Mieczysław Wojtasik
Wstrzymane łowy
szczupak znieruchomiał
na mieliźnie
wędkarz zawisł w pionie spławika
w tle piruet krwinek
u przedsionków serc
tysiącom kajmanów panter jastrzębi
nie wyłączając dwunożnych hien
zabrakło drapieżności
instynktu natury
punktu alfa na linii przetrwania
czy te sekundy wyłączenia
ułożą się
w nowy obraz życia
czy też Wielki Reżyser
jednym tchnieniem
przywróci sprawdzony porządek
Ghadames
pięć razy dziennie
stary muezin
o oczach wytrawionych w soli
przesiewał w uszach wiatr
by tchnąć w lot piaskom
oddech podziemnego płodu
pięć razy dziennie
płodowe wody wzbierały
pieszczone słońcem piersi
pęczniały jak poranek
aż o tysiącach lat
wzniósł się perlisty obłok
i oto ponad wieżę modlitw
w księżycowej gali
w koronie ze złotego brzasku
o palcach jedwabnych
jak cień daktylowych palm
wzeszła królowa pustyni
imieniem Ghadames
srebrem ze swych żył
hojnie poiła skwierczącą skałę
i wypełniała blaskiem oczy
starego muezzina
a liczne karawany
wdzięczności dla niej pełne
poczęły składać jej w darze złoto
kość słoniową i heban
a utrudzeni osadnicy
intonują żarliwie hymny
na cześć życiodajnej Ghadames
i znaczą na wielbłądziej skórze legendy
o krainach skąpanych w deszczu
Po porannej mgle
morze chałupnicze wystąpiło z brzegów
linia horyzontu pierzchła w bezpowrotność
uzdrowiciel prorok jeden z miliona
przepadł za niewidzialnym grzbietem mamuta
nie możemy się porozumieć
choć zima daje się przenieść w opłotki lata
staram się nie zajmować miejsca w płonącym samochodzie
nie wiadomo co jeszcze może się we mnie wypalić
diabeł na pewno ma proszek regeneracyjny
na spopielone ciało
lecz odbiegł na rzut granatem (w szkole rzucałem na piątkę)
przyłączył się do panien z wybiegu
jak którędy przedrzeć się przez busz niemożności
wyostrzone gwiezdnym szmerglem dzidy
przebijają serce do końca aorty
potem trwa zasiedzenie
w zaułkach postkultury makabry i reklamy –
tyle mi zostało
nic tylko uczepić się rękawów lata
i płynąć
O koniach donikąd
ostatnie konie pobiegły na bezdroża
na ronda skąd tylko donikąd
Warkocz Bereniki pręży się jak dżokej
wiatr jak dawniej muska grzywy fryzuje
bądźcie czujne rumaki ułańskie torpedy
historia kiedyś otworzy oczy
wtedy obok ciał jeźdźców przeszytych
strzałą dzidą szpadą pociskiem
ruszą ku słońcu stosy
zadów kłębów pęcin
krwią świeżą zroszone
i wszyscy wrócą konie i jeźdźcy
pod bramę dojrzałej ciszy
do sań lekkich
jak zabawy przedszkolaków
bądźcie czujne szkapy
o was też będzie głośno
w poemacie o koniach donikąd
Tajemnica światła
Homer żeby trafić do ludzi
błądził po bezdrożach
anioł stróż ani razu
nie przyświecił mu łuczywem
nie miał przydziału
dziś bezdroża są w ludziach
całe miliony
kamień przewodni rzucony w górę oślepł
anioł stróż wstrzymał oddech
teraz nikt nie wie
gdzie jest więcej światła
pod otwartą przyłbicą
czy na ostrzu miecza
Przystanek ostatniego słowa
tak jakby w beczce z ostatkiem smoły
zamknąć się od środka
i wrzeszczeć na całe gardło
to jest mój szlak z piekła
na słoneczne błonia
z serca matki od dziecka noszę
urywek Rejtana
coraz bardziej postrzępiony
szarpią go żrą trawią do środka
globalistyczne hieny
w dobrym miejscu muszę zostawić
ostatni odcisk stopy
w czystym bielszym od niewinności śniegu
bądź w najbardziej wszędobylskiej
oazie zieleni
a potem niech będzie widno
jak na przystanku ostatniego słowa
Glosa do wieczności
nic nie trwa wiecznie – mówią
wszystko się wtłacza tu i teraz
wieczność przystaje na obrzeżach rzeczy
boczy się stroszy
zaczepia o światło
i cofa się pospiesznie
na pole słoneczników
jakby słońcu brakowało złota
to co wyciekło
z gardzieli czarnych dziur
i żarłocznych karłów
rozlewa się po wertepach
aż po rozjątrzoną pustkę
Miłosne pobudki
czy starczy nam
woli i mocy
aby w każdej
scenie bliskości
rodzic miłość
kobiety unoszą
piersi jak monstrancje
z poczuciem przeciwwagi
wobec rzucanych zapalczywie
pod ich nogi kłód
zielone modlitwy
osiadły na rzęsach Jutrzenki
stamtąd idą wskazówki
aby żadne ze zwierząt
o wielkiej księdze miłości w genach
nie wpadło pod samochód
lub inną pancerną nieczułość
a każdy z bosko urodzonych
nosicieli miłości delikatnej
niczym poranna rosa
mnożył uśmiech promienny
jak płomyk lampki w igloo
Do prawego łoża
śmierć siedemdziesięciu milionów plemników
nazywasz chwilą miłości
zbyt krótką
aby wywodzić ją
przed posągi krzyże
w okrajki dębów sosen
na to nie zgodzą się ptaki
wypadłe z gniazd
niedbale włączonych do architektury miasta
krakanie tupot trzaski
to wszystko skończy się przed wizerunkiem
Matki Bożej uniżonej
jakby zbierała rozrzucone na szczęście
dla młodej pary grosze
Przymierzalnie
kto by nie chciał wypłynąć
na szerokie wody
nawet ten co się skumał
z kałużą po kostki
nie czekać na wiatr
to pierwsze przykazanie
spiąć uśmiech
ze sprężonym po seansach przetrwania
kręgosłupem
i żeby nie utonąć w pogardzie
z perłą w ustach
powrócić do pierwszego kadru
pod szyld
recepta na totalny odwyk
spójrzmy na królestwo
słonecznych emisariuszy
nikt nie chowa się za horyzont
a przestrzeni im nie ubywa
tylko nam coraz ciaśniej
nawet w przymierzalniach mody
Remanent
duch miasta
szybko ląduje w Brdzie
jak łabędź
ze złamanym skrzydłem
na brzegu
dziewczyna dotykalna
jak przed 60-ma laty
świetlisty obłok nad operą
kołysze pluskami mew
bezrybie i ryby posłuszne
jak w jeziorze Genezaret
pogoda elfów
dopełnia się pianą
jak kufel piwa
kocie łby czołgają się
ku stopom Świętej Trójcy
coraz wyraźniej wiruje
śmigło kosmosu
Z czterech stron świata
nadciąga tsunami
nie jako ściana wody
lecz krwi i ścianek przemijania
pustynne latarnie
rosną w siłę
mnożą ziarnka piasku
przez miliardy zgaszonych oczu
ślepi zwierząt i kwietnych kielichów
hangary serc
kwilą jak dzieci
tak się zapisuje
po ludzku zapomnienie
życie po życiu
nie doścignęło światełka w tunelu
Jutrzenka brodzi
w bezdennej mazi
na stu łapach
jak stonoga
a tu huczne misterium przelewania
z pustego w próżne