Opowiedział mi jakiś starszy mężczyzna, że setki balonów na stalowych linkach utrudniały naloty na Moskwę. Były jednak zniszczenia, ale je szybko usuwano. Wędrowałem jednak dalej po mieście tramwajami, trolejbusami, a gęsta sieć przewodów przypominała mi zadrutowany garnek. Kiedy zmarzłem, wracałem do metra, aby odtajać. Na jednej ze stacji jakiś oficer zwrócił mi uwagę, że na kołnierzu munduru brak mi patek, oznaczeń, do jakiej broni należę. Zacząłem się tłumaczyć, lecz gdy dowiedział się, że jadę na urlop do domu, machnął tylko ręką i poszedł sobie.
Na jednej ze stacji metra spotkałem grupę roześmianych, pięknie umundurowanych polskich czołgistów. Zamieniliśmy parę słów, dowiedziałem się, że szkolą się w Moskwie, przed wyjazdem na front. Miło było patrzeć na żołnierzy w polskich mundurach w Moskwie, gdzie budzili zainteresowanie mieszkańców, a szczególnie dziewcząt. Tak koło obiadu wróciłem na dworzec, aby wykorzystać posiadane talony na posiłek. Wchodzę do dość eleganckiej, jak na wojnę, restauracji. Portier odbiera ode mnie szynel i czapkę uszankę, worek z rzeczami. Patrzę, on czyści szczotką mój szynel. Dałem parę rubli, pokazał mi wolny stolik. Siadam, wyjmuję z kieszeni talony i czekam na kelnera. Po dziesięciu minutach podchodzi do mnie i mówi, że wazę zupy poda, jak zbierze się nas czterech. Trochę zdziwiły mnie te zwyczaje, ale trudno. Poprosiłem trzech wchodzących żołnierzy, aby usiedli przy moim stoliku, bo inaczej nie dostaną obiadu. Pośmialiśmy się razem, ale nie było sensu spierać się o wprowadzone zwyczaje, bo byśmy do jedzenia nic nie dostali. A tak, spokojnie zjedliśmy dobry i smaczny obiad. Po obiedzie pojechałem na Plac Czerwony obejrzeć cerkwie, obszedłem Kreml, trafiłem nad rzekę. Podobało mi się miejsce, gdzie wagony kolejki wyjeżdżają z tunelu i przejeżdżają przez most. Zwiedzałem miasto chaotycznie, trafiałem na zaułki zabudowane drewnianymi, paropiętrowymi domami. Pomyślałem, że pamiętają jeszcze chyba czasy Napoleona, który tu był ze swoją armią sto trzydzieści dwa lata temu.
Zaczęło się robić ciemno, więc wróciłem na dworzec, aby dowiedzieć się, czy nie ma jakiegoś innego pociągu, który, by odchodził wcześniej. Niestety nie było. Poszedłem więc do poczekalni dla wojska. Od dymu tytoniowego było aż ciemno, jedni z żołnierzy siedzieli na krzesłach, inni rozłożyli szynele na podłodze i spali. Okazało się, że niektórzy czekają na swój pociąg już parę dni. Trochę mnie to zaniepokoiło,lecz zmęczony zwiedzaniem miasta rozłożyłem swój szynel, i parę godzin odpoczywałem po spacerach. Koło dziesiątej jednak wstałem i poszedłem na peron. Okazało się, że stoi tam pospieszny do Mińska. Znajduję wagon dla wojskowych. Dostałem się do środka bez trudu, konduktor pokazał mi miejsce do leżenia, i wskazał – gdzie mogę dostać „kipiatok" – gorącą wodę na herbatę. Pociąg stał chyba z godzinę, zanim ruszył na zachód. Za oknem przesuwały się zaśnieżone pola, ale widoczność była marna, bo okna pociły się, a ścieranie pary niewiele pomagało. Paru żołnierzy wracało na front, lecz byli niezbyt rozmowni i wyraźnie zmartwieni tym powrotem. Zazdrościli, że jadę na urlop do domu. Front zastygł na linii Wisły, ale Prusy Wschodnie pełne były wojska, które broniło Królewca i portów morskich. A zima 1944 roku zaczynała się śnieżna i mroźna. Przyjemnie było w ciepłym wagonie jechać na zachód, a więc do mojej Ojczyzny, do mojego Wilna. Z ogromną radością wracałem z Rosji, choć byłem tam tylko pięć miesięcy, ale wszyscy, a więc i ja tęskniliśmy do bólu, nie wiedząc i bojąc się pozostania na długo w tym olbrzymim i obcym nam kraju. Każdy kilometr przybliżał mnie do domu, wydawało się, że koła jakby radośnie uderzały na złączach szyn. Wracam. Wracam do miasta, rodziny, swoich bliskich, znanych ulic, domów, kościołów. Aż prawie nie wierzyłem, bałem się, że to sen, który tyle razy śnił mi się w Kałudze.
Pociąg, choć „pospieszny", stawał bardzo często na wypalonych stacjach, gdzie migotały tylko światła semaforów, kłębił się tłum żołnierzy, padał suchy śnieg. Zasnąłem i obudziłem się dopiero po paru godzinach w Smoleńsku. Pociąg podobno stał tu już parę godzin. Pić mi się chciało, więc poszedłem po „kipiatok", ale okazało się, że zabrakło wody. Konduktor poradził mi, abym przyniósł w kociołku, ze stacji. Wyszedłem na dwór w mundurze, bez czapki i płaszcza, a tu zimno, śnieżyca. Ogromna gmatwanina szyn, przetaczają się pociągi towarowe z wojskiem na wschód i zachód. Szukam kranu, uskakuję, gdy słyszę w zadymce zbliżające się lokomotywy. Jak w złym śnie błądzę i nie mogę znaleźć wody. Wreszcie przebijam się przez gmatwaninę szyn, pociągów, wchodzę na spalony dworzec, zza którego widać morze ruin, rzadko oświetlonych nikłymi lampami. Boże, Smoleńsk został niemal doszczętnie zburzony, bardziej niż Wilno, w którym ocalały prawie wszystkie kościoły, a i domów mniej było zburzonych, niż tutaj. W Smoleńsku pożar zniszczył całe ulice, tak, że stały wypalone domy, z pustymi oknami, bez dachów i stropów. Jakiś kolejarz pokazał mi, gdzie mogę nabrać wody, a więc szybko napełniłem okrągły kociołek i pobiegłem z powrotem w ten labirynt, aby odnaleźć mój pociąg. Zacząłem już porządnie martwić się tym, że go nie odnajdę, w płaszczu zostały dokumenty, bilet. Denerwowałem się i martwiłem swoją beztroską, podbiegając do coraz to innego oszronionego pociągu. I już, gdy zdawało się, że całkiem się zgubiłem, w półotwartych drzwiach wagonu zobaczyłem znajomego kolejarza, który machał do mnie ręką: – Za parę minut odjeżdżamy, a was nie ma – powiedział z wyrzutem.
Dopiero teraz uświadomiłem sobie, w jaką kabałę mogłem popaść. Dla władz NKGB nie było tłumaczenia o zgubionych dokumentach, a ich funkcjonariusze potrafili porwać i wyrzucić najbardziej prawdziwe dokumenty, pewnie wypełniali straszny plan aresztowań. Za oknami wagonu zaczęło szarzeć, a gdy zrobiło się jasno, naokoło widoczna była śnieżna pustynia, na której czerniały czasami plamy lasów. Jaka olbrzymia różnica była w obu podróżach. Jechałem do Kaługi w towarowym wagonie w ścisku i niewygodzie, a wracałem, jak na wojenne warunki, wspaniale. Wagon było ogrzewany, gdy znudziło się siedzenie w przedziale, chodziłem po korytarzu, na którym okna były mniej zaparowane, i przyglądałem się przez nie równinom Rosji.
Wiedziałem, że setki tysięcy Polaków wywieźli Rosjanie w głąb Syberii, ilu z nich wróci kiedyś do Polski, ilu zostanie w nieznanych grobach. My, z Wilna wiedzieliśmy o mordzie w Katyniu, gazety podawały nazwiska i zdjęcia odkrywanych nagrobków. Dlatego tak dziwiliśmy się oficerom, którzy w Miednikach zgłosili swoje stopnie i otrzymali osobny barak. Nie było ich w Kałudze, byli z nami tylko ci, którzy ukryli szarże, a było wśród nas paru wyższych oficerów, chodzących w żołnierskich mundurach. Nikt ich nie wydał, a na uporczywe apele przez radiowęzeł, aby podoficerowie i oficerowie zgłaszali się do sztabu, a tam mieli otrzymać stopnie równorzędne, zgłosiło się tylko paru podoficerów. Faktycznie, jeden z nich dowodził później wartą przy bramie, otrzymał stopień starszego sierżanta.
Jakie zastanę Wilno? Zdawałem sobie sprawę, że moim kolegom nie jest w nim lekko, ani polskiej ludności, która stanowiła dziewięćdziesiąt procent jego mieszkańców. Przed wojną w Wilnie mieszkało zaledwie dwa procent Litwinów. W czasie dziesięciomiesięcznego panowania, od października 1939 do czerwca 1940 roku najechała horda prymitywnych urzędników i policjantów. Ale w 1944 roku, jeszcze przed szturmem polskich partyzantów na miasto, uciekali czym kto mógł, do Kowna. Rosjanie, którzy Litwinom Wilno podarowali, i to jeszcze Litwie Smetonowskiej, a więc, jak później mówili, burżuazyjnej, za dziesięć miesięcy całą Litwę przyłączyli do Rosji, rzekomo na prośbę Litwinów. Drażniło mnie, gdy moi towarzysze podróży ciągle nazywali Wilno Vilniusem, czego nie robili ich rosyjscy poprzednicy z 1914 roku. Starałem się poprawiać moich rozmówców, ale widziałem, że oni nie rozumieją, dlaczego to mnie złości.
Nieoczekiwanie za oknami wagonu zaczęły przesuwać się ruiny Mińska. Pociąg zwolnił, stanął przed semaforem, pasażerowie składali swój bagaż i opuszczali przedziały. Zaprzyjaźniłem się z jednym rubasznym frontowcem, który wyraźnie z niechęcią wracał do swojego pułku, walczącego gdzieś w Prusach i zamierzał zatrzymać się na parę dni, u znajomego w Wilnie. – Może uda mi się coś z lekarzem, to zostanę na dłużej – powiedział mi na korytarzu, gdy byliśmy sami.
Dworzec w Mińsku niczym nie przypominał dworca moskiewskiego. Spalony, rozbity, w paru niewielkich salkach mieściły się kasy, pomieszczenia dla żołnierzy, poczekalnia. Dowiedzieliśmy się od kolejarzy, że nie ma dziś pociągu do Wilna, i, że wieczorem jedzie stąd jakiś towarowy, do Nowej Wilejki. Ponieważ to parę kilometrów od Wilna zdecydowaliśmy, by nim pojechać. Ale na razie, żeby nie siedzieć w zimnej i nieprzyjemnej poczekalni, postanowiliśmy przejść się po mieście, które widziałem jadąc do Kaługi, a nawet wykapałem się w jakiejś gliniance lub rozbitym basenie. Nic się tu nie zmieniło, w niektórych tylko mniej zniszczonych domach pojawiły się pojedyncze szyby, większość okien była zabita dyktą lub tekturą. Zniszczeniami Mińsk przypominał Wilno, nie był jednak taką pustynią starych ruin, jak Smoleńsk i Orsza, które oglądałem w czasie przerwy w podróży. W Mińsku nie było śniegu, przez to ziąb wydawał się jeszcze większy, przenikał po prostu przez płaszcz i mundur. Pokręciliśmy się więc parę godzin i wróciliśmy na dworzec. W zadymionej poczekalni było cieplej, nie dochodził tutaj przenikliwy wiatr, przeganiający suchy drobny śnieg, tak, że tylko w zagłębieniach ziemi utrzymywały się jego niewielkie płaty.
W poczekalni jedni drzemali na krzesłach, na podłodze opierając się o ściany, chodzili po wrzątek do parzenia herbaty, do przyrządzania jakichś zup z suchego prowiantu. Ja nie miałem z tym kłopotu, bo paczki te sprzedałem w Moskwie. Mój towarzysz podróży, z którym jechałem z Moskwy, poszedł po tę gorącą wodę i w kociołku wymieszał z jakąś kaszą jaglaną. Poczęstował mnie ale nie bardzo mi ta zupa smakowała. Po takim ni to obiedzie, ni kolacji, poszliśmy się dowiedzieć o ten towarowy pociąg do Nowej Wilejki. Kolejarz odradzał jazdy w takim wagonie, ale ja chciałem jak najszybciej spotkać się z matką w Wilnie. Wiem, jak na mnie czekała. No i około północy jeszcze z paroma żołnierzami wsiedliśmy do tego pociągu. Wybraliśmy, jak się nam zdawało, najbardziej szczelny wagon. Kiedy pociąg ruszył, dopiero okazało się, jak wszystkimi szparami, których były chyba dziesiątki, wciska się zimny wiatr, a nawet drobny śnieg. Wysiąść nawet w czasie krótkich przerw, gdy pociąg stał przed semaforami, byłoby niebezpiecznie. Ciemno, nic nie widać, wiatr sypie śniegiem w oczy – jak w takich warunkach dojść do jakiejś stacji? Znaleźliśmy jakąś deskę, siedzieliśmy na niej owinięci płaszczami i coraz to bardziej marzliśmy. Zasypiałem i zaraz siebie widziałem, jak idę wśród lodów, czuję, że chce mi się spać i kładę się wśród śniegu i nieregularnych brył lodu. Zbudziłem się tak przemarznięty, że zesztywniały mi nogi, z trudem poderwałem się z miejsca zacząłem biegać po niemal pustym wagonie. Moi koledzy też się przebudzili i rozpoczęli identyczną gimnastykę. Kilkanaście razy, zapadałem w sen, budziłem się i biegałem tupiąc mocno nogami, bo mi aż palce zmarzły.
Tak koło piątej, a był to grudzień, więc było jeszcze daleko do świtu, pociąg zatrzymał się. Dowiedzieliśmy się, że to Nowa Wilejka, a więc niemal przedmieścia Wilna. Inny już był zapach ziemi i wiatr jakby cieplejszy. Z niemałym trudem znaleźliśmy, dworzec, bo pociąg stanął na jakimś ślepym torze. W poczekalni pełno było żołnierzy śpiących na podłodze, ale nie było tu takiego przenikliwego zimna, jak w wagonie. Postanowiliśmy odtajać trochę, rozłożyliśmy płaszcze na podłodze worki, spełniające rolę plecaków w sowieckiej armii, podłożyliśmy pod głowę i momentalnie zasnąłem.
W Wilnie
Przez sen słyszę, że ktoś mnie szarpie za ramię i widzę światło latarki skierowanej w moją stronę. Był to patrol, przeglądający uważnie dokumenty żołnierzy. Wyciągam plik papierów, sierżant kieruje na nie latarkę, bo w świetle słabej żaróweczki, która palił się w poczekalni, wiele by nie zobaczył. Czyta uważnie po kolei i oddaje mi mówić –w porządku, śpijcie dalej. Kładę się spać, ale tym razem nie zdążyłem jeszcze zasnąć, jak patrol wojsk wewnętrznych wtargnął do poczekalni i sprawdzanie zaczęło się od nowa. Papiery miałem w porządku, mojemu koledze też się udało, choć sprawdzający czegoś tam nie byli pewni i omal go nie zabrali ze sobą. Po tej drugiej kontroli namówiłem go, aby dojść do Wilna pieszo. To chyba nie więcej niż siedem kilometrów, pójdziemy torowiskiem, a więc w ciemności nie zgubimy drogi. No i wyruszyliśmy, po ciemku, bez latarki do Wilna. Ponieważ tor był wąski, szedłem parę kroków za nim, potem zmieniliśmy się i ja prowadziłem. Po niecałej godzinie marszu, gdy szedłem za nim parę kroków, naraz kolega zniknął, ja dałem krok i wpadłem w szczelinę między podkładami, przeleciałem z pięć metrów i upadłem na leżącego na ziemi mego towarzysza podróży. Okazało się, że tor biegł nad wiaduktem opierając się o dwie wysokie żelazne belki, na których ułożono drewniane podkłady i my trafiliśmy na taką jedną ze szczelin. Podnieśliśmy się, klnąc i złorzecząc na budowniczych torów. On potłukł się mocniej, ja o wiele mniej, ot, trochę uderzyłem się łokciem. Wdrapaliśmy się po ciemku z powrotem na tory i teraz już uważnie stawiając nogi jedynie na podkłady, poszliśmy dalej, aby już bez żadnych przygód dotrzeć do Wilna. Znaleźliśmy dworzec, a właściwie to, co z niego pozostało po lipcowym bombardowaniu. Na dworcu pełno cywilów i żołnierzy, bo okazało się, że w Wilnie obowiązuje godzina policyjna i dopiero o piątej wolno chodzić po mieście. Widzę, że mój towarzysz podróży zainteresował się jakąś dziewczyną i daje znaki, że idzie do niej, więc i ja wyszedłem na zewnątrz dworca, doszedłem do Ostrej Bramy, bo postanowiłem pomodlić się ipodziękować Bogu, że wróciłem. Parę minut postałem i dalej Wielką, Zamkową, przez Plac Katedralny szedłem, jak na skrzydłach, lekko i radośnie, znajomymi ulicami mojego miasta. Byłem na ulicy Mickiewicza, niedaleko Placu Orzeszkowej, gdy słyszę: – Stoi, kto idiot? –Wojenny – odpowiadam, ale trzech kałmuków z niebieskimi opaskami na czapkach już do mnie podchodzi. – Dokumenty – proszą, więc wyjmuję mój plik papierów. Świecą latarką i przewracają papiery, o coś się spierając w ich własnym języku. Jeden z nich, widać starszy stopniem, choć nie widać tego na naramiennikach, stwierdza: –Chadit nielzia, zapraszczajetsa, pojdiom k komandiru". Nic na to nie odpowiedziałem, idę z nimi, okazuje się, że ich komenda mieści się na ulicy Tatarskiej, a więc parę kroków od miejsca „zatrzymania".
Jakiś zmarznięty wartownik mówi, że jeszcze komendanta nie ma, sadzają mnie w pokoju na ławce, a sami idą na dalszy patrol. Cholernie jestem zły, już czułem, jak pukam do drzwi mojego domu, a tu masz, parę kroków od niego taka przeszkoda. Pewny jestem swoich papierów, więc złości mnie tylko ta przerwa, która nie wiadomo ile potrwa. Ciemno jest na dworze, choć zbliża się godzina siódma, ale Rosjanie wprowadzili czas moskiewski w Wilnie, więc według słońca jest dopiero godzina piąta rano.
Parę minut po siódmej wchodzi młody lejtnant, przegląda moje papiery leżące na stole, jest dość grzeczny, wdaje się ze mną w rozmowę, pyta jak jest w Moskwie, dowiedział się pewnie z biletu, że tam byłem, bo w papierach tylko numery pułku, poczta polowa i numer hospitala, z którego jadę. Mówię mu, że zaciemnienia nie ma, można chodzić nocą ile się podoba, że Moskwa cała nie zniszczona tak jak Wilno.
– Musicie w ciągu czterdziestu ośmiu godzin zameldować się w wojenkomacie – mówi, oddając mi dokumenty. – W Wilnie obowiązuje godzina policyjna, dlatego patrol was zatrzymał, a czytać po rosyjsku to oni nie potrafią. Wsiewo dobrego!
Żegnam się z nim i z triumfem przechodzę obok wartownika, ale widzę, że na nim nie robi to żadnego wrażenia. Przyspieszam kroku, aby być jak najszybciej w domu. Oto już plac Łukiski, z prawej kościół św.Jakuba, moja parafia, wchodzę na moją ulicę, naprzeciw zielonego drewnianego meczetu mój dom. Łukowa murowana brama, grube drewniane wrota pomalowane na ciemnozielony kolor, furtka z kutą żelazną klamką. Z bijącym sercem naciskam klamkę, ale furtka nie otwiera się, zamknięta na klucz. Co robić, ponieważ między bramą a domem jest parometrowy drewniany płot, przerzucam mój plecak i przełażę na podwórko. Jeszcze parę kroków i drzwi mojego domu, z mosiężną wygładzoną klamką. Pukam, znanym matce sposobem, drzwi otwierają się i jestem w domu.
– Zbyszek wrócił – woła z płaczem matka. Ogląda mnie z wszystkich stron. – No źle nie wyglądasz, zmężniałeś. Siadaj, odpoczywaj. A sama zajęła się przygotowaniem śniadania. – Jak wszedłeś na podwórko? Władze kazały zamykać na noc furtkę na klucz.
– Przez płot – mówię, śmiejąc się.
Na toaletce widzę stojącą moją fotografię, ale w polskim mundurze, jaką zrobiłem w partyzantce i przekazałem po zdobyciu Wilna matce. Widzę, że mój nowy mundur wyraźnie matce się nie podoba, myję się i przebieram w cywilny garnitur, ale marynarka się nie dopina, w ramionach za ciasna.
– Na pewno podróż cię zmęczyła – martwi się matka – opowiesz wszystko, gdy parę godzin odpoczniesz. Już widzę, ściele mi łóżko, trudno oprzeć się chęci odpoczynku, po tym ostatnim kawałku drogi z Mińska do Wilna.
Nie ma to jak własne łóżko we własnym domu, więc zasypiam prawie natychmiast.
Część druga
Noc sowiecka
Pierwszy dzień po przyjeździe przesiedziałem w domu, nie licząc odwiedzin u mojej dziewczyny, która mieszkała obok. Obudzono mnie dość późno, bo o godzinie dziesiątej czasu sowieckiego, który do Wilna nie bardzo pasował, a więc zgodnie ze słońcem, była to godzina ósma rano. Odespałem tę podróż z Kaługi przez Moskwę do Wilna.
Specjalnie dla mnie przygotowano jedzenie, jakie lubiłem i ciągle mi podsuwano jakiś kąsek, abym go zjadł. Wiedziałem z doświadczenia, że w domu się nie przelewa, a i kupić cokolwiek do jedzenia trudno. Pamiętałem Sowietów w 1939 roku, w którym w ciągu miesiąca ogołocili wszystkie sklepy w Wilnie, tak że do kupienia była tylko nafta i świece. Więc i teraz pewnie jest tak samo– myślałem. Matka to potwierdziła i powiedziała, że większość produktów pochodzi ze wsi, której jeszcze nie zagnali do kołchozu. Dowiedziałem się, że wielu moich kolegów, których ominęło wywiezienie do Kaługi, zostało aresztowanych i wywiezionych do Workuty– strasznego sowieckiego łagru, a część zgłosiła się do Armii Belinga i rzucono ich na front. Dowiedziałem się też, że zdążyli Zrobić jeden pobór do Armii Sowieckiej w Wilnie i na prowincji.
Ponieważ już w 1939 roku Rosjanie uznali wszystkich mieszkańców zajętych terenów za swoich obywateli, nie sprawiało im różnicy, czy biorą do wojska polaka, Białorusina czy Tatara.
Opowiedział mi o tym Tadzik, syn ojczyma. Tadzik miał dwadzieścia trzy lata, lecz przerobił metrykę i według niej był szesnastoletnim chłopcem, którego rocznik nie trafiał jeszcze do wojska. Tyle, że musiał pracować w jakiejś kooperatywie stolarskiej w Wilnie.
Cały grudniowy dzień minął na rozmowach. Powiedziano mi. Że pytali o mnie koledzy z mojego oddziału, bo ze szpitala na adres ich rodziców napisałem, że może wrócę w końcu listopada i niewiele się spóźniłem, będą w domu już czwartego grudnia.
Ledwo skończyliśmy śniadanie, a już matka przygotowała obiad. Zaraz po nim poszedłem odwiedzić swoją sympatię– Zosię, mieszkającą blisko nas. Zastałem u niej parę koleżanek, znajomych od paru lat. Każda z nich miała tam, w Kałudze, chłopaka, więc z wielką ciekawością pytały, jak im się tam wiedzie i czy nie znaleźli sobie jakichś Rosjanek, bo listy trójkątne, jakie otrzymywały od swoich sympatii, były krótkie i jakieś suche. Wytłumaczyłem im, że tam i papieru na listy nie ma, a co do Rosjanek, to choćby i chcieli, nic by im nie wyszło, bo przepustek na miasto nikt nie otrzymywał, a wymknięcie się z koszar groziło rozstrzelaniem. Widać buło, że te informacje je uspokoiły.
Ja natomiast dowiedziałem się wiele o kolegach, którzy zostali, a nie chcąc iść do Armii Berlinga ukrywali się po różnych mieszkaniach. Większość z
nich została aresztowana, niektórzy jeszcze siedzą w więzieniu na Łukiszkach a paru napisało aż z Workuty. Brata mojego przyjaciela aresztowano, gdy w swoim domu szykowali broń i przez nieuwagę spowodowali serię śmiertelną dla jednego z nich. Strzału usłyszał sowiecki patrol przechodzący ulicą. Zorientowałem się z rozmów, że ta okupacja jest o wiele cięższa i groźniejsza niż niemiecka. Co noc pod jakiś dom podjeżdżają „czarne suki", jak nazywali wilnianie samochody oprawców. Z kilkuset szesnastolatków, nie podlegających służbie wojskowej, zwolnionych w październiku z 342 pułku gwardyjskiego Armii Czerwonej w Kałudze kilku wywieziono do łagrów w Rosji. Doszukali się, że wcześniej byli w wileńskiej partyzantce.
Wracałem od Zosi do domu w nie najlepszym nastroju. Wiedziałem,że muszę zameldować swój przyjazd do Wilna w Wojenkomacie i to w ciągu 48 godzin, i że może to się dla mnie skończyć powrotem, ale już nie do pułku, a do Workuty. Matka już się o mnie martwiła, bo wróciłem trochę po godzinie policyjnej, jaką wprowadzili Rosjanie. Przecież to0 parę kroków od nas i jestem w mundurze sowieckim. Co prawda patrole składające się z Mongołów nie czytają dokumentów, które często niszczą i wówczas nie ma tłumaczenia. Miałem już doświadczenie z takim patrolem zaraz po przyjeździe z Kaługi, więc przyznałem matce rację. Opiekuni z NKWD wiedzą o wszystkim, co dzieje się w podległej im dzielnicy. Na drugi dzień rankiem zapukał oficer, aby sprawdzić kto przyjechał, bo już otrzymał o mnie in formacje.
Pech chciał, że właśnie Tadzik golił się i z twarzą namydloną otworzył drzwi. Pokazałem oficerowi dokumenty, które pilnie czytał i zwrócił się do mnie z pytaniem: „A gdzie stacjonował wasz pułk?". Podałem mu numer poczty polowej tłumacząc, że to jest tajemnica wojskowa. „Charaszo, prawilno"– powiedział oddał mi papiery, przypominając, że już dzisiaj muszę iść i zameldować się w Wojenkomacie. Wychodził, gdy nagle zawrócił, podszedł do Tadzika pytając: „A wy czego nie w armii?" Tadzik wyciągnął z szufladki legitymację z pracy i tłumaczył, że ma szesnaście lat, a zakład jego produkuje urządzenia dla wojska. Nie bardzo wierząc w te tadzikowe szesnaście lat, opuścił jednak mieszkanie, nie pytając o nic więcej. Zapamiętał moje nazwisko, będzie dowiadywał się w pracy– powiedział kończąc golenie Tadzik– że też musiał na to golenie trafić– dodał zmartwiony. Tak, że mamy dziś ciężki dzień, bo ja po śniadaniu idę do Wojenkomatu.
Wiedziałem o losie paru kolegów, których zwolnili z pułku jako niepodlegających służbie w wojsku i których wywieźli do łagru. Sprawdziłem, czy mam wszystkie papiery i poszedłem do urzędu. W poczekalni siedziało już paru młodych żołnierzy czekających na przyjęcie przez komendanta. Widziałem, że przeglądają jakieś formularze. Po chwili podszedł i do mnie młody oficer i zapytał na jak długo przyjechałem do Wilna. Pokazuję mu książeczkę z wpisem, nie chcąc wdawać się w rozmowę. „No to dobrze, zapisujcie się do Konsomołu!" Nic nie odpowiadam, udaję że czytam formularz, a w tej chwili wywołał mnie jakiś cywil do komendanta. Podaję wszystkie papiery, a jest ich dużo. Komendant skrupulatnie przegląda, i wpisuje mnie do jakiejś księgi. Już myślałem, że będę mógł odejść, kiedy zauważył wpis w dokumencie w rubryce: „Przez jaki wojenkomat przyjęty do Armii Czerwonej" i wpis „Partyzant". Zorientował się i pyta: „A w jakim oddziale byliście?". Byłem przygotowany na to pytanie, więc szybko wymieniam rosyjskie nazwisko naszego dowódcy w Kałudze: „liejtinanta Klimcowa". „Ja takowo atriadu nie znaju". Odpowiadam mu po rosyjsku, że i ja poza tym oddziałem nie znam innych. On jeszcze raz popatrzył w papiery i pyta: „A gdzie stacjonuje ten pułk w którym służyliście?". „Poczta polowa 36990 i bukwa „ja""– odpowiadam.
Roześmiał się i mówi: „Widzę, że tajemnicy nie zdradzicie" i oddał mi dokumenty, na których przystawił pieczątkę. Obok niego przy stole siedział korpulentny cywil, który, gdy ledwo minąłem drzwi, zapytał komendanta: „A czy to nie partyzant z Kaługi?. Nie słyszałem odpowiedzi komendanta, ale już czułem, że sprawa się zagmatwała i trzeba coś postanowić.
Opowiedziałem w domu o przebiegu rozmowy w urzędzie i o pytaniach cywila Litwina. Ale ja przecież nadal jestem żołnierzem Armii Czerwonej, więc powinni mnie odesłać do mojej jednostki. Postanowiłem jednak nigdzie się nie ruszać, bo wszędzie 'opiekunowie" sprawdzają pojawiających się młodych mężczyzn. Minęło parę dni i nikt się o mnie nie dopytywał. Odwiedziłem rodziców moich kolegów, którzy zostali w kałudze, aby im opowiedzieć, jak tam jest, bo w listach nie wszystko można było napisać. Wytłumaczyłem, że za pieniędzy, które nam przysłali niewiele można było kupić, jesienią kupowaliśmy owoce, a zimą i tych zabrakło. W domu na ulicy Mickiewicza spotkałem kolegę z mojego oddziału, który uciekł z Miednik i teraz pracował w fabryce na Ponarskiej, produkującej wozy konne. Jak wyszliśmy z jego mieszkania opowiedział mi, że w lasach pozostało parę oddziałów, lecz Rosjanie rzucili na walkę z nimi tysiące Mongołów, którzy na swoich małych konikach dosłownie przeczesują lasy. Ponieważ w lipcu 1944 roku zwolnili nas z przysięgi, nie radził mi, abym się dołączył do któregoś z oddziałów. Uważał, że jedynym wyjściem byłoby zapisanie się do Armii Berlinga, która na ulicy Zygmuntowskiej miała punkt poboru i po paru tygodniach czekania na wyjazd dawała papiery, które nieraz chroniły przed aresztowaniem. Wyraźnie zależało Rosjanom, aby jak najszybciej pozbyć się z Wilna Polaków. Opowiedziałem mu o rozmowie w Wojenkomacie, a on radził, abym na parę tygodni gdzieś się schował. Nie bardzo mi się chciało wyjeżdżać z Wilna, bo co wieczór spotykałem się z Zosią, ale przyznając mu rację postanowiłem na parę dni zniknąć z mieszkania i pojechać do ciotki pod Suderwę, gdzie mieszkała w niewielkim folwarku– Rostyniany.
Akurat spadły śniegi, jak to u nas w Wilnie, w ciągu jednej nocy zasypało drogi tak, że tylko konny zaprzęg z saniami mógł się po nich poruszać.
Wyszykowałem więc moje narty, pracowicie smarując, poprawiając wiązania i nad ranem przez zamarzniętą Wilię wyruszyłem do Rostynian, Śnieg dalej padał, więc i na ulicach, które mijałem, nikogo nie spotkałem. Droga nie była przetarta, lecz narty dobrze nasmarowane niosły mnie szybko.
Pofałdowany teren, porośnięty miejscami gęstym lasem, w którym nieraz napotykałem chaty prawie całkowicie zasypane śniegiem. Przez długi czas nikogo nie spotkałem, dopiero w połowie drogi, gdzieś z lasu wyjechał mężczyzna wozem na płozach, ciągnionym przez dwa rosłe konie. Woźnica, gdy zrównał się ze mną, zaproponował, że mnie podwiezie. Zwrócił się do mnie po rosyjsku i wyraźnie ucieszył się, kiedy mu po polsku odpowiedziałem. Okazało się, że jechał do Suderwy, a więc kawał drogi mógł mnie podwieźć. Wsiadłem zdejmując narty, chociaż żałowałem tej ciszy i samotnej jazdy. Woźnica niewiele starszy ode mnie myślał, że jestem żołnierzem z baterii przeciwlotniczych, które ustawili Rosjanie, a żołnierze dla siebie pobudowali ziemianki. „Teraz to ich oprawie nie widać, tak zasypał wszystko śnieg, no i nie mamy z nimi kłopotu, bo zostają na dłużej i zaprzyjaźnili się z nami. Co prawda ich dożywiamy, ale i mamy ochronę od Mongołów polujących na dezerterów i „leśnych", teraz już w większości Litwinów. Pytał jak ja trafiłem do wojska. Ponieważ nie miałem powodu ukrywać przed nim, że wróciłem z Kaługi, mężczyzna ożywił się i wypytywał mnie o warunki, jakie tam są, bo dwaj jego bracia tez tam trafili. Chciał zboczyć trochę z drogi i odwieźć mnie do Rustynian, ale powiedziałem mu, że jazda na nartach sprawia mi przyjemność, więc pożegnaliśmy się serdecznie. Pytał ile dni będę w Rustynianach, bo chciałby przyjechać z ojcem, abym go trochę pocieszył, bo martwi się o synów.
I znów dookoła mnie były tylko drzewa osypane śniegiem i droga tak zasypana, że nieraz jechałem polem. Śnieg przestał padać, a nawet gdy już zbliżałem się do Riostynian zaświeciło słońce. Z daleka widziałem już dworek i nerwową bieganinę. Podjechałem pod górę i na moje spotkanie wyszedł Lucek Sokołowski, który był ze mną w Kałudze, ale jako szesnastolatek po dwóch miesiącach zwolniono go i wrócił do domu. „Witaj Zbyszku! Ale nam stracha napedziłeś. Zzaczęliśmy radia chować widząc z góry, żę do nas jeedzie jakiś bolszewik, a to ty!". I smiejąc się zawołał ojca, ktory wyszedł na ganek: To Zbyszek. Prawie wszyscy wyszli mnie przywitać, a znimi i moja ciotka.
Na ile przyjechałeś? – zapytał Lucek– bo mi się samemu nudzi, a i pracy mam po uszy.
Parę dni pobędę i wrócę do Wilna.
Możę namówię ciebie na dłużej, mam wiele do opowiedzenia. Ale teraz zdejmuj narty i zapraszamy na obiad.
Obiad z wileńskich potraw, taki jak przed wojną. Ciotka i rodzice Lucka ciekawi byli, jak wydostałem się z Kaługi. Opowiadałem im do późnego wieczora tak, że obiad przekształcił się w kolację. Ojciec Lucka, po opowiedzeniu przeze mnie o wizycie w Wojenkomacie i słowach Litwina radził mi, bym pobył w Rostynianiach przez parę tygodni, a on będąc w Wilnie dowie się od mojej matki, czy niem pytali o mnie. W Rostynianach też nie było zbyt bezpiecznie, bo parę razy „leśni" pojawiali się u nich. Dobrze, jak przychodzili polscy partyzanci, ci którzy nie wyjechali z Wilna, i nie trafili do Kaługi lub Workuty. Gorzej było, gdy pojawiali się tak zwani „zieloni– partyzanci litewscy, którzy rekwirowali dla swoich oddziałów żywność, a nieraz zabierali i konie.
Opowieści ciągnęły się do późnego wieczoru i siedzielibyśmy jeszcze dłużej, gdyby ojciec Lucka nie zauważył, że morzy mnie już sen, a więc pora iść spać. Poszedłem do pokojów ciotki, chociaż Lucek namawiał mnie, abym nocował u nich– miał tam na poddaszu niewielki pokoik. A spać mi się naprawdę chciało, bo taka podróż przez zaśnieżoną drogę i czyste powietrze zrobiły swoje.
Rankiem, a wydawało mi się, że było jeszcze bardzo wcześnie, Lucek obudził mnie, bo chciał mi pokazać gospodarstwo, a szczególnie stajnię, gdzie mimo rekwirowania, zostało jeszcze osiem zadbanych, czystych, koni, które wyraźnie zadowolone witały rżeniem Lucka.
Przejedziemy się po okolicy, zaprzęgnę tylko do sanek tę klacz, leci jak wiatr– powiedział Lucek. Wyjechaliśmy za bramę folwarku, a klacz niosła nas pędem, nieraz po brzuch zapadając się w śniegu. Świeciło słońce, mróz był duży, przeszło dwadzieścia stopni, a na dodatek wiał silny wiatr.
Zbyszek, jutro pojedziemy do kowala przekuć konia na zimowe podkowy, to kilkanaście kilometrów od nas, ale sam widzisz, jak wytrzymała i szybka jest ta klacz. Wystała się w stajni i teraz chciałaby przez cały dzień biegać, bo te saneczki i nas dwóch to dla niej żaden ciężar.
Jednak, gdy wyjechalismy na ubitą drogę, klacz parę razy poślignęła się, co zmartwiło Lucka, bał się, aby koń nie złamał nogi.
Sam widzisz, że musimy jutro podkuć konia. Lucek skręcił w klas, gdzie nie było ubitej drogi, śnieg w nim był czysty, czasami wiatr wpadał miedzy drzewa i robiła się zadymka. Bałem się, że zgubimy drogę. Lucek mnie uspokoił mówiąc, że klacz doskonale wie jak dojechać do stajni. Przez parę godzin sanny zmarzliśmy, więc Lucek sobie tylko znanymi drogami dowiózł nas do Rostynian.
A my tu już zaniepokojeni, czekamy na was z obiadem– powiedział ojciec Lucka, wychodząc na ganek.
Na obiad przyszło paru znajomych gospodarzy, których synowie trafili do Kaługi i chcieli ode mnie dowiedzieć się, jak tam jest naprawdę, bo różne plotki chodziły po Wilnie. Uspokoiłem ich mówiąc prawdę o naszym pobycie.
myśleliśmy, że w listach, które przysyłaliście, kazali wam tak pisać.
Nie, nikt niczego nie kazał, tylko nie można było podawać miejscowości i nazwy pułku, gdzie służymy.
Opowiedziałem im, jak chciano ode mnie dowiedzieć się skąd wróciłem i o podejrzeniach Litwina.
Na drugi dzień sam już wstałem wcześnie i po śniadaniu poszedłem do Lucka wiedząc, że dziś też wybierzemy się w zaśnieżoną, zimową podróż. Weszliśmy do stajni, klacz jakby odgadła, że właśnie z nią pojedziemy, bo niecierpliwiła się i rżała. Lucek zaprzągł ją do lekkich sanek i wyruszyliśmy w drogę, a właściwie to jechaliśmy polami przez głęboki sypki, śnieg. Pusto, nikogo nie widać, wjeżdżaliśmy akurat w dolinę ku wiosce, gdy na zboczach gór pojawiło się kilka czarnych punkcików.
Oj niedobrze, jakieś oddziały schodzą ku wiosce– powiedział Lucek.
– A niech to cholera, kto to może być– zaniepokoiłem się widząc, że ich nie ominiemy. A ty masz papiery? Bo ja swoje zawsze zabieram.
Lucek potwierdził, że ma ze sobą meldunki i zwolnienie z Armii Sowieckiej.
Zastanawiałem się, kto to może być. Jeżeli „zieloni", to mnie rozstrzelają, jako żołnierza sowieckiego. Tu tłumaczenie, że wracam z Kaługi pogrążyłoby mnie jeszcze bardziej. Jeśli polscy partyzanci, to jesteśmy uratowani.
Nie było innej drogi. Przejeżdżamy przez wieś. Z chaty sołtysa wybiega paru sowieckich żołnierzy, zatrzymują nas, nie chcą oglądać dokumentów, ani Lucka, ani moich, prowadzą nas do swego dowódcy, który akurat sprawdza dokumenty dwóm cywilom. Przyglądamy się żołnierzom, jacyś Mongołowie, niscy, skośnoocy, w podartych szynelach. Między sobą rozmawiają w nieznanym nam języku. A więc i ciągnąca ku wiosce obława to Sowieci, papiery mamy w porządku, jakoś się wytłumaczymy. Ich dowódca zaraz po przesłuchaniu dwóch cywilów każe ich zatrzymać, bo jak twierdzi ukrywają się przed poborem. Zorientowaliśmy się, że i obława i te sprawdzania papierów to często w tych stronach sposoby na wyławianie rekrutów. Lucek już mi opowiadał, że potworzyły się oddziały uciekinierów z poboru, którzy chowają się w starych bunkrach i ziemiankach po partyzantce i wracają do swoich wiosek, gdy ich zawiadomią, że nie widać szykujących się do wymarszu w las oddziałów. Trudno było ujść takiej obławie. Mongołowie na swych małych konikach dosłownie przeczesywali teren i lasy.
Podszedłem do stołu jako pierwszy. Ich dowódca nie mający żadnych odznak na naramiennikach wziął ode mnie moje dokumenty poświadczone przez Wojenkomat, przejrzał je szybko i kazał jednemu z żołnierzy, żeby mni wyprowadził z chaty i że mnie nie zatrzymuje. Zatrzymałem się w sieni aby poczekać na Lucka. Drzwi były otwarte. Widzę,że dowódca bierze papiery Lucka i to w nie patrzy, to na Lucka. Słyszę jak mówi: „To wy macie szesnaście lat? A prawie dwa metry wzrostu? Moi ludzie sięgają wam do pasa, coś mi to się nie podoba. Sprawdzimy w Wilnie, idźcie do sieni" Lucek podszedł do mnie nieźle wystraszony: „Źle jest. Zabrał dokumenty i zatrzymują mnie". W międzyczasie żołnierze wprowadzili paru cywilów i jeden z nich polecił żołnierzowi stojącemu obok nas kogoś tam przyprowadzić.
A wy co? Zwolnił was dowódca?
Tak, mamy papiery w porządku, chodź Lucek, idziemy.
Wyszliśmy bez żadnych przeszkód. Koń stał uwiązany do jakiegoś słupa. Mówię: „Lucek, szybciej, bo zorientują się, że ciebie wyprowadziłem".
Zaczęła się zadymka. Wiatr kręcił suchym śniegiem tak,że na parę metrów trudno było coś dojrzeć. Wsiedliśmy w sanki i wyjechaliśmy pędem poza wioskę. Do kowala jednak pojedziemy, to kilkanaście kilometrów stąd, obława albo już tam była,albo będzie za parę godzin. Kowal już czeka na nas, bo ojciec Lucka zawiadomił go o naszym przyjeździe.
A jak prześlizgnęliście się przez obławę, bo byli u nas, cała masa Mongołów. Kilkudziesięciu naszych chłopców dopadli– powiedział kowal.
Opowiedzieliśmy, że wychodząc z chaty, powiedziałem żołnierzowi, że wszystko jest w porządku, a ponieważ jestem w mundurze, puścił nas bez przeszkód. Kowal śpieszył się podkuwając naszą klacz, tak abyśmy mogli jak najszybciej wrócić do domu. Z Luckiem ustalili drogę, która omijała pechową wioskę. Klacz teraz już nie ślizgała się i biegła szybko, aż rzucało naszymi saniami. Zjeżdżaliśmy ku dolinie, gdzie widać było tę wioskę.
Omiń ją, bo cię zabiorą– powiedziałem do Lucka.
Przed wioską jest droga w lewo i tam w nią wjedziemy.
Okazało się, że zadymka zasypała ją tak dokładnie, że koń po brzuch grzązł w śniegu, a drogi nie znalazł. Skręciliśmy w lewo, aby ominąć chatę sołtysa, lecz droga była jakieś pięćdziesiąt metrów od ich sztabu. Na dodatek pięła się na zbocze, omijając łukiem chatę tak, że jadąc nie oddaliliśmy się od chaty, więcej jak na tę niebezpieczną odległość. Z chaty wyskoczyli żołnierze z pepeszkami krzycząc: „Stój" Lucek szybko pyta mnie co robić.
Jedź, nie zatrzymuj się.
Żołnierze biegnąc po pas w śniegu zaczęli do nas strzelać, ale koń już nas wyniósł na szczyt zbocza i tu stała się rzecz aż nieprawdopodobna: klacz uderzając kopytami o sanki rozprzęgła się. Żołnierze biegną do nas, na chwilę przestając strzelać, myśląc, że zrezygnowaliśmy z ucieczki. Lucek rzucił się do zaprzęgania konia. Zrobił to błyskawicznie, bez mojej pomocy, bo nie wiedziałem, jak to się robi i tylko bym mu przeszkadzał. Żołnierze byli już trzydzieści metrów od nas. „Co robimy?– pyta zdenerwowany Lucek.
Kładź się w sankach i batem po koniu– zakomenderowalem.
Klacz jak błyskawica odsokczyła od żołnierzy na peręset metrów, a oni widząc bezcelowość swoich dalszych wysiłków zrezygnowali z pogoni. Oddali jeszcze salwę w naszą stronę, a my po przejechaniu kilku kilometrów zatrzymaliśmy się i pytam:
Lucek, jesteś ranny? – Lucek pomachał rękami i mówi:
Nie, nic mi nie jest.
– Ja też jestem cały.
– Zobacz, może klacz ranili.
Lucek obejrzał dokładnie konia i mówi:
Nic jej nie jest . Jej także nie trafili.
Przejrzeliśmy jeszcze sanki, czy nie ma uszkodzeń od kul ale niczego podejrzanego nie znaleźliśmy.
No to strzelcy z nich nie tędzy– powiedziałem.
Dzięki Bogu! Jakoś udało się i tym razem wyjść cało z opresji. Ale nie kuśmy losu. Wracajmy jak najprędzej.
Po powrocie do Rostynian, Lucek opowiedział, co nas spotkało i ojciec zaprzągł konie by nas odwieźć do Wilna, do znajomego, gdzie było bezpieczne miejsce na przeczekanie paru tygodni.
Zima zaczęła się w Wilnie na dobre. Mrozy, zawieje, a o drewno było coraz trudniej. Mama cieszyła się, że z Rostynian przywieźliśmy tyle żywności, że i na Wigilię wystarczy.
Saperzy budowali most zerwany przez Niemców, którym przechodziło się na Zwierzyniec. Poszedłem zobaczyć ich robotę. Idąc spotkałem starszego żołnierza, który niósł dwumetrową część grubego pnia. Widząc, że mu się przyglądam zapytał: „Nie wiesz, gdzie mogę wymienić drewno na chleb? Wysłali mnie moi koledzy i tak się błąkam próbując korzystnie zamienić ten kawał pnia."
Pomyślałem, że i nam się drewno przyda i tak nawiązałem z saperami znajomość, która pomogła zaopatrzyć się w opał. Dziwiłem się, że saperzy dostają tak złe jedzenie i w tak małych ilościach. My w Kałudze byliśmy o wiele lepiej karmieni.
Poznałem kilku kolegów sapera. Mama zapraszała ich nieraz na gorącą zupę, bo cały czas pracowali na dworze. A pnie, które przynosili były obrośnięte szronem i lodem. Nie tylko my tak zaopatrywaliśmy się w drewno, ale i sąsiedzi z domów leżących niedaleko mostu.
Saper pochodził znad Wołgi, ze wsi. Imię jego i nazwisko poznałem, gdy poprosił mnie, abym napisał do jego domu list. Miałem więc jeden z listów wysłać pocztą cywilną, a drugi złożony w trójkąt, Wasyl wysłał pocztą polową. Później okazało się, że poczta polowa działa sprawniej, bo z domu otrzymał odpowiedź, z którą przyszedł do nas bardzo uradowany. Okazało się, że córka i synowie jego żyją. Wasyl był niepiśmienny i nie wysyłał listów do domu, widocznie nie chciał przyznać się przed kolegami.
Ale za to cieśla był z niego doskonały. Ponieważ byłem w mundurze mogłem bez przeszkód kręcić się po budowie nie wzbudzając podejrzeń dowództwa.
Zresztą oni patrzyli przez palce na zabieranie przez żołnierzy pozostałych z budowy odpadów drewna. Od drużynowego Wasyla dowiedziałem się jak naprawdę było z wysadzeniem elementów Mostu Zielonego przed paru miesiącami. Poskręcane przęsła przegradzały Wilię i bano się, że jak pojawi się kra zatrzymają ją, zrobi się zator, a Wilia to bystra rzeka i to spowoduje powódź. Pamiętałem, jak będąc dzieckiem pływałem w łódce po placu Katedralnym, więc faktycznie powódź mogła się powtórzyć, tylko o wiele większa.
W Wilnie osiedliło się wielu byłych carskich oficerów, bez trudu znajdując tu pracę, bo byli to zwykle doskonali fachowcy w swojej branży. Jeden z nich, starszy już pan po pięćdziesiątce, pracował w Zarządzie Miasta jako saper. Obliczył odpowiednią jego zdaniem ilość trotylu potrzebną do rozbicia zatoru na Wilii oraz wysadzenia elementów zrujnowanego mostu. Energicznie zabrał się do walki z żywiołem. Kazał zrobić sobie stanowisko otoczone wałem ziemnym. Sam wzorem starej gwardii saperów stanął na wale, zaś jego zastępcy schowali się w środku. Gdy na dany przez niego sygnał przystąpiono do odpalenia ładunków okazało się, że wybuch był na tyle silny, iż elementy wysadzonego mostu ważące nieraz parę ton poszybowały dalej niż saper przewidywał i wykazywały to jego obliczenia. Jeszcze w 1944 roku widziałem taką część nitowanej konstrukcji aż pod górą Boufałową. Niedawno oszklone po nalotach domy prawie wszystkie straciły szyby, a oficer zniknął. Piekielny podmuch wrzucił go do Wilii. Sierżant saperów dziwił się, gdy mu tę historię opowiedziałem.
No komanduir nienożko pieronsielił, ale gorod ocalił.
Zacząłem odwiedzać moich kolegów ze szkoły i partyzantki. Atmosfera cały czas była napięta. Nocą szalały „czarne suki", niczym się nie krępując. Ludzi wyciągano z domów już nie tylko w nocy ale i za dnia. I to nie tylko Polaków ale także Litwinów i Białorusinów. Na wsiach przymusowo zapędzano rolników do kołchozów, w mieście wszystkie warsztaty przekształcono w kartele, coś w rodzaju niewielkich spółdzielni, ale i z nich, mimo braku rąk do pracy zabierano ludzi pod byle jakim pretekstem. Próbowano terrorem zastraszyć wilnian.
Parę dni przed Bożym narodzeniem wracałem do domu. Wiał ostry wiatr, jak piaskiem zasypując wszystko drobnym śniegiem. Wchodzę na plac Łukiski i widzę kilkunastu krasnoarmiejców zagradzających ludziom przejście. Mnie przepuścili, więc idę dalej, ale naprzeciw mnie idzie kolumna więźniów z więzienia łukiskiego, otoczona strażą i psami, które wyuczone zbierają rzucane przez więźniów karteczki. Niektórzy w letnich ubraniach, wielu z nich prowadzą pod rękę, wychudzeni, niemal szkielety. Przyglądam się, może zobaczę kogoś znajo0mego. Widzę, że z szeregu ktoś daje znaki. Ryzykuję i podchodzę bliżej. Poznaję mojego kolegę ze szkoły, Adama. Kiwam głową, że zrozumiałem, i o dziwo żaden z konwojentów mnie nie zaczepił. Doszedłem do bramy więziennej, nie czując już przerażenia ani wiatru, ani mrozu. Za godzinę byłem już w domu Adama, była tylko matka, ojca też razem z synem zabrali we wrześniu. Opowiedziałem matce, że widziałem Adama, że go wywożą. Pobiegła do sąsiadów, którym tez zabrano synów, aby powiadomić ich o wywózce z więzienia. Nieraz udawało się coś tam wrzucić do wagonów stojących za stacją niekiedy nawet po kilka dni. Konwojenci sprawdzali wagony wyrzucając zamarzniętych na śnieg a później do lejów po bombach. Dowiadywałem się czy udało się matce spotkać Adama, ale go nie widziała, i nie było go wśród zamarzniętych w lejach, bo tam już ich nie pilnowano.
Peron śmierci
Trzy dni koczuję na peronie
Więźniowie z cel Łukiszek wzięci.
Wciąż się zmieniają konwojenci.
Bo mróz. Choć grzeją się w wagonie,
Co parę godzin warty zmiana.
Więźniowie muszą na koalach
Czekać na pociąg. Matki dzieci
Pozawijały w chustki, koce.
Straszne są dnie, straszniejsze noce.
Gwiazda Północna martwo świeci.
Pociągu nie ma. Już nie płaczą,
Zmarłych chowają tuż za stacją
W leju po bombie. Mróz tężeje
I suchym śniegiem dmie zawieja.
Pękają drzewa jak wystrzały,
A na peronie pozostały
Mogiły przysypane śniegiem.
Werbunek do Armii Berlinga
Zrozumiałem, że muszę jak najszybciej Wilno opuścić i zaraz po świętach udałem się do punku werbunkowego do Wojska Polskiego, a jak my wówczas nazywaliśmy je: „Berlinga". Punkt był przy ulicy Zygmuntowskiej, przed nim stała warta z żołnierzy w rogatywkach. Dowiedziałem się od nich,że dowódcą jest tu pułkownik, nomen–omen, Szymański, lekarz wileński. Pouczyli mnie, abym w sowieckim mundurze nie wchodził do środka, bo mają zakaz przyjmowania sowietów do armii. Jeszcze tego dnia, z metryką i w pożyczonym cywilnym ubraniu wróciłem na Zygmuntowską, tym razem z kolegą z mojego oddziału „Groma", Zbyszkiem Kowalskim. Razem z nim składałem przysięgę partyzancką. Ja wybrałem pseudonim „Biały"– byłem bowiem bardzo jasnym blondynem, a on „Złota Strzała", na co ledwo powstrzymywałem się od śmiechu. Pułkownik Szymański przejrzał moją metrykę, kazał mnie zapisać i sierżant siedzący za stołem wydał mi zaświadczenie, że jestem polskim żołnierzem.
Mojemu przyjacielowi tak łatwo nie poszło, był o rok ode mnie młodszy, a więc nie miał skończonych lat siedemnastu, od których to zostawało się żołnierzem. Wracam do domu, Zbyszek bardzo zmartwiony, bo sieć się zaciska, co noc kogoś z partyzantki namierzają. Wpadam na taki pomysł : ponieważ rejestrując mnie nie zabrali metryki, ani nie zrobili żadnej adnotacji, proponuję by za parę dni poszedł z moją metryką, to go przyjmą. No i udało się. Ale coś go podkusiło, że i w I Armii Wojska Polskiego nazwiska nie zmienił, choć można było zrobić to bez trudu, i tak odtąd po świecie chodzi dwóch Zbigniewów Szymańskich, urodzonych tego samego dnia w tym samym mieście.
Chodziłem na Zygmuntowską do biura werbunkowego dowiadywać się kiedy transport odejdzie ale i oni nie wiedzieli niczego dokładnie. Wiadomości jakie zbieraliśmy na tych spotkaniach, nie były dobre, pomimo papierów, jakie nam wydał Związek Patriotów Polskich o wcieleniu do Polskiej Armii, aresztowano znów paru kolegów. Pułkownik chcąc nas uchronić załatwił nam tymczasowe locum w częściowo spalonym pałacu Lelewela, bez okien ,
ogrzewania, ale w nim czuliśmy się bezpieczniej. Tylko te cholerne przeciągi i błoto z nanoszonego śniegu. Parę nocy z kolegami przepałem na zdjętych z którejś z sal drzwiach. Było cieplej leżeć na nich, bo chroniły od błota i śniegu. Położyliśmy przyniesione z domu koce i te parę dni jakoś przetrzymaliśmy. Ale którejś nocy słyszymy, że ktoś z dowództwa szuka zdjętych drzwi, aby przygotować jedną z sal dla siebie. Chodzą, świecą latarkami, doszli wreszcie i do nas. Wstajemy przed wyższymi rangą żołnierzami na baczność salutując i odsłaniamy nasze łoże. Oczywiście musieliśmy potężne dwuskrzydłowe dwu i pół metrowe drzwi osadzić z powrotem na miejscu, co łatwym nie było. Ponieważ było już dobrze po północy zaryzykowałem pójście do domu, bo kłaść się w błoto nie miałem zamiaru. Za to już z rana wszyscy wracali licząc, że może właśnie tego dnia wyruszymy na front. Okazało się, że obok kościoła św. Rafała po drugiej stronie Wilii też były jakieś sale, w których kwaterowali ochotnicy spoza Wilna. Rozeszła się wieść, że transport stoi na stacji. I faktycznie zjawiło się paru oficerów w polskich mundurach, którzy zawiadomili nas, że w południe wymaszerujemy na dworzec, aby załadować się do podstawionych wagonów. Wiadomość ta dotarła i na drugą stronę Wilii, bo barkami zaczęto przewozić ochotników zgromadzonych na ulicy Wiłkomirskiej. Po Wilii płynęła gęsta kra i w chwili, gdy jedna z barek prawie dobijała do brzegu, pomimo pouczeń przewoźników, wszyscy rzucili się do wysiadania. Barka przechyliła się i nabrała wody. Jakoś nikt nie utonął, ale niemal wszyscy zaliczyli kąpiel w lodowatej rzece. Szybko zorganizowaliśmy dla nich jakąś pomoc, każdy podzielił się tym co miał oddając im zapasy bielizny. Wreszcie przywieziono z dowództwa jakieś stare „buszłaty"– wiatrówki, i kolumna nasza wyruszyła na dworzec. Ponieważ mieszkałem niedaleko, zaszedłem do domu, aby pożegnać się z matką.
W domu czekały już na mnie przygotowane na drogę zapasy, a Matka wyciągnęła ze skrytki kilkanaście złotych rubli mówiąc, że gdybym trafił na froncie do niewoli, może uda mi się nimi wykupić. A jeszcze dodała piękny naszyjnik bursztynowy, na przekupienie wartownika.
Dogoniłem kolumnę żołnierzy i z całą naszą paczką kumpli załadowaliśmy się do towarowego wagonu. Zaczęliśmy się jakoś urządzać, organizując parę bel siana z transportu stojącego obok. Nałamaliśmy drewna do piecyka i czekaliśmy z niecierpliwością odjazdu na front. Bo o tym, że jedziemy na front przekonywali nas oficerowie, którzy próbowali w tym bałaganie zaprowadzić jakiś porządek. Pociąg stał całą noc i dowiedzieliśmy się, że wyruszy dopiero następnego dnia wieczorem. Paru co sprytniejszych wyruszyło na poszukiwanie samogonu, na który złożyliśmy się wszyscy. Piecyk grzał, siano zachęcało do spania, ale wszyscy byli nerwowi i czekali na odjazd, bo nigdy nie wiadomo było, czy Rosjanie znów nie zorganizują jakiegoś przeglądu papierów. Do rodzin dotarła wiadomość, że transport jeszcze stoi, więc wokół dworca gromadziły się rodziny ochotników, by na pożegnać. W południe a nie jak planowano wieczorem, transport ruszył.
Przestał padać śnieg, słońce oświetlało wieże kościołów. Otworzyliśmy rozsuwane drzwi wagonu i w milczeniu żegnaliśmy nasze miasto. Jakiś różowy blask kładł się na wzgórza i dopóki miasta nie zasłoniły drzewa, staliśmy w otwartych drzwiach. Wielu żegnało się znakiem krzyża, bo akurat dobiegło nas bicie kościelnych dzwonów. Czy już wtedy przeczuwaliśmy, że to nasze ostateczne pożegnanie z rodzinnym miastem?
Przez parę pierwszych godzin panowało w wagonie milczenie. Pociąg nie stawał na wszystkich stacjach. Większość mijanych budynków była w ruinie.
Z Rostynian, trochę wystraszony naszą zimową przygodą dosiadł się do nas Lucek Sokołowski. Tym razem przed zapisaniem się do Berlinga musiał postarzeć się o dwa lata. Znalazło się jeszcze paru znajomych z Wilna, tak, że czuliśmy się jak stara ferajna z podwórka. Po minięciu Wilna powoli wszyscy dochodzili do siebie. Lucek optymista opowiadał, że mu Cyganka wywróżyła powrót do Wilna. Długo jeszcze po wojnie szukał owej Cyganki chcąc odebrać jej te parę złotych, które kłamliwą wróżbą od niego wyłudziła. Wszyscy mieli nadzieję, że w końcu nasi sojusznicy upomną się i o Polskę.
Pociąg stawał przeważnie przed stacjami, chyba dlatego abyśmy nie nawiązywali kontaktów z mieszkańcami mijanych miejscowości. Jak w każdej grupie ludzi, tak i u nas znalazło się trzech niezwykle zaradnych żołnierzy, którzy, gdy tylko pociąg stawał, wybiegali do punktów zaopatrujących żołnierzy sowieckich i polskich w żywność. Po paru dniach mieliśmy potężne zapasy konserw, słynnej „świńskiej tuszonki", którą wymienialiśmy na wszędzie dostępny bimber. Przez to podróż nam się zbytnio nie dłużyła i dość weseli dojechaliśmy do granicy, na której według opowieści czekała nas przeprawa z pogranicznikami oraz NKWD.W naszym wagonie było paru „nielegalnych" i obmyślaliśmy jak ich przemycić. W wagonie spaliśmy na podłodze i półce z bali sosnowych, umocowanych na wysokości około 1,2 metra nad podłogą. Bagaże nasze leżały na podłodze i za nimi zrobiliśmy miejsce naszym kolegom. Przed granicą pociąg zatrzymał się w pustym polu, na którym stali pogranicznicy i funkcjonariusze NKWD. Wpierw wyszli do nich nasi opiekunowie z pierwszego wagonu, porucznik i dwóch sierżantów z listami. Coś tam długo z nimi debatowali, a potem polecili wszystkim wyjść z pociągu i stać przy swoich wagonach. Paru sołdatów na wyrywki wchodziło do wagonów przewracając bagaże, szukając broni i gapowiczów. Do naszego wagonu podszedł enkawudzista i dodatkowo zażądał moich papierów. Powodem było to, że ubrany byłem w mundur sowiecki. Miałem nadzieję, że w takim przebraniu będzie mi łatwiej przekroczyć granicę. Dobrze, że miałem z sobą cały plik papierów i z Wojenkomatu i ze szpitala wojskowego. Porucznik szczegółowo przeglądał papierek po papierku, stojąc przy otwartych drzwiach naszego wagonu i chyba przez to pogranicznicy do niego nie wchodzili.
Zmieniacie służbę, żołnierzu– powiedział do mnie po dłuższej chwili.
Jestem Polakiem i powinienem służyć w polskim wojsku– odpowiedziałem.
Oddał papiery mówiąc: „Charaszo" i poszedł do innego wagonu, gdzie też za bagażami znaleźli osoby nie będące na liście żołnierzy. Po dwóch godzinach pozwolili nam odjechać.
Z jaką radością minęliśmy graniczną stację, gdzie też pociąg zatrzymał się, ale tylko na chwilę. Tu stali już żołnierze w polskich mundurach i po krótkiej rozmowie z naszym dowództwem podstemplowali listy i nie wchodząc do żadnego wagonu pozwolili jechać dalej. Ale i poza tą nowa granicą pociąg wlókł się niemiłosiernie często zatrzymując się w polu nawet na perę godzin. Nasi kombinatorzy i tu potrafili zaopatrzyć się w żywność, którą postanowiliśmy w Białymstoku „upłynnić" Pociąg zatrzymał się kilkaset metrów przed białostockim dworcem. Był chłodny ranek, dowiedzieliśmy się od maszynisty, że postoimy z sześć godzin, więc rozpalono ogniska, gotując i podsmażając konserwy, a część osób, w tym i ja, wybraliśmy się na dworzec. Tu spotkała mnie przygoda. Na szosie stał liczny patrol żołnierzy. Moich kolegów w cywilnych ubraniach przepuszczono bez sprawdzania dokumentów, a mnie zatrzymano. Pytam o co chodzi. A oni, że nie wpuszczają żołnierzy sowieckich do miasta, bo rabują i kradną. Koledzy zawrócili i potwierdzili, że jestem Polakiem. Zresztą i ja zacząłem się powoli z nimi dogadywać, tak, że sytuacja wyjaśniła się pomyślnie. Na dworcu upłynniliśmy nasze konserwy i niepewni, czy pociąg będzie rzeczywiście stał sześć godzin, wróciliśmy do naszego transportu. Na torach obok zatrzymała się lokomotywa z dwoma otwartymi wagonami na których stały ciężkie karabiny maszynowe i działka zwane „woroszyłówki", z których artylerzyści ostrzeliwali seriami zachmurzone niebo. Zapytałem jednego z nich: „A widzisz ty niemieckie samoloty?" Przerwał na chwilę i zapytał: „A wodku imiejesz?" „Mam"– odpowiedziałem, bo i tak widział wystające z naszych kieszeni butelki. „No to pamieniajem!" Podszedł do plecaka i dał mi parę amerykańskich konserw, tak, że zapas ich znowu do mnie wrócił. Jeszcze mi wyjaśnił, że dostali wiadomość o przelocie niemieckich samolotów, więc strzelają– niech fryce trochę się wystraszą.
Znaleźliśmy nasz wagon a koledzy, którzy zostali nasmażyli te amerykańskie konserwy, podstawę wyżywienia Sowietów. Jakoś przypałętali się do nas także i sowieccy artylerzyści przynosząc wyhandlowane ode mnie butelki samogonu. „Ot i wszystko wróciło na swoje miejsce"– powiedziałem do nich, gdy rozlewali samogon do kubków.
Pociąg stał dłużej niż te zaplanowane sześć godzin. Zaczęło się zmierzchać, gdy obok naszego transportu zatrzymał się transport karnego batalionu sowieckiego. Kilkunastu z nich wysiadło z wagonów, rozpaliło ogniska i coś tam w nich piekli. Większość to byli skośnoocy Mongołowie. Rozmawiali ze sobą w ich niezrozumiałym języku. Jechali na front, ale broń otrzymywali dopiero przed atakiem. Wynieśli przed wagon skrzynię na której siadł jeden z nich a drugi zaczął mu golić głowę wielkim nożem. Widać nie był to dobry fryzjer, bo co chwila zacinał delikwenta, aż po głowie płynęła krew. Wyszliśmy popatrzeć na to golenie i trudno było nie roześmiać się. Starszyna artylerzysta śmiał się widać najgłośniej, bo nieszczęsny fryzjer rzucił w niego nożem, który przeleciał obok mnie dosłownie o kilka centymetrów. No i jak zwykle zaczęła się bójka między naszym transportem a „Sztratniakami". Ponieważ było to blisko stacji pojawili się natychmiast żandarmi i transport „karniaków' odjechał. My ruszyliśmy krótko po północy.
Trochę zmęczeni przygodami obudziliśmy się dopiero w południe. Nasi koledzy, którym udało się z nami przejechać granicę wysiedli w Białymstoku. Za parę godzin transport nasz wtoczył się na Dworzec Wschodni w Warszawie. Tu czekali na nas już oficerowie i sierżanci Pierwszego Pułku, którego koszary znajdowały się, jak nam powiedziano, po drugiej stronie Wisły, na ulicy podchorążych. Zrobił się straszny mętlik, bo było nas chyba z trzy tysiące, choć część od razu się ulotniła, a ja wiedząc, gdzie stacjonuje pułk, postanowiłem odwiedzić wujka i jego rodzinę, z którą przed wojną jeździliśmy na letnisko. Wujek był lekarzem wojskowym, skończył medycynę jeszcze przed rewolucją w Kijowie. Mieli piękną willę, ale w czasie wojny została zniszczona i mieszkali, jak udało mi się dowiedzieć przed wyjazdem z Wilna, na Pradze przy ulicy Grochowskiej. Wiedząc, że to formowanie naszych żołnierzy będzie trwało długo, a przeprawa przez most pontonowy co najmniej parę godzin, odłączyłem się od kolumny i poszedłem na poszukiwania rodziny. Już po Powstaniu Warszawskim dostaliśmy wiadomość, ze wszyscy bliscy żyją. Gdy odszedłem od Dworca Wschodniego, zrobiło się prawie pusto. Myślę, dowiem się od kogoś, gdzie jest ta ulica i jak daleko. Nie udało mi się niczego od nikogo dowiedzieć, bo co kogoś zobaczyłem, to ten uciekał ode mnie. Nareszcie jakiś staruszek nie zdążył i udało mi się wreszcie spytać o ulicę.
Ale mnie pan wystraszył, myślałem, że to bolszewik i już żegnałem się z moim zegarkiem!"
Wyjaśniłem mu dlaczego przyjechałem z Wilna do Warszawy i dlaczego jestem w mundurze sowieckim.. Staruszek dokładnie mnie poinformował jak iść na Grochowską, ale było to bardzo daleko, więc zrezygnowałem, a i nie chciałem straszyć warszawiaków. Zdążyłem jeszcze dołączyć do końca kolumny, która powoli przechodziła przez most pontonowy.
Na Pradze większość domów ocalała, ale gdy popatrzyłem na drugi brzeg, a słońce akurat oświetlało hałdy czerwonych gruzów, bez jednego ocalonego domu, cisza zrobiła się w kolumnie, a niejednemu i łzy pojawiły się w oczach. Dotychczas widziałem zniszczony Mińsk, Smoleńsk, Orszę ale warszawski bezmiar ruin był do niczego nieporównywalny. Most Poniatowskiego leżał w nurtach rzeki a za nim pasmo, jakby usypanego z cegieł wału. Po przejściu przez most pontonowy szliśmy po gruzach, a że to były ulice wskazywały tylko resztki latarń, które tez okaleczone wyznaczały kierunek drogi. Od gruzów wiatr przynosił charakterystyczny zapach:spalenizny, pyłu ceglanego i zasypanych trupów.
Po tej posępnej marszrucie wreszcie dotarliśmy do trochę tylko odgruzowanej ulicy i do bramy koszar. Zaraz po jej minięciu zobaczyliśmy płaskorzeźbę marszałka Piłsudskiego, którą Niemcy stacjonujący w koszarach szanowali i nie dopuścili do uszkodzeń.
Po paru dniach udało mi się wreszcie zrzucić sowiecki mundur i przywdziać polski. Wybrano z nas tych, którzy służyli w innej armii lub partyzantce, aby przekazać do „marszówki" na front, jako żołnierzy wyszkolonych. I znów w Wilnie zaczną dostawać ode mnie trójkątne listy dostarczane przez pocztę polową.