Teraz. Pogrzeb Krystiana
Jesień dżdżyła. Ostatnie dni września, wcześniej letniego, przyniosły złą wiadomość i załamanie pogody. Było rzewnie. Aura współgrała z bólem mieszkańców Dąbrówki. Ich twarze szpecił identyczny, udręczony grymas. Tak jakby jedna uporczywa i wspólna myśl błądziła nad trumną Krystiana. Z początku obywało się bez dramatycznych scen. I tak do końca by zostało, gdyby nie Sabina.
Sabina – wysmukła, długowłosa blondynka – nosiła bardzo krótkie spódnice. Niezależnie od panujących mód, pór roku i sytuacji. Zawsze. Trwała przy tym odosobniona, nieco karykaturalna. I tamtego dnia oczy wszystkich, nawet matki Krystiana, zwróciły się na jej przepiękne nogi – dygoczące, choć przyobleczone w grube czarne rajstopy. Sabinę po cichu wypełniał żal, aż w końcu na pogrzebowy orszak spadła kaskada jej zawyć i szlochów.
Mieszkańcy Dąbrówki bez słowa oglądali spektakl Sabiny. Nawet proboszcz stał oniemiały. Liczył na to, że wszystko potoczy się sprawnie, bez niepotrzebnych ekscytacji. Po pierwsze, bo aplikacja „Pogoda” w jego telefonie przepowiedziała psią aurę, a proboszcz mimo „mocno słusznej” postury był dość chorowity, a po drugie– później miał się odbyć ten drugi pogrzeb.
Sabina zawodziła. Pierwszy odzyskał rezon Mietek od Wszelakich. Przywołał swoją córkę, Karinę, która uczepiona paska z klamerką przy kurtce dąbróweckiej płaczki próbowała swoim łkaniem zasłużyć na miano jej następczyni.
– Karina! – warknął Mietek. – Chono tu! I to już!
Dziewczyna wyglądała jak wybudzona z letargu. Zamrugała przesadnie wytuszowanymi rzęsami i tylko poluzowała uścisk dłoni na Sabinowym pasku. Mietek zmierzył ją krytycznym wzrokiem i pomyślał, że jego Karinka prezentuje się kuriozalnie przy Sabinie: jak mały czarniawy grzyb. Zreflektował się jednak, że tak nie wypada o własnym dziecku. Podejrzewał, że i jego córka nie pozostała obojętna na urok tego cholernego Krystiana. Splunął dyskretnie w bok.
- O zmarłych albo dobrze, albo wcale – przywołał się kolejny raz do porządku.
– Chono tu! – zawarczał na córkę ponownie, po czym dodał ściszonym głosem:
– Chalira jasna by to wzięła. To ty nie wiesz, że czas już kończyć tę szopkę? Tamtezaraprzyjdo.
Karina posłusznie przesunęła się do ojca. Pociągnęła nosem, wytarła rozmazany tusz i przybrała neutralny wyraz twarzy. Mietek szybko zajął zwolnione przez nią miejsce, chwycił Sabinę za łokieć, potrząsnął nim i powiedział jej stanowczo coś wprost do ucha. Jego oblicze stężało, a rozżalona Sabina znieruchomiała, tak jakby Mietek nacisnął w niej guzik pauzy.
– Dobra, chłopaki, zasypujem! Bierzem! Ej! – krzyknął do trzech wyrostków.
Namówił Halinę – matkę zmarłego – żeby nie przepłacała za grób murowany. Przekonywał ją do tego dwa dni wcześniej:
– Hala, bierz pieniądze z zusu. Z proboszczem się zagada. Może co spuści, choć łasy na kasę. Ja z Wierzbickimi wykopię dla Krystiana ziemny grób, bo co mu tam za różnica… No, a za to pomnik mu ładny zrobisz. A resztę se zostaw. Przyda się…
Chwycili za łopaty. Szło opornie. Sztychy grzęzły w gliniastej, lessowej ziemi, dodatkowo namokniętej od deszczu. Brązowożółte kopczyki padały na jasną trumnę. Jeden wyrostek mocował się ze zbyt głęboko wbitą w ziemię łopatą – za dużo chciał na raz podnieść. Przegrał z zasadą dźwigni i poślizgnąwszy się, zabrał nogą trumienną tabliczkę. Mietek złapał wyrostka za poły sportowej czarnej kurtki. Tabliczka spadła i wbiła się w dopiero co zrzuconą na trumnę grudę gliny.
– Chuj by to strzelił! – zaklął pod nosem Mietek, na tyle jednak głośno, że aż odwrócił się proboszcz kroczący z powagą do cmentarnej furty.
- Mój Boże, kiedyż to się wreszcie skończy! – skwitował ksiądz w myślach i wzniósł oczy ku niebu, z którego nakapało mu na jego obrzmiałą, niby rumianą, a jednak chorowitą twarz.
Mietek ofiarnie zeskoczył do dołu. Cały się ubłocił. Wziął tabliczkę, wdrapał się z powrotem i rękawem kurtki zaczął ją wycierać. Tłumaczył się sam przed sobą, że i tak ma już uwalone całe odświętne ubranie. Zatrzymał wzrok na czarnych literach na białym tle: „Krystian Krakowiak, żył 27 lat, spoczywaj w pokoju”.
– Dziękuję, Mieciu. Dziękuję – usłyszał słaby kobiecy głos. To była Halina.
– No, Hala, musim się zbierać. Bo to… wiesz. Tamtejuż się pewnie gromadzą – odpowiedział jej i machnął bezradnie ręką. Kątem oka zauważył kolejkę do składania kondolencji.
Wtedy (dwadzieścia lat wcześniej). Tamte
Zaczęło się od muzyków. Przyjechali we trzech. Mały siwy, większy z kitą włosów na głowie i ten nijaki. Nie było z nimi najbardziej znanego – solisty zespołu. Wysiedli z hippisowskiego busa marki Volkswagen. Mały siwy obstukał obcasy kowbojek o świeżo wylany asfalt. To była spora gminna inwestycja. Mieszkańcy Dąbrówki zabiegali o tę nitkę drogi dobre dziesięć lat.
Mietek Wszelaki korzystał tego dnia z uroków późnej wiosny i z ogromną przyjemnością pedałował po nowej asfaltowej szosie zdezelowanym składakiem Wigry 3. W szmacianych torbach zaczepionych symetrycznie o kierownicę pobrzękiwało osiem „perełek”. Jechał do Haliny, młodej wdowy po Bolku Krakowiaku. Z Haliną znali się jeszcze z podstawówki i zawsze mieli się ku sobie. Dzielili również zamiłowanie do lokalnych wyrobów browarniczych – zamiłowanie obce małżonce Mietka, Celinie.
Zauważył przybyszów z daleka. Trzy majaczące nieznajome sylwetki. Był przekonany, że jedna z nich należy do kobiety, wprawdzie dosyć barczystej i wysokiej, ale za to z nobliwym kokiem na głowie. Aż zahamował, gdy jego oczom ukazała się męska – nadszarpnięta zębem czasu i estradowym życiem – twarz właściciela koka. „Perełki” w siatce niepokojąco uderzyły o siebie. Mężczyzna od koka założył ręce i stał niewzruszony niczym wódz Apaczów. Za to jego towarzysz – mały siwy – podskoczył jak w oberku i stuknął obcasami kowbojek. Potem w geście powitania rozpostarł szeroko ramiona i rzucił w stronę Mietka wesołe spojrzenie. Pasowało ono tą wesołością do kwiecistej koszuli, którą miał na sobie.
- No, tego jeszcze u nas nie było – pomyślał Mietek i pokręcił głową z niedowierzaniem. – Chyba pedały, jak to mówią.
– Gospodarzu... – zagaił Mietka mały siwy od kowbojek.
W jego głosie Mietek wyczuł protekcjonalność. A skąd on, kurwa, wie, że ja gospodarzę? Bo po wsi rowerem jeżdżę? – zastanowił się, po czym fuknął na niego z irytacją:
– Co jest, co jest! Jak już, to może lepiej „proszę pana”?!
– Eee… jasna sprawa. Wie pan, kto jest właścicielem tych działek? – siwy wskazał palcem w kierunku doliny sąsiadującej ze „starą wsią”. – Tych od tej szosy do rzeczki?
– Może i wiem. A co?
– A to, że byśmy chcieli je kupić. Domy będziemy sobie stawiać. I nawet, szanowny panie, studio nagrań!
–Tutaj? – Mietek wzruszył ramionami. – Przecie tu same pola. Traktory głównie po szosie jeżdżą i kombajny. Duże uprawy tutaj. We wsi to się rozumie. Ale we wsi to wam nikt nie sprzeda – obrzucił dziwaków pogardliwym spojrzeniem, jego wzrok zatrzymał się chwilę na koku.
– Proszę pana... – siwy celowo przeciągle wyartykułował zwrot grzecznościowy.
– Wie pan czy nie?
– Do Górskiego.
– A gdzie tego Górskiego można zastać?
– Panie, ja za Górskim nie łażę. Ja swoje honory mam! Z Górskim to już tylko bracia Mazury piją i szczają pod siebie. Pewnie leżą pod chałupą. O tam, za tym sadkiem. – Mietek wskazał widoczne w oddali rachityczne stare grusze i śliwy.
– Ha! – Siwy znowu stuknął obcasami i aż przyklasnął z zadowolenia. – Panowie, szczęście nam sprzyja! – zwrócił się do współtowarzyszy. – Coś czuję, że z panem Górskim szybko się dogadamy. Wykonał charakterystyczny gest uderzenia kantem dłoni o szyję. Po szosie poniósł się ich męski śmiech.
Mietek zdębiał. Wsiadł na rower i z tego chwilowego pomieszania zmysłów pojechał w przeciwną niż planował stronę. Po namyśle stwierdził, że nie zawróci, bo się ośmieszy. Zmuszony był zrobić wielkie kółko – objechał wieś, by potem stromym lessowym wąwozem dotrzeć do Haliny. Mieszkała na szczycie wąwozu.
Tym sposobem po raz pierwszy w życiu zobaczył swoje rodzinne strony. Wcześniej tylko patrzył, ale nie widział. Było jak było. Otaczającą rzeczywistość przyjmowało się jako coś oczywistego. Chałupy w większości murowane, bo ziemia żyzna; podwórka z pordzewiałym sprzętem rolniczym, bo już niektórym znudziła się gospodarka i jeździli do roboty do Lublina; wąwozy lessowe z wielkimi wystającymi korzeniami drzew, przywodzące na myśl jakąś pozaziemską scenerię; doliny trzech rzeczek, wśród nich ta, gdzie babka Mietka na tarze prała dziadkowe koszule; renesansowa baszta po Firlejach; nocne ujadanie zawsze złych psów; sarny na polach; wszędobylskie przygłupawe bażanty; stado półdzikich koni pasących się w dolince – pozostałość po hodowli Bratkowskiego. A to wszystko tylko dziesięć kilometrów od lubelskiej poczty głównej.
Mietka olśnił ten widok. Nie silił się jednak na górnolotne przyrównania. Ale za dwadzieścia lat niejednokrotnie będzie świadkiem jak tamte nonszalancko wymieniają nazwy dalekich zakątków: włoskich i francuskich. Będzie obserwował, jak parkują swoje SUV-y przed wybudowanym dla nich marketem „półki premium” i jak witają się z nowo przybyłymi z tamtych: „Kogo ja widzę! To ty też się wybudowałeś w Dąbrówce? No, ale sam powiedz, to nasza podlubelska Toskania… Prowansja, mówisz. Ach, no tak, ty mieszkasz przy tych urwanych zboczach. Może i Prowansja. No, to na pe i to na ka”. Będzie widział, jak niby od niechcenia rzucają siedmiocyfrowymi kwotami, spieszczając je:
- „Daj spokój, ja nie taki krezus jak ty, ja za swoją chałupinkę tylko dwa milionki dałem”.
I niestety Mietek w końcu będzie zmuszony sprzedać za pół milionka swoje idealnie kwadratowe pole z najurodzajniejszymi w okolicy porzeczkami. Sprzeda jednemu z tamtych, by Karinka mogła uszczknąć sobie na mieszkanie w mieście. Bo Karinka do końca życia pozostanie naiwna i w swych sercowych porywach wyjdzie za miastowego, leniwego gołodupca.
I tylko jeden jedyny raz Mietek zrobi użytek z zasłuchanej rozmowy tamtych, kiedy w markecie będą się sprzeczać o zakup ostatniej butelki wina z tej ich Prowansji czy Toskanii. Mietek wtedy zamknie im usta i ich spór. Znienacka przejedzie między nimi sklepowym wózkiem. Będzie głuchy na ich burknięcia, żeby uważał, bo któremuś skórzanego mokasyna drasnął. Zapakuje do wózka ową cenną butelkę – nawet nie spojrzy na cenę – i odjedzie w stronę kas. To będzie za dwadzieścia lat, w przeddzień pogrzebu Krystka.
Wtedy. Halina i Mietek
Mietek zasapał się u szczytu wzniesienia, na którym stał dom Haliny. Zsiadł z roweru i podprowadził go do bramy. Pies na łańcuchu wystrzelił jak na huk startera. Od wściekłych kłów dzieliło Mietka pięćdziesiąt centymetrów. Nieżyjący gospodarz Bolesław – mąż Haliny – z sadystyczną precyzją odmierzył długość łańcucha od budy do bramy.
- Pół metra: tyle ten skurwiel Bolek zostawił zapasu – podsumował go refleksyjnie Mietek.
Zdawało się za każdym razem, że pies naprawdę wierzy w to, że wreszcie mu się uda, że w końcu z tego łańcucha się zerwie i rozszarpie Mietkową grdykę. Gdyby nie rower i zawieszone na nim siatki, Mietek jak zwykle obiłby psa drągiem albo rzucił w „bydlaka” kamieniem. Zwierzę i on żywili do siebie najczystszą formę nienawiści, odczuwali potrzebę mordu. Mietek tyle razy obiecywał sobie, że podrzuci mu kawałek kiełbasy ze strychniną.
– Kuras! Kuras! Dobry pies, pieseczek!
Do psa mordercy podbiegł wyrośnięty ośmiolatek. Był brudny od stóp do głów. Uwagę przykuwała czupryna ciemnych, zmierzwionych loków. Chłopiec wtulał się w swojego pupila, a loki kontrastowały z jasną sierścią Kurasa. Znad psiego łba błysnęło złowrogie spojrzenie dziecka.
– Krystek, pilnuj go, kurwa, pilnuj, bo nie ręczę za siebie! – zrugał chłopaka Mietek. – Pierdolony pies – zakończył wściekle.
Mały nic nie odpowiedział, tylko tym samym nienawistnym wzrokiem odprowadził Mietka do wejścia do domu. Mietek z impetem odgarnął sznury koralików wiszące w świetle drzwi.
– Hala! Ukręcę łeb temu Kurasowi, a zaraz potem Krystkowi! Jak Boga kocham.
– Daj już spokój, Mietek! Chłopak ojca stracił, psa ma! Co się czepiasz!? Zresztą, jak ci się mój syn nie podoba, to fora ze dwora! Po co żeś tu znowu przylazł? Celina ma drugą zmianę na taśmie?
– O, jaka przeklęta, zeźlona! A tydzień temu inaczej śpiewałaś.
Podszedł do Hali, złapał ją w pasie, odwrócił tyłem do siebie i przylgnął do jej szerokich bioder. Odepchnęła go z udawaną złością.
– No to co? Masz jakiego gościńca czy żeś z pustymi rękami przyjechał?
Przy trzeciej „perełce” byli już w jak najlepszej komitywie. A gdy przeszli na Halową berbeluchę, ich miłość rozkwitła na nowo. Halina zawsze trochę się wzbraniała, ale od czternastego roku życia pragnęła Mietka jak nikogo na świecie. Bolek był piękny, to prawda – Mietek nijak mógł się z nim równać. Ale za to mąż Haliny w materii wzwodu był „cienkim Bolkiem” – dosłownie jak w tym powiedzeniu – a do tego jeszcze, kiedy w rok po urodzeniu Krystiana spadł okrakiem na rurę rusztowania, o jakichkolwiek kontaktach erotycznych między małżonkami nie mogło być już mowy.
We wsi dziwili się, że Hala, taka dorodna, tylko jednego Krystianka wydała na świat. Prawdę znała ona, Bolek i Mietek. Romans Mietka i Haliny rozgorzał parę miesięcy po zaniemożeniu Bolka. Wtedy na nowo Mietek i Halina przypomnieli sobie to, co w ostatniej klasie podstawówki odkryli na gumowym materacu w szkolnej kanciapie przy sali gimnastycznej.
Potem nie musieli już niczego odkrywać. Wiedzieli. Halina prawie zawsze chciała, żeby Mietek posiadł ją od tyłu, na stojąco. Czasem z zadartą na plecy sukienką. Czasem, pod nieobecność Krystiana, przy wejściowych drzwiach, w sieni, w zagajniku za domem. Wszędzie. Mrużyła oczy i przypominała sobie tamto łaskotanie między nogami, kiedy jako dwunastolatka podglądała na łące spółkujące konie Bratkowskiego. Raz jeden, w wyniku mieszanki dziwnych, przeciwstawnych uczuć, do których dołączyło przemożne podniecenie, Mietek nakreślił perliste ślady nasienia na kuchennej ścianie. Nigdy nie czuł się tak nieszczęśliwy jak wtedy, kiedy obserwował, jak wtapiały się w wymalowane wałkiem jasnobrązowe wzorki. Tak oznaczył swoim DNA wytarte, brudne tynki Halinowego, owdowiałego domu.
Ślub Hali i Bolka był dla Mietka ciosem, dlatego szybko się ożenił. I w rok po jego weselu Bolek zginął tragicznie. Drogi jego i Hali niefartownie się rozmijały. Żonaty i wdowa.