Połowa lat siedemdziesiątych to okres wzmożonego zapotrzebowania w naszym kraju na tzw. siłę roboczą. Każdy kto chciał mógł praktycznie znaleźć zatrudnienie. Praca czekała na ludzi. Związane to było z dużą ilością budowanych kombinatów przemysłowych. W rejonie gdańskim były to Port Północny, Rafineria Gdańska, Siarkopol, Fosfory itd. Oprócz tych nowo powstających budów istniały przedsiębiorstwa o dużej tradycji jak chociażby Stocznia Gdańska czy ZNTK. One też borykały się z brakami kadrowymi. Najbardziej cenionymi pracownikami byli absolwenci szkół zawodowych. Gdy tych brakowało zakłady pracy same organizowały kursy zawodowe jak chociażby kurs spawacza. Ci , którym nie dane było ukończenie podstawówki czy szkoły zawodowej mogli zrobić prawo jazdy i w ten właśnie prosty sposób znaleźć zatrudnienie w którejś z baz transportowych.
Zarobki w tychże zakładach pracy były uzależnione od charakteru wykonywanych czynności. Żartobliwie mówiono wtedy, że „zarabiano za dużo aby umrzeć, a za mało żeby przeżyć”. Ze średniej płacy można było jednak opłacić czynsz, rachunki za gaz i energię. Reszta przeznaczona była na „życie” a decydowała o tym żona delikwenta lub jeżeli nie był żonaty matka.
Jeżeli chciało się po pracy wypić to trzeba było delikatnie mówiąc kombinować. Tym terminem określano wszystkie zabiegi związane ze zdobyciem dodatkowych pieniędzy. W jednym przypadku była to zwykła kradzież np. worka cementu z budowy lub okuć budowlanych w innym zaś łamigłówki związane z wypełnieniem karty drogowej lub delegacji tak aby w rezultacie wyjść na swoje. Oprócz tych mniej lub bardziej wyrafinowanych kradzieży istniała cała masa ludzi niekiedy całkiem niezłych rzemieślników chodzących na tzw. fuchy. Jakość usług wykonywanych przez tych fachowców oceniali klienci i to oni informowali swoich znajomych lub krewnych o nowo poznanym talencie z zakresu np. robót hydraulicznych. Ileż to razy musieliśmy się zżymać z powodu nieudolności najczęściej hydraulików przysyłanych nam do domu przez ADM. Rzemieślnik chodzący po domach i oferujący swoje usługi był dla nas bardzo często jedynym wybawieniem. Nie przeszkadzały nam wówczas nawet koszta wykonanej usługi, które przeliczane bywały bardzo często na zasadzie kosztów półlitrówki wódki. Jednym słowem im większa usługa tym więcej flaszek. Cała masa takich wędrownych usługodawców wśród których był również Tuchlin chodziła wówczas dorobić. Dla takich ludzi jak Tuchlin okazja wyjścia na fuchę była bardzo nęcąca. Z jednej strony dorobił na boku i zaniósł żonie zdobywając jej uznanie z drugiej miał murowane alibi, gdy realizował przy tej okazji „swoje” cele.
Oczywiście chłoporobotnikiem nie zostawało się z dnia na dzień. Przyszły członek klasy wielkoprzemysłowej musiał przede wszystkim zdobyć odpowiednie kwalifikacje zawodowe jak kurs zawodowy, prawo jazdy, ażeby można go było zatrudnić w którymś z licznych molochów przemysłowych. To jednak nie wystarczało, ażeby uzyskać uznanie najbliższego otoczenia. Musiał nabyć odpowiedni styl bycia, przyswoić sobie odpowiedni sznyt. Nie były to tylko pewne cechy zewnętrzne jak ubiór czy fryzura. Trzeba było pilnie przyglądać się mieszkańcom wielkich miast, co jest modne a co już nie. Buty typu beatlesówy i wąskie spodnie wyszły już z mody. Zamiast tego nosiło się garnitury koloru bordowego lub granatowego a spodnie miały kształt rur i tak też były nazywane. Długie włosy u młodych mężczyzn długo jeszcze pozostawały w modzie. Również ważne a może nawet ważniejsze było przyswojenie sobie pewnego sposobu bycia. Jeżeli potencjalny kandydat na chłoporobotnika był spostrzegawczy to zauważył, że jego nowi koledzy i znajomi posługują się jakimś innym językiem, że mają na każdą okoliczność stosowną odpowiedź zarówno dowcipną jak prześmiewczą. To wszystko zaczyna mu imponować. Zapamiętując nowo poznane wyrazy a nawet całe frazy stara się je samemu zastosować. Raz jest to celna i dowcipna odpowiedź innym razem złośliwa docinka innym zaś razem ordynarna przysrywka. Ucząc się tego wszystkiego myślał nasz przyszły chłoporobotnik, że nabiera miejskiego stylu, miejskiej kultury niemalże. Nie zauważył biedak, że nie przyswaja sobie wzorców miejskich tylko czerpie pełnymi garściami z subkultury przedmieść.
Przyjazd do miasta nauczył młodego człowieka jeszcze jednego, że opłacało się zmieniać miejsce pracy. Zwalniając się z jednego miejsca pracy i przechodząc do następnego otrzymuje się zazwyczaj podwyżkę. Niewielką ale jednak. Ludzie, którzy pamiętali jeszcze wtedy bardzo dobrze czasy przedwojenne zawsze byli głęboko oburzeni widząc jak młodzi ludzie nie szanują swoich zakładów pracy. Taki sposób bycia był sprzeczny z logiką, którą wdrożono im przed wojną, że miejsce pracy można łatwo stracić a trudno je uzyskać. Ja sam znam człowieka, który na przestrzeni kilku lat zmienił szesnaście zakładów pracy. Wszystko to działało oczywiście na korzyść Pawła Tuchlina, który nie zakorzeniony w jednym miejscu pracy był trudniejszy do namierzenia.
Żona naszego anonimowego bohatera to kobieta ze wsi. Przyszła matka Polka przyjęła na swoje barki obowiązki przekraczające wielokrotnie jej możliwości. Dbała przede wszystkim o to, ażeby dzieci miały co jeść, miały w co się ubrać idąc do szkoły. Drobnym inwentarzem, który był zazwyczaj w chlewiku też trzeba było się zająć. Na chłopa nie można było liczyć bo nie wiadomo czy poszedł na fuchę czy nie, a poza tym nie wiadomo czy przyjdzie w ogóle trzeźwy.
Żona naszego chłoporobotnika to kobieta przewyższająca go wykształceniem. Nie tylko ukończyła z wynikiem zadowalającym podstawówkę, ale chodziła gdzieś do pobliskiej zawodówki i nierzadko zrobiła maturę. Była w takim przypadku w swojej miejscowości kimś i znajdowała pracę we wsi w domu kultury lub bibliotece. Cała masa kobiet oprócz tego, że były gospodyniami jak kiedyś ich matki, pracowała. Okoliczne zakłady przedtwórstwa owocowo - warzywnego potrzebowały rąk do pracy. Praca w tych przetwórniach była dwuzmianowa. Nic dziwnego, że to właśnie pracownice zmiany popołudniowej najczęściej stawały się ofiarami Pawła T.
Kilku takich osobników jak Paweł T. To już grupa, klan a raczej zgraja. Gdy szli po wypłacie na miasto radziłbym nie wchodzić im w drogę. Byli wtedy ważni, zawadiadcy. Oczywiście każdy „nowy” musiał się w takie towarzystwo wpisać. Nasza klasa robotnicza szalała. Niektórzy, mniej roztropni tracili tego dnia wszystkie pieniądze. W powojennym PRL-u poszczególne branże otrzymywały wypłaty w różnym czasie. I tak stoczniowcy i pracownicy kooperujących ze stoczniami zakładów otrzymywali pieniądze ósmego każdego miesiąca, kolejarze, ZNTK itd. piętnastego, budowlańcy chyba dziesiątego. Tak więc codziennie jakaś grupa zawodowa była szczęśliwa. Fetowano w różny sposób. Jeżeli impreza miała być skromna pito przy torach kolejki miejskiej, jeżeli było ciut więcej pieniędzy ucztowano w stoczniowej knajpie „Pod Kaprem”. Oczywiście trzeba było się złożyć. Jeżeli ktoś nie umiał się w tym gronie znaleźć zostawał w dalszym ciągu wiochalem, wiejskim ćwokiem, kmiotkiem. Czy Skorpion lubił wypić ? Chyba nie. Pijakiem na pewno nie był. Jeżeli była zrzutka zawsze chętnie swoją dolę dawał. Nikt też nie widział go pijanego. W opinii kolegów, którzy już po ujawnieniu Skorpiona zeznawali na milicji, uchodził za „zawodnika” co to miał słabą głowę. Nie muszę dodawać, że każdorazowe wyjście z kolegami w celu wypitki to dla niego murowane alibi. Po każdej libacji dnia następnego opowiadano sobie szczegóły dnia poprzedniego. Radości i śmiechu było co niemiara. Józek wymiotował na podłogę w restauracji „Pod Kaprem”, a Zdzicha zwinęli milicjanci do wytrzeźwiałki jak zaczął się stawiać na ulicy Heweliusza. Nikt jednak nie potrafił sobie przypomnieć kiedy od grupy odłączył się Tuchlin. Wiedział doskonale, że aby mógł zrealizować swój zbrodniczy czyn nie mógł doprowadzić się do pozycji parterowej., nie mógł zostać jak to się powszechnie w ich żargonie nazywało denatem.
A żony cóż, czekały na swoich zapijaczonych i osikanych mężów. Ale następnego dnia były im w stanie już wszystko wybaczyć. Wczoraj zapił, ale już dzisiaj pójdzie na fuchę i zarobi kilka dodatkowych groszy a te zawsze się przydadzą.
Mieszkańcy dużych miast z pewnym zgorszeniem przyglądali się watachom pijanych stoczniowców. Były takie sytuacje, że można było ich upomnieć a nawet zbesztać. Po dwudziestu latach sytuacja radykalnie się zmieniła. Cwaniacko-szmondackich stoczniowców i budowlańców zastąpili dziś dresiarze. Oni nadają ton naszej ulicy. Z nimi już nikt nie dyskutuje.