Francesco, czyli Wielki Zbiór (Franek Sylwanowicz)
Rok temu (a może dwa?) Franek „porwał" po pewnym wernisażu w BWA całą grupę koleżanek i kolegów do swojego domu, na dalekim przedmieściu. Najpierw siedzieliśmy w ogrodzie o różnych poziomach – były w nim ścieżki, schodki, miniaturowe pagórki, kamienie, rosły prześliczne kwiaty i drzewa także. Nad stołem zwisały gałęzie czereśni – sam urok. Ciągle zastanawiam się, czy Franek i jego żona (bo z pewnością miał aprobatę i pomoc żony) stworzyliby coś równie pięknego, gdyby mieli więcej miejsca. Jednym słowem, czy ograniczenie przestrzeni służyło ich pomysłom, czy pozostawało ograniczeniem?
Jego dom, do którego poszliśmy na kolację, to długi ciąg pokojów w amfiladzie, a fasada przypomina włoską willę (w miniaturze).
Zostaliśmy zaskoczeni urządzeniem: nagromadzenie przedmiotów – pięknych, starych lub tylko uroczych – nie mieściło się w kategoriach potocznej estetyki.
– Czuję się jak w Desie! – szepnęła mi na ucho żona jednego z kolegom Bo Franek stworzył swoją wizję z tego, co u nas dostępne, z przedmiotów dawnych, a te symbolizuje u nas Desa. Szczególnie uderzyły mnie rozłożone wachlarzami komplety sztućców – przekraczały miarę przedmiotów użytkowych, była estetyka w stanie czystym.
Obrazy, ramy, rozmaite rzeźby, przedmioty i kwiaty tworzyły własny świat, którym rządził horror vacui i zasada „jak we śnie". Oświetlenie wydobywało z różnych przedmiotów złote błyski (ja także uwielbiam złoto), najbardziej złota była tkanina jakby wypływająca z ramy, udrapowana na kształt barokowych obrazów. Po pierwszy szoku, ta absolutnie złota tkanina (czy co to było) powiedziała mi, co o tym myśleć. Byliśmy o to w świecie marzeń. Mało kto, dysponując skromnymi środkami (Franek to nie Gudzowaty), potrafi tak konsekwentnie podporządkować miejsce w którym mieszka prawom marzenia. Jaką wspaniałą i kochającą osobą musi być jego żona, że zamiast walczyć z nim o zwykłe życiowe funkcje, potrafiła współdziałać z nim w nadaniu fizycznego kształtu marzeniu. Kobiety takie są rzadkie.
Przy czym rządy marzeń w niczym nie zaszkodziły kolacji, która była pyszna i pięknie podana. Ten wieczór pozostał w mojej pamięci olśniewająco migotliwy, pełen złotych świateł, błysków i muzyki. To skromny hołd złożony autorom tego wieczoru. Franek jest klejnotem Prowincji. Coś takiego, jak jego dom i ogród, nie mogłoby powstać w atmosferze stołeczności. Zaszydziliby go na śmierć Całe szczęście że istnieją Prowincje, gdzie delikatne upodobania, ulotne marzenia, czułość wobec przedmiotów, roślin i świata znajduje takie miejsce jak dom Franka
Jak to się ma do jego malarstwa? Jest podobnie pełne delikatnych drobiazgów, czułe abstrakcyjne i staroświeckie. Dla mnie niewątpliwie najpiękniejszym dziełem Franka jest jego dom – wielki Assemblage. Przedmioty, dzieła sztuki nie pełnią tam roli wyznaczników bogactwa, statusu, nie mają nic wspólnego z „urządzaniem mieszkania". Są tam wyłącznie po to, aby wzajemnie podkreślać swoje cechy i uroki i utworzyć wartość inną – piękny świat Franka, nie mający nic wspólnego z potoczną rzeczywistością. Nie ma to też nic wspólnego z zimną, zarozumiałą estetyką magazynów reklamujących wnętrza projektowane przez fachowców-prymitywów. To osobista baśń artysty o świecie.
Ten wieczór był naprawdę pięknym happeningiem – zrobionym na starych motywach – podczas którego przyjaciele w ogrodzie piją szampana, rozkoszują się pięknem roślin, nieba i powietrza. Druga część wieczoru, kiedy zapada zmrok, opowiada o przygodach cywilizacji i sztuki, z filozoficzną „dokąd to wszystko zmierza i czym się kończy". Wielka czułość musi być drobiazgowa.
Jan Szkaradek, czyli Jasiu
Co za nazwisko! Myślałam że jest jedyne na świecie do momentu, kiedy parę lat temu wypłynął w życiu po lirycznym działacz AWS, też Szkaradek. Pokrewieństwa nie di ciało mi się sprawdzać
Jasiu to była tutejsza bohema – raczej jednoosobowa, bo sporadyczni uczestnicy przygód życiowych Szkaradka na ogół trzymali się zdrowego mieszczańskiego stylu.
Jasiu znał doskonale miejscowych ludzi władzy w latach 60-tych i 70-tych i nie żywił co do nich żadnych złudzeń. Traktował popisanie jako niezbędne i czysto pragmatyczne zajęcie. Pewnie miewał kaca (ale nie tak znów wielkiego, był silnie zbudowanym mężczyzną), ale również wcześnie posiadł duże mieszkanie i rozległą pracownię na ostatnim piętrze wieżowca.
Trzymał się życia, póki jeździł samochodem. Samochód porzucił, bo był istotną przeszkodą w życiu, jakie wolał prowadzić. Myślę, że zaczął już zbyt gardzić swymi „dobroczyńcami", a także wszelkimi dobrami życiowymi; z wyjątkiem alkoholu – ten nie zawodził go nigdy.
Życie Jasia, z punktu widzenia po mieszczańsku (czyli po tutejszemu) rozumiane– kariery, było naturalnie równią pochyłą. Tylko że ja mam jego obraz z czasów już wielkiej i ostatniej pochyłości, który jest świetny. Temat niby konwencjonalny – zawsze jakiś widok bydgoski – Fara widoczna za drzewami za rzeką. Ale jakiż smak w tych drzewach, jakie światło, jakie rozedrgane zielenie.
Kiedy gubiłam się w zieleniach, patrzyłam na ten obraz i zyskiwałam rozwiązania proste i oczywiste jak drzewa.
Dopóki Jasiu uczył w Liceum Plastycznym malarstwa, pochyłość jego losu nie była widoczna dla znajomych. Wyleciał ze szkoły za picie, czyli gorszenie uczniów – tych, którzy znali od dawna wszystkie grzechy świata, dla których picie było rozrywką młodzieżową i niewinną – wielu z nich już wchodziło głęboko w czarną toń narkotyków.
Kiedyś za niewinnych czasów lat 70–tych odbywał się w Liceum Plastycznym jakiś bankiecik dla grona pedagogicznego, oczywiście zabrakło wódki. Jasiu, z energią godna dobrej sprawy, poszedł ją zdobyć. Wtedy nie śniło się jeszcze nikomu o sklepach nocnych. Jasiu przyniósł wódkę z pobliskiego hotelu Orbisu i przyprowadził dwie kobietki.
– Maczek i Modraczek – tak nam je przedstawił (jedna miała czerwoną, druga niebieską sukienkę).
Maczek i Modraczek napiły się z nami bardzo powściągliwie. Zachowywały się jak panienki z przedwojennej pensji. Poczucie zaszczytu przebywania w naszym gronie rozświetlało ich buzie uroczym uśmiechem.
Obie strony doceniły się wzajemnie.
Jasiu jest przykładem, jednym z tysięcy, że doskonałość w sztuce nijak ma się do życiowej pozycji. Od śmierci Jana Szkaradka minęło już prawie 10 lat, a nikt dotąd nie zajął się odkupieniem od przypadkowych właścicieli jego obrazów, sprzedawanych przez niego za nędzne grosze. Nie ma salki w Muzeum ani swojej galerii. Mało kto z bogatych interesuje się tu sztuką, nie mówiąc już o znawstwie.
A Szkaradek to przecież taki tutejszy Modigliani.