Zima zaczęła się w Wilnie na dobre. Mrozy, zawieje, a o drewno było coraz trudniej. Mama cieszyła się, że z Rostynian przywieźliśmy tyle żywności, że i na Wigilię wystarczy.
Saperzy budowali most zerwany przez Niemców, którym przechodziło się na Zwierzyniec. Poszedłem zobaczyć ich robotę. Idąc spotkałem starszego żołnierza, który niósł dwumetrową część grubego pnia. Widząc, że mu się przyglądam zapytał: „Nie wiesz, gdzie mogę wymienić drewno na chleb? Wysłali mnie moi koledzy i tak się błąkam próbując korzystnie zamienić ten kawał pnia."
Pomyślałem, że i nam się drewno przyda i tak nawiązałem z saperami znajomość, która pomogła zaopatrzyć się w opał. Dziwiłem się, że saperzy dostają tak złe jedzenie i w tak małych ilościach. My w Kałudze byliśmy o wiele lepiej karmieni.
Poznałem kilku kolegów sapera. Mama zapraszała ich nieraz na gorącą zupę, bo cały czas pracowali na dworze. A pnie, które przynosili były obrośnięte szronem i lodem. Nie tylko my tak zaopatrywaliśmy się w drewno, ale i sąsiedzi z domów leżących niedaleko mostu.
Saper pochodził znad Wołgi, ze wsi. Imię jego i nazwisko poznałem, gdy poprosił mnie, abym napisał do jego domu list. Miałem więc jeden z listów wysłać pocztą cywilną, a drugi złożony w trójkąt, Wasyl wysłał pocztą polową. Później okazało się, że poczta polowa działa sprawniej, bo z domu otrzymał odpowiedź, z którą przyszedł do nas bardzo uradowany. Okazało się, że córka i synowie jego żyją. Wasyl był niepiśmienny i nie wysyłał listów do domu, widocznie nie chciał przyznać się przed kolegami.
Ale za to cieśla był z niego doskonały. Ponieważ byłem w mundurze mogłem bez przeszkód kręcić się po budowie nie wzbudzając podejrzeń dowództwa.
Zresztą oni patrzyli przez palce na zabieranie przez żołnierzy pozostałych z budowy odpadów drewna. Od drużynowego Wasyla dowiedziałem się jak naprawdę było z wysadzeniem elementów Mostu Zielonego przed paru miesiącami. Poskręcane przęsła przegradzały Wilię i bano się, że jak pojawi się kra zatrzymają ją, zrobi się zator, a Wilia to bystra rzeka i to spowoduje powódź. Pamiętałem, jak będąc dzieckiem pływałem w łódce po placu Katedralnym, więc faktycznie powódź mogła się powtórzyć, tylko o wiele większa.
W Wilnie osiedliło się wielu byłych carskich oficerów, bez trudu znajdując tu pracę, bo byli to zwykle doskonali fachowcy w swojej branży. Jeden z nich, starszy już pan po pięćdziesiątce, pracował w Zarządzie Miasta jako saper. Obliczył odpowiednią jego zdaniem ilość trotylu potrzebną do rozbicia zatoru na Wilii oraz wysadzenia elementów zrujnowanego mostu. Energicznie zabrał się do walki z żywiołem. Kazał zrobić sobie stanowisko otoczone wałem ziemnym. Sam wzorem starej gwardii saperów stanął na wale, zaś jego zastępcy schowali się w środku. Gdy na dany przez niego sygnał przystąpiono do odpalenia ładunków okazało się, że wybuch był na tyle silny, iż elementy wysadzonego mostu ważące nieraz parę ton poszybowały dalej niż saper przewidywał i wykazywały to jego obliczenia. Jeszcze w 1944 roku widziałem taką część nitowanej konstrukcji aż pod górą Boufałową. Niedawno oszklone po nalotach domy prawie wszystkie straciły szyby, a oficer zniknął. Piekielny podmuch wrzucił go do Wilii. Sierżant saperów dziwił się, gdy mu tę historię opowiedziałem.
No komanduir nienożko pieronsielił, ale gorod ocalił.
Zacząłem odwiedzać moich kolegów ze szkoły i partyzantki. Atmosfera cały czas była napięta. Nocą szalały „czarne suki", niczym się nie krępując. Ludzi wyciągano z domów już nie tylko w nocy ale i za dnia. I to nie tylko Polaków ale także Litwinów i Białorusinów. Na wsiach przymusowo zapędzano rolników do kołchozów, w mieście wszystkie warsztaty przekształcono w kartele, coś w rodzaju niewielkich spółdzielni, ale i z nich, mimo braku rąk do pracy zabierano ludzi pod byle jakim pretekstem. Próbowano terrorem zastraszyć wilnian.
Parę dni przed Bożym narodzeniem wracałem do domu. Wiał ostry wiatr, jak piaskiem zasypując wszystko drobnym śniegiem. Wchodzę na plac Łukiski i widzę kilkunastu krasnoarmiejców zagradzających ludziom przejście. Mnie przepuścili, więc idę dalej, ale naprzeciw mnie idzie kolumna więźniów z więzienia łukiskiego, otoczona strażą i psami, które wyuczone zbierają rzucane przez więźniów karteczki. Niektórzy w letnich ubraniach, wielu z nich prowadzą pod rękę, wychudzeni, niemal szkielety. Przyglądam się, może zobaczę kogoś znajo0mego. Widzę, że z szeregu ktoś daje znaki. Ryzykuję i podchodzę bliżej. Poznaję mojego kolegę ze szkoły, Adama. Kiwam głową, że zrozumiałem, i o dziwo żaden z konwojentów mnie nie zaczepił. Doszedłem do bramy więziennej, nie czując już przerażenia ani wiatru, ani mrozu. Za godzinę byłem już w domu Adama, była tylko matka, ojca też razem z synem zabrali we wrześniu. Opowiedziałem matce, że widziałem Adama, że go wywożą. Pobiegła do sąsiadów, którym tez zabrano synów, aby powiadomić ich o wywózce z więzienia. Nieraz udawało się coś tam wrzucić do wagonów stojących za stacją niekiedy nawet po kilka dni. Konwojenci sprawdzali wagony wyrzucając zamarzniętych na śnieg a później do lejów po bombach. Dowiadywałem się czy udało się matce spotkać Adama, ale go nie widziała, i nie było go wśród zamarzniętych w lejach, bo tam już ich nie pilnowano.
Peron śmierci
Trzy dni koczuję na peronie
Więźniowie z cel Łukiszek wzięci.
Wciąż się zmieniają konwojenci.
Bo mróz. Choć grzeją się w wagonie,
Co parę godzin warty zmiana.
Więźniowie muszą na koalach
Czekać na pociąg. Matki dzieci
Pozawijały w chustki, koce.
Straszne są dnie, straszniejsze noce.
Gwiazda Północna martwo świeci.
Pociągu nie ma. Już nie płaczą,
Zmarłych chowają tuż za stacją
W leju po bombie. Mróz tężeje
I suchym śniegiem dmie zawieja.
Pękają drzewa jak wystrzały,
A na peronie pozostały
Mogiły przysypane śniegiem.
Werbunek do Armii Berlinga
Zrozumiałem, że muszę jak najszybciej Wilno opuścić i zaraz po świętach udałem się do punku werbunkowego do Wojska Polskiego, a jak my wówczas nazywaliśmy je: „Berlinga". Punkt był przy ulicy Zygmuntowskiej, przed nim stała warta z żołnierzy w rogatywkach. Dowiedziałem się od nich,że dowódcą jest tu pułkownik, nomen–omen, Szymański, lekarz wileński. Pouczyli mnie, abym w sowieckim mundurze nie wchodził do środka, bo mają zakaz przyjmowania sowietów do armii. Jeszcze tego dnia, z metryką i w pożyczonym cywilnym ubraniu wróciłem na Zygmuntowską, tym razem z kolegą z mojego oddziału „Groma", Zbyszkiem Kowalskim. Razem z nim składałem przysięgę partyzancką. Ja wybrałem pseudonim „Biały"– byłem bowiem bardzo jasnym blondynem, a on „Złota Strzała", na co ledwo powstrzymywałem się od śmiechu. Pułkownik Szymański przejrzał moją metrykę, kazał mnie zapisać i sierżant siedzący za stołem wydał mi zaświadczenie, że jestem polskim żołnierzem.
Mojemu przyjacielowi tak łatwo nie poszło, był o rok ode mnie młodszy, a więc nie miał skończonych lat siedemnastu, od których to zostawało się żołnierzem. Wracam do domu, Zbyszek bardzo zmartwiony, bo sieć się zaciska, co noc kogoś z partyzantki namierzają. Wpadam na taki pomysł : ponieważ rejestrując mnie nie zabrali metryki, ani nie zrobili żadnej adnotacji, proponuję by za parę dni poszedł z moją metryką, to go przyjmą. No i udało się. Ale coś go podkusiło, że i w I Armii Wojska Polskiego nazwiska nie zmienił, choć można było zrobić to bez trudu, i tak odtąd po świecie chodzi dwóch Zbigniewów Szymańskich, urodzonych tego samego dnia w tym samym mieście.
Chodziłem na Zygmuntowską do biura werbunkowego dowiadywać się kiedy transport odejdzie ale i oni nie wiedzieli niczego dokładnie. Wiadomości jakie zbieraliśmy na tych spotkaniach, nie były dobre, pomimo papierów, jakie nam wydał Związek Patriotów Polskich o wcieleniu do Polskiej Armii, aresztowano znów paru kolegów. Pułkownik chcąc nas uchronić załatwił nam tymczasowe locum w częściowo spalonym pałacu Lelewela, bez okien ,
ogrzewania, ale w nim czuliśmy się bezpieczniej. Tylko te cholerne przeciągi i błoto z nanoszonego śniegu. Parę nocy z kolegami przepałem na zdjętych z którejś z sal drzwiach. Było cieplej leżeć na nich, bo chroniły od błota i śniegu. Położyliśmy przyniesione z domu koce i te parę dni jakoś przetrzymaliśmy. Ale którejś nocy słyszymy, że ktoś z dowództwa szuka zdjętych drzwi, aby przygotować jedną z sal dla siebie. Chodzą, świecą latarkami, doszli wreszcie i do nas. Wstajemy przed wyższymi rangą żołnierzami na baczność salutując i odsłaniamy nasze łoże. Oczywiście musieliśmy potężne dwuskrzydłowe dwu i pół metrowe drzwi osadzić z powrotem na miejscu, co łatwym nie było. Ponieważ było już dobrze po północy zaryzykowałem pójście do domu, bo kłaść się w błoto nie miałem zamiaru. Za to już z rana wszyscy wracali licząc, że może właśnie tego dnia wyruszymy na front. Okazało się, że obok kościoła św. Rafała po drugiej stronie Wilii też były jakieś sale, w których kwaterowali ochotnicy spoza Wilna. Rozeszła się wieść, że transport stoi na stacji. I faktycznie zjawiło się paru oficerów w polskich mundurach, którzy zawiadomili nas, że w południe wymaszerujemy na dworzec, aby załadować się do podstawionych wagonów. Wiadomość ta dotarła i na drugą stronę Wilii, bo barkami zaczęto przewozić ochotników zgromadzonych na ulicy Wiłkomirskiej. Po Wilii płynęła gęsta kra i w chwili, gdy jedna z barek prawie dobijała do brzegu, pomimo pouczeń przewoźników, wszyscy rzucili się do wysiadania. Barka przechyliła się i nabrała wody. Jakoś nikt nie utonął, ale niemal wszyscy zaliczyli kąpiel w lodowatej rzece. Szybko zorganizowaliśmy dla nich jakąś pomoc, każdy podzielił się tym co miał oddając im zapasy bielizny. Wreszcie przywieziono z dowództwa jakieś stare „buszłaty"– wiatrówki, i kolumna nasza wyruszyła na dworzec. Ponieważ mieszkałem niedaleko, zaszedłem do domu, aby pożegnać się z matką.
W domu czekały już na mnie przygotowane na drogę zapasy, a Matka wyciągnęła ze skrytki kilkanaście złotych rubli mówiąc, że gdybym trafił na froncie do niewoli, może uda mi się nimi wykupić. A jeszcze dodała piękny naszyjnik bursztynowy, na przekupienie wartownika.
Dogoniłem kolumnę żołnierzy i z całą naszą paczką kumpli załadowaliśmy się do towarowego wagonu. Zaczęliśmy się jakoś urządzać, organizując parę bel siana z transportu stojącego obok. Nałamaliśmy drewna do piecyka i czekaliśmy z niecierpliwością odjazdu na front. Bo o tym, że jedziemy na front przekonywali nas oficerowie, którzy próbowali w tym bałaganie zaprowadzić jakiś porządek. Pociąg stał całą noc i dowiedzieliśmy się, że wyruszy dopiero następnego dnia wieczorem. Paru co sprytniejszych wyruszyło na poszukiwanie samogonu, na który złożyliśmy się wszyscy. Piecyk grzał, siano zachęcało do spania, ale wszyscy byli nerwowi i czekali na odjazd, bo nigdy nie wiadomo było, czy Rosjanie znów nie zorganizują jakiegoś przeglądu papierów. Do rodzin dotarła wiadomość, że transport jeszcze stoi, więc wokół dworca gromadziły się rodziny ochotników, by na pożegnać. W południe a nie jak planowano wieczorem, transport ruszył.
Przestał padać śnieg, słońce oświetlało wieże kościołów. Otworzyliśmy rozsuwane drzwi wagonu i w milczeniu żegnaliśmy nasze miasto. Jakiś różowy blask kładł się na wzgórza i dopóki miasta nie zasłoniły drzewa, staliśmy w otwartych drzwiach. Wielu żegnało się znakiem krzyża, bo akurat dobiegło nas bicie kościelnych dzwonów. Czy już wtedy przeczuwaliśmy, że to nasze ostateczne pożegnanie z rodzinnym miastem?
Przez parę pierwszych godzin panowało w wagonie milczenie. Pociąg nie stawał na wszystkich stacjach. Większość mijanych budynków była w ruinie.
Z Rostynian, trochę wystraszony naszą zimową przygodą dosiadł się do nas Lucek Sokołowski. Tym razem przed zapisaniem się do Berlinga musiał postarzeć się o dwa lata. Znalazło się jeszcze paru znajomych z Wilna, tak, że czuliśmy się jak stara ferajna z podwórka. Po minięciu Wilna powoli wszyscy dochodzili do siebie. Lucek optymista opowiadał, że mu Cyganka wywróżyła powrót do Wilna. Długo jeszcze po wojnie szukał owej Cyganki chcąc odebrać jej te parę złotych, które kłamliwą wróżbą od niego wyłudziła. Wszyscy mieli nadzieję, że w końcu nasi sojusznicy upomną się i o Polskę.
Pociąg stawał przeważnie przed stacjami, chyba dlatego abyśmy nie nawiązywali kontaktów z mieszkańcami mijanych miejscowości. Jak w każdej grupie ludzi, tak i u nas znalazło się trzech niezwykle zaradnych żołnierzy, którzy, gdy tylko pociąg stawał, wybiegali do punktów zaopatrujących żołnierzy sowieckich i polskich w żywność. Po paru dniach mieliśmy potężne zapasy konserw, słynnej „świńskiej tuszonki", którą wymienialiśmy na wszędzie dostępny bimber. Przez to podróż nam się zbytnio nie dłużyła i dość weseli dojechaliśmy do granicy, na której według opowieści czekała nas przeprawa z pogranicznikami oraz NKWD.W naszym wagonie było paru „nielegalnych" i obmyślaliśmy jak ich przemycić. W wagonie spaliśmy na podłodze i półce z bali sosnowych, umocowanych na wysokości około 1,2 metra nad podłogą. Bagaże nasze leżały na podłodze i za nimi zrobiliśmy miejsce naszym kolegom. Przed granicą pociąg zatrzymał się w pustym polu, na którym stali pogranicznicy i funkcjonariusze NKWD. Wpierw wyszli do nich nasi opiekunowie z pierwszego wagonu, porucznik i dwóch sierżantów z listami. Coś tam długo z nimi debatowali, a potem polecili wszystkim wyjść z pociągu i stać przy swoich wagonach. Paru sołdatów na wyrywki wchodziło do wagonów przewracając bagaże, szukając broni i gapowiczów. Do naszego wagonu podszedł enkawudzista i dodatkowo zażądał moich papierów. Powodem było to, że ubrany byłem w mundur sowiecki. Miałem nadzieję, że w takim przebraniu będzie mi łatwiej przekroczyć granicę. Dobrze, że miałem z sobą cały plik papierów i z Wojenkomatu i ze szpitala wojskowego. Porucznik szczegółowo przeglądał papierek po papierku, stojąc przy otwartych drzwiach naszego wagonu i chyba przez to pogranicznicy do niego nie wchodzili.
Zmieniacie służbę, żołnierzu– powiedział do mnie po dłuższej chwili.
Jestem Polakiem i powinienem służyć w polskim wojsku– odpowiedziałem.
Oddał papiery mówiąc: „Charaszo" i poszedł do innego wagonu, gdzie też za bagażami znaleźli osoby nie będące na liście żołnierzy. Po dwóch godzinach pozwolili nam odjechać.
Z jaką radością minęliśmy graniczną stację, gdzie też pociąg zatrzymał się, ale tylko na chwilę. Tu stali już żołnierze w polskich mundurach i po krótkiej rozmowie z naszym dowództwem podstemplowali listy i nie wchodząc do żadnego wagonu pozwolili jechać dalej. Ale i poza tą nowa granicą pociąg wlókł się niemiłosiernie często zatrzymując się w polu nawet na perę godzin. Nasi kombinatorzy i tu potrafili zaopatrzyć się w żywność, którą postanowiliśmy w Białymstoku „upłynnić" Pociąg zatrzymał się kilkaset metrów przed białostockim dworcem. Był chłodny ranek, dowiedzieliśmy się od maszynisty, że postoimy z sześć godzin, więc rozpalono ogniska, gotując i podsmażając konserwy, a część osób, w tym i ja, wybraliśmy się na dworzec. Tu spotkała mnie przygoda. Na szosie stał liczny patrol żołnierzy. Moich kolegów w cywilnych ubraniach przepuszczono bez sprawdzania dokumentów, a mnie zatrzymano. Pytam o co chodzi. A oni, że nie wpuszczają żołnierzy sowieckich do miasta, bo rabują i kradną. Koledzy zawrócili i potwierdzili, że jestem Polakiem. Zresztą i ja zacząłem się powoli z nimi dogadywać, tak, że sytuacja wyjaśniła się pomyślnie. Na dworcu upłynniliśmy nasze konserwy i niepewni, czy pociąg będzie rzeczywiście stał sześć godzin, wróciliśmy do naszego transportu. Na torach obok zatrzymała się lokomotywa z dwoma otwartymi wagonami na których stały ciężkie karabiny maszynowe i działka zwane „woroszyłówki", z których artylerzyści ostrzeliwali seriami zachmurzone niebo. Zapytałem jednego z nich: „A widzisz ty niemieckie samoloty?" Przerwał na chwilę i zapytał: „A wodku imiejesz?" „Mam"– odpowiedziałem, bo i tak widział wystające z naszych kieszeni butelki. „No to pamieniajem!" Podszedł do plecaka i dał mi parę amerykańskich konserw, tak, że zapas ich znowu do mnie wrócił. Jeszcze mi wyjaśnił, że dostali wiadomość o przelocie niemieckich samolotów, więc strzelają– niech fryce trochę się wystraszą.
Znaleźliśmy nasz wagon a koledzy, którzy zostali nasmażyli te amerykańskie konserwy, podstawę wyżywienia Sowietów. Jakoś przypałętali się do nas także i sowieccy artylerzyści przynosząc wyhandlowane ode mnie butelki samogonu. „Ot i wszystko wróciło na swoje miejsce"– powiedziałem do nich, gdy rozlewali samogon do kubków.
Pociąg stał dłużej niż te zaplanowane sześć godzin. Zaczęło się zmierzchać, gdy obok naszego transportu zatrzymał się transport karnego batalionu sowieckiego. Kilkunastu z nich wysiadło z wagonów, rozpaliło ogniska i coś tam w nich piekli. Większość to byli skośnoocy Mongołowie. Rozmawiali ze sobą w ich niezrozumiałym języku. Jechali na front, ale broń otrzymywali dopiero przed atakiem. Wynieśli przed wagon skrzynię na której siadł jeden z nich a drugi zaczął mu golić głowę wielkim nożem. Widać nie był to dobry fryzjer, bo co chwila zacinał delikwenta, aż po głowie płynęła krew. Wyszliśmy popatrzeć na to golenie i trudno było nie roześmiać się. Starszyna artylerzysta śmiał się widać najgłośniej, bo nieszczęsny fryzjer rzucił w niego nożem, który przeleciał obok mnie dosłownie o kilka centymetrów. No i jak zwykle zaczęła się bójka między naszym transportem a „Sztratniakami". Ponieważ było to blisko stacji pojawili się natychmiast żandarmi i transport „karniaków' odjechał. My ruszyliśmy krótko po północy.
Trochę zmęczeni przygodami obudziliśmy się dopiero w południe. Nasi koledzy, którym udało się z nami przejechać granicę wysiedli w Białymstoku. Za parę godzin transport nasz wtoczył się na Dworzec Wschodni w Warszawie. Tu czekali na nas już oficerowie i sierżanci Pierwszego Pułku, którego koszary znajdowały się, jak nam powiedziano, po drugiej stronie Wisły, na ulicy podchorążych. Zrobił się straszny mętlik, bo było nas chyba z trzy tysiące, choć część od razu się ulotniła, a ja wiedząc, gdzie stacjonuje pułk, postanowiłem odwiedzić wujka i jego rodzinę, z którą przed wojną jeździliśmy na letnisko. Wujek był lekarzem wojskowym, skończył medycynę jeszcze przed rewolucją w Kijowie. Mieli piękną willę, ale w czasie wojny została zniszczona i mieszkali, jak udało mi się dowiedzieć przed wyjazdem z Wilna, na Pradze przy ulicy Grochowskiej. Wiedząc, że to formowanie naszych żołnierzy będzie trwało długo, a przeprawa przez most pontonowy co najmniej parę godzin, odłączyłem się od kolumny i poszedłem na poszukiwania rodziny. Już po Powstaniu Warszawskim dostaliśmy wiadomość, ze wszyscy bliscy żyją. Gdy odszedłem od Dworca Wschodniego, zrobiło się prawie pusto. Myślę, dowiem się od kogoś, gdzie jest ta ulica i jak daleko. Nie udało mi się niczego od nikogo dowiedzieć, bo co kogoś zobaczyłem, to ten uciekał ode mnie. Nareszcie jakiś staruszek nie zdążył i udało mi się wreszcie spytać o ulicę.
Ale mnie pan wystraszył, myślałem, że to bolszewik i już żegnałem się z moim zegarkiem!"
Wyjaśniłem mu dlaczego przyjechałem z Wilna do Warszawy i dlaczego jestem w mundurze sowieckim.. Staruszek dokładnie mnie poinformował jak iść na Grochowską, ale było to bardzo daleko, więc zrezygnowałem, a i nie chciałem straszyć warszawiaków. Zdążyłem jeszcze dołączyć do końca kolumny, która powoli przechodziła przez most pontonowy.
Na Pradze większość domów ocalała, ale gdy popatrzyłem na drugi brzeg, a słońce akurat oświetlało hałdy czerwonych gruzów, bez jednego ocalonego domu, cisza zrobiła się w kolumnie, a niejednemu i łzy pojawiły się w oczach. Dotychczas widziałem zniszczony Mińsk, Smoleńsk, Orszę ale warszawski bezmiar ruin był do niczego nieporównywalny. Most Poniatowskiego leżał w nurtach rzeki a za nim pasmo, jakby usypanego z cegieł wału. Po przejściu przez most pontonowy szliśmy po gruzach, a że to były ulice wskazywały tylko resztki latarń, które tez okaleczone wyznaczały kierunek drogi. Od gruzów wiatr przynosił charakterystyczny zapach:spalenizny, pyłu ceglanego i zasypanych trupów.
Po tej posępnej marszrucie wreszcie dotarliśmy do trochę tylko odgruzowanej ulicy i do bramy koszar. Zaraz po jej minięciu zobaczyliśmy płaskorzeźbę marszałka Piłsudskiego, którą Niemcy stacjonujący w koszarach szanowali i nie dopuścili do uszkodzeń.
Po paru dniach udało mi się wreszcie zrzucić sowiecki mundur i przywdziać polski. Wybrano z nas tych, którzy służyli w innej armii lub partyzantce, aby przekazać do „marszówki" na front, jako żołnierzy wyszkolonych. I znów w Wilnie zaczną dostawać ode mnie trójkątne listy dostarczane przez pocztę polową.