz parę razy poślignęła się, co zmartwiło Lucka, bał się, aby koń nie złamał nogi.
Sam widzisz, że musimy jutro podkuć konia. Lucek skręcił w klas, gdzie nie było ubitej drogi, śnieg w nim był czysty, czasami wiatr wpadał miedzy drzewa i robiła się zadymka. Bałem się, że zgubimy drogę. Lucek mnie uspokoił mówiąc, że klacz doskonale wie jak dojechać do stajni. Przez parę godzin sanny zmarzliśmy, więc Lucek sobie tylko znanymi drogami dowiózł nas do Rostynian.
A my tu już zaniepokojeni, czekamy na was z obiadem– powiedział ojciec Lucka, wychodząc na ganek.
Na obiad przyszło paru znajomych gospodarzy, których synowie trafili do Kaługi i chcieli ode mnie dowiedzieć się, jak tam jest naprawdę, bo różne plotki chodziły po Wilnie. Uspokoiłem ich mówiąc prawdę o naszym pobycie.
myśleliśmy, że w listach, które przysyłaliście, kazali wam tak pisać.
Nie, nikt niczego nie kazał, tylko nie można było podawać miejscowości i nazwy pułku, gdzie służymy.
Opowiedziałem im, jak chciano ode mnie dowiedzieć się skąd wróciłem i o podejrzeniach Litwina.
Na drugi dzień sam już wstałem wcześnie i po śniadaniu poszedłem do Lucka wiedząc, że dziś też wybierzemy się w zaśnieżoną, zimową podróż. Weszliśmy do stajni, klacz jakby odgadła, że właśnie z nią pojedziemy, bo niecierpliwiła się i rżała. Lucek zaprzągł ją do lekkich sanek i wyruszyliśmy w drogę, a właściwie to jechaliśmy polami przez głęboki sypki, śnieg. Pusto, nikogo nie widać, wjeżdżaliśmy akurat w dolinę ku wiosce, gdy na zboczach gór pojawiło się kilka czarnych punkcików.
Oj niedobrze, jakieś oddziały schodzą ku wiosce– powiedział Lucek.
– A niech to cholera, kto to może być– zaniepokoiłem się widząc, że ich nie ominiemy. A ty masz papiery? Bo ja swoje zawsze zabieram.
Lucek potwierdził, że ma ze sobą meldunki i zwolnienie z Armii Sowieckiej.
Zastanawiałem się, kto to może być. Jeżeli „zieloni", to mnie rozstrzelają, jako żołnierza sowieckiego. Tu tłumaczenie, że wracam z Kaługi pogrążyłoby mnie jeszcze bardziej. Jeśli polscy partyzanci, to jesteśmy uratowani.
Nie było innej drogi. Przejeżdżamy przez wieś. Z chaty sołtysa wybiega paru sowieckich żołnierzy, zatrzymują nas, nie chcą oglądać dokumentów, ani Lucka, ani moich, prowadzą nas do swego dowódcy, który akurat sprawdza dokumenty dwóm cywilom. Przyglądamy się żołnierzom, jacyś Mongołowie, niscy, skośnoocy, w podartych szynelach. Między sobą rozmawiają w nieznanym nam języku. A więc i ciągnąca ku wiosce obława to Sowieci, papiery mamy w porządku, jakoś się wytłumaczymy. Ich dowódca zaraz po przesłuchaniu dwóch cywilów każe ich zatrzymać, bo jak twierdzi ukrywają się przed poborem. Zorientowaliśmy się, że i obława i te sprawdzania papierów to często w tych stronach sposoby na wyławianie rekrutów. Lucek już mi opowiadał, że potworzyły się oddziały uciekinierów z poboru, którzy chowają się w starych bunkrach i ziemiankach po partyzantce i wracają do swoich wiosek, gdy ich zawiadomią, że nie widać szykujących się do wymarszu w las oddziałów. Trudno było ujść takiej obławie. Mongołowie na swych małych konikach dosłownie przeczesywali teren i lasy.
Podszedłem do stołu jako pierwszy. Ich dowódca nie mający żadnych odznak na naramiennikach wziął ode mnie moje dokumenty poświadczone przez Wojenkomat, przejrzał je szybko i kazał jednemu z żołnierzy, żeby mni wyprowadził z chaty i że mnie nie zatrzymuje. Zatrzymałem się w sieni aby poczekać na Lucka. Drzwi były otwarte. Widzę,że dowódca bierze papiery Lucka i to w nie patrzy, to na Lucka. Słyszę jak mówi: „To wy macie szesnaście lat? A prawie dwa metry wzrostu? Moi ludzie sięgają wam do pasa, coś mi to się nie podoba. Sprawdzimy w Wilnie, idźcie do sieni" Lucek podszedł do mnie nieźle wystraszony: „Źle jest. Zabrał dokumenty i zatrzymują mnie". W międzyczasie żołnierze wprowadzili paru cywilów i jeden z nich polecił żołnierzowi stojącemu obok nas kogoś tam przyprowadzić.
A wy co? Zwolnił was dowódca?
Tak, mamy papiery w porządku, chodź Lucek, idziemy.
Wyszliśmy bez żadnych przeszkód. Koń stał uwiązany do jakiegoś słupa. Mówię: „Lucek, szybciej, bo zorientują się, że ciebie wyprowadziłem".
Zaczęła się zadymka. Wiatr kręcił suchym śniegiem tak,że na parę metrów trudno było coś dojrzeć. Wsiedliśmy w sanki i wyjechaliśmy pędem poza wioskę. Do kowala jednak pojedziemy, to kilkanaście kilometrów stąd, obława albo już tam była,albo będzie za parę godzin. Kowal już czeka na nas, bo ojciec Lucka zawiadomił go o naszym przyjeździe.
A jak prześlizgnęliście się przez obławę, bo byli u nas, cała masa Mongołów. Kilkudziesięciu naszych chłopców dopadli– powiedział kowal.
Opowiedzieliśmy, że wychodząc z chaty, powiedziałem żołnierzowi, że wszystko jest w porządku, a ponieważ jestem w mundurze, puścił nas bez przeszkód. Kowal śpieszył się podkuwając naszą klacz, tak abyśmy mogli jak najszybciej wrócić do domu. Z Luckiem ustalili drogę, która omijała pechową wioskę. Klacz teraz już nie ślizgała się i biegła szybko, aż rzucało naszymi saniami. Zjeżdżaliśmy ku dolinie, gdzie widać było tę wioskę.
Omiń ją, bo cię zabiorą– powiedziałem do Lucka.
Przed wioską jest droga w lewo i tam w nią wjedziemy.
Okazało się, że zadymka zasypała ją tak dokładnie, że koń po brzuch grzązł w śniegu, a drogi nie znalazł. Skręciliśmy w lewo, aby ominąć chatę sołtysa, lecz droga była jakieś pięćdziesiąt metrów od ich sztabu. Na dodatek pięła się na zbocze, omijając łukiem chatę tak, że jadąc nie oddaliliśmy się od chaty, więcej jak na tę niebezpieczną odległość. Z chaty wyskoczyli żołnierze z pepeszkami krzycząc: „Stój" Lucek szybko pyta mnie co robić.
Jedź, nie zatrzymuj się.
Żołnierze biegnąc po pas w śniegu zaczęli do nas strzelać, ale koń już nas wyniósł na szczyt zbocza i tu stała się rzecz aż nieprawdopodobna: klacz uderzając kopytami o sanki rozprzęgła się. Żołnierze biegną do nas, na chwilę przestając strzelać, myśląc, że zrezygnowaliśmy z ucieczki. Lucek rzucił się do zaprzęgania konia. Zrobił to błyskawicznie, bez mojej pomocy, bo nie wiedziałem, jak to się robi i tylko bym mu przeszkadzał. Żołnierze byli już trzydzieści metrów od nas. „Co robimy?– pyta zdenerwowany Lucek.
Kładź się w sankach i batem po koniu– zakomenderowalem.
Klacz jak błyskawica odsokczyła od żołnierzy na peręset metrów, a oni widząc bezcelowość swoich dalszych wysiłków zrezygnowali z pogoni. Oddali jeszcze salwę w naszą stronę, a my po przejechaniu kilku kilometrów zatrzymaliśmy się i pytam:
Lucek, jesteś ranny? – Lucek pomachał rękami i mówi:
Nie, nic mi nie jest.
– Ja też jestem cały.
– Zobacz, może klacz ranili.
Lucek obejrzał dokładnie konia i mówi:
Nic jej nie jest . Jej także nie trafili.
Przejrzeliśmy jeszcze sanki, czy nie ma uszkodzeń od kul ale niczego podejrzanego nie znaleźliśmy.
No to strzelcy z nich nie tędzy– powiedziałem.
Dzięki Bogu! Jakoś udało się i tym razem wyjść cało z opresji. Ale nie kuśmy losu. Wracajmy jak najprędzej.
Po powrocie do Rostynian, Lucek opowiedział, co nas spotkało i ojciec zaprzągł konie by nas odwieźć do Wilna, do znajomego, gdzie było bezpieczne miejsce na przeczekanie paru tygodni.