Końcem serdecznego palca nacisnął wypukły guzik uruchamiający radio. Urządzenie głośno huknęło, dochodziła szósta rano, zaczynały się poranne wiadomości:
- Radio Miasteczko mówi państwu dzień dobry! Czas na najnowsze informacje z całego województwa! A zaczynamy od tragicznych wydarzeń: w godzinach nocnych mężczyzna próbował popełnić samobójstwo, skacząc z dachu wieżowca znajdującego się tuż przy centrum Miasteczka. Trzydziestotrzylatek zdecydował się na rozpaczliwy krok, lecz ku zdziwieniu służb medycznych spadł wprost do znajdującej się nieopodal bloku piaskownicy. Nawierzchnia pozwoliła uniknąć najgorszego - śmierci, skończyło się na licznych obdrapaniach, a także wstrząśnieniu mózgu. Mężczyzna przebywa obecnie w szpitalu, a rokowania lekarza prowadzącego są pozytywne. Jak to się stało, że niedoszły samobójca wylądował akurat w piaskownicy, a nie na asfalcie rozciągającym się tuż pod wieżowcem, na to pytanie postaramy się odpowiedzieć. A teraz kolejna wiadomość: kurator oświaty zarządził pilne kontrole w szkołach Miasteczka….
Patrycjusz przyciszył radioodbiornik, szybkim krokiem podszedł do szafki i wyciągnął z niej ulubiony kubek. Kawa, zdawała się numerem jeden jego myśli, a podporządkowane ręce zaczęły zręcznie przygotowywać poranny napój. W windzie spotkał się z sąsiadem z niższego piętra, bacznym obserwatorem życia osiedla. Z podenerwowaniem w głosie, zaczął dialog w czasie zjazdu:
- Słyszał pan, kto by pomyślał, że skoczy, taki porządny chłopak. Zawsze dzień dobry mówił i dobrze ubrany, zadbany, nawet piwa nigdy nie kupował w spożywczym, taki chłopak…
Patrycjusz nie był świadomy o kogo chodzi sąsiadowi, nie za bardzo wiedział, co ma odpowiedzieć na takie słowa. Na szczęście nie musiał nic mówić, bo starszy mężczyzna szybko rozpoczął kolejny wątek wypowiedzi:
- Ale że z naszego bloku! Kto by pomyślał, od 1984 tu mieszkam i nigdy, nikt z tego wieżowca… Słyszałem, że te cztery bloki dalej, wiesz pan, tam przy ulicy za szkołą…, że tam to niby blok samobójców…, ale tutaj! Tacy dobrzy ludzie mieszkają, porządni, kto by pomyślał!.
Słuchacz wtrącił się teraz do dialogu:
- Ale z naszego bloku? Dziwne, nic nie słyszałem, żadnej policji, straży, zero hałasu, sygnałów świetlnych?.
- Panie, na cały blok było słychać wycie, przyjechali szybko i policja, straż, medycy, nawet lokalna telewizja, wie pan która… Widowisko, no mówię panu, ludzie z domów powychodzili, patrzyli w górę, a tam w blasku tych wszystkich reflektorów widać go było. Taka czarna postać, stojąca na skraju dachu…
Patrycjusz poczuł, że życie przechodzi mu między palcami, takie wydarzenie, a on śmiał spać w swoim pokoju z słuchawkami na uszach i oknami zasłoniętymi żaluzjami - dzień-noc, dla lepszego przyciemnienia dodatkowo przysłoniętych brązowymi zasłonami.
- Ale jak to go poniosło, co to się stało, że zamiast spaść normalnie na ten parking pod blokiem, ewentualnie prosto na auto, to go zwiało prosto do piaskownicy. I sąsiedzie, tam wczoraj akurat nowy piasek przywieźli, kupa piachu, aż stos z tego powstał, tam właśnie upadł.
- Najważniejsze, że nie ma ofiar - powiedział Patrycjusz, nieco zdziwiony, że z jego ust wyrwał się taki banał.
- A no jak, jemu tylko krew z nosa poszła i chwilę się nie ruszał, ale ratownicy szybko go wzięli do karetki i cześć, prosto do szpitala. Ma chłopak farta, nie ma co, inny by zginął na miejscu, nie ma na to silnych
- Tylko jak to się stało sąsiedzie, że go wiatr poniósł tak daleko od bloku?
- A pewno ktoś nad nim czuwał, te bloki przecież z początku lat siedemdziesiątych, tutaj niejedna zjawa mieszka.
- Pewnie pan ma na myśli tę patologię z parteru…
- A jak! Oni to już inna kategoria, ale co ja będę zatrzymywał, pewnie się pan do pracy spieszysz, co?
- Dokładnie, miłego dnia
- A niech i będzie miły, chociaż po tej nieprzespanej nocy to wątpię…
- Ta, zjawy w bloku w centrum Miasteczka… – pomyślał na głos Patrycjusz.
- Ale rzeczywiście, jak to możliwie, że poniosło go tak daleko. Normalnie powinien gruchnąć prosto na asfalt, zlać się z nim w jedną wielką plamę. Coś mi się tutaj nie zgadza - i udał się w stronę domniemanego miejsca pracy, chociaż tak naprawdę od pół roku pozostawał bezrobotny.
To nie tak miało wyglądać w jego planach. Absolwent dwóch kierunków, jeden z najlepszych studentów na roku, jego naukowa postawa nagradzana została stypendiami, a pasja historyczna pozwoliła dorabiać sobie jako samozwańczemu przewodnikowi po zabytkach Miasteczka. Niestety, chińska pandemia przeprowadziła niespodziewany remont w jego życiu, przypadając na czas po studiach, gdzie ludzie kurczowo trzymali się swoich stanowisk pracy, a tym samym nowych etatów brakowało. Może w którymś z większych miast znalazłby zatrudnienie? Może emigracja i dobrze płatna posada na jednej z norweskich platform wiertniczych? Zwyciężyła jednak chęć prowadzenia egzystencji w rodzinnych stronach, pozostanie w bezpiecznej Heimat albo strach przed przekroczeniem granic województwa. Tak czy inaczej, dopływ gotówki z uczelnianej kasy skończył się, źródełko wyschło raz na zawsze, a na horyzoncie czaiło się dorosłe życie ze swoimi płatnościami: czynszami, opłatami za media, gaz, prąd, wodę i coraz droższe produkty spożywcze. Najlepszym rozwiązaniem zdawała się ucieczka: unikanie ludzi, przebywanie w przyciemnionym pokoju czterdziestometrowego mieszkania oraz wygłuszanie rzeczywistości ogromnymi słuchawkami, z których sączyły się transcendencyjne dźwięki. Przez ostatnie sześć miesięcy wspomniane rytuały stały się poszukiwanym rozwiązaniem, rozwiązaniem na krótką metę, bo jak długo można ukrywać się przed światem?
Patrycjuszowi nie obce były legendy związane z Miasteczkiem, sporo wiedział na temat czarownic, zbójów czy królewiczów krążących w okolicach w dawnych, według niego lepszych czasach, jednak nigdy nie wierzył w zjawy, które mogły bytować w betonowych blokach. Przemawiała do niego gliniana kukła zatrzaśnięta na strychu jednej z praskich synagog, ale nie wyobrażał sobie, że tuż nad nim – a mieszkał na najwyższym, dziesiątym piętrze wieżowca – znajdowały się dziwadła, o których nie miał nawet pojęcia. Nigdy zresztą nie zapuszczał się na tak zwane jedenaste piętro, wiedział, że stanowi ono przejście między dwiema sąsiadującymi ze sobą klatkami schodowymi, ale nie odczuwał potrzeby, żeby z niego korzystać. Zdawał sobie sprawę, że pewnie natknąłby się na bezdomnego, śpiącego na stosie z wycieraczek zabranych z innych klatek, ale to tylko tyle. Nikogo innego nie spodziewał się tam spotkać.
Przy wejściu do piątej klatki stał starszy mężczyzna, zaciągał się grubym, intensywnie zapachowym papierosem, a dym ulatywał, oddalał się od sprawcy coraz dalej i wyżej. Z bliska mężczyzna wyglądał jak postać rodem z lat osiemdziesiątych: łysa głowa okolona była rzadkim rzędem brązowych włosów, na nosie królowały okulary z drucianymi oprawkami, o szkłach stworzonych ze spodu od rosyjskiego szampana, ze szczeciniastym wąsikiem i rozchełstanej kiedyś białej, a dziś pożółkłej koszuli wpisywał się w rolę stałego bywalca dansingów. Patrycjusz lekko uśmiechnął się na jego widok i rzucił w przestrzeń dźwięczne - dzień dobry, nie musiał długo czekać na odpowiedź, a szorstkie - dobry, dobry, doszły jego słuchu.
- Ale z tym gościem, kabaret, co ja mówię, farsa jak cholera! No jak już mu było tak spieszno na tamten świat, to chociaż mógł z mostu czy coś… Cały blok na nogi stawiać!
Przemilczał usłyszane słowa, chcąc szybko wejść w otchłań olejnej zieleni klatki schodowej. Ale palacz nie dawał za wygraną i kontynuował:
- Nie wiem tylko jak to się stało… Jak się znalazł w tej piaskownicy, przecież powinien leżeć na bruku. Gdzie dach, a gdzie piaskownica!
- A pan to widział, jak spadał? - zapytał.
- Nie, cholera jak wyszedłem już był na tym piachu. Ale dobrze, że na piachu a nie w piachu hehe.
- Tak, najważniejsze, że nie było ofiar - lakonicznie odparł i schował się w zieleni zimnych ścian.
Czubek serdecznego palca spotkał się z metalicznym zimnem przycisku wzywającego windę. Nacisnął raz, drugi, trzeci, nic się nie wydarzyło, dźwig się nie poruszył.
- W całym bloku nie ma prądu, usłyszał głos zza pleców. Odwrócił się powoli, jego oczom ukazała się jowialna, starsza pani – sąsiadka z dziewiątego piętra.
- Czyli czeka mnie wspinaczka na dziesiąte, powiedział z szyderczym uśmiechem.
- O, pan jeszcze młody, w młodości siła, co to przejść parę pięter.
Nie odpowiedział nic, tylko został z grymasem przyklejonego sztucznie uśmiechu.
- Był pan wtedy w domu, kiedy to się stało? - zapytała staruszka.
- Tak, ale bardzo mocno spałem, nic nie słyszałem, wie pani.
- Dzięki Bogu, że spadł do piaskownicy, taka by była tragedia, młody człowiek.
- Widziała pani moment skoku? - zapytał.
- Nie, na całe szczęście nie, bo w moim wieku mogłam to przypłacić atakiem serca. Wie pan, ja się leczę kardiologicznie, tutaj w przychodni, u doktora Łągiewki, zna pan pewnie, świetny specjalista.
- Czyli nie widziała pani jak skoczył?
- Jak wyszłam z klatki on leżał już w piaskownicy, a ratownicy dobiegali do niego. Ale to cud! Z takiego wysokiego bloku prosto do piaskownicy.
- Najważniejsze, że nie było ofiar - skwitował Patrycjusz i zaczął wolno stąpać po betonowych schodach w kierunku dziesiątego piętra.
Zatrzymał się na półpiętrze, między szóstym a siódmym, zadyszka dawała o sobie znać. Wyprostował się oddychając głęboko, złapał za plastikową białą klamkę okna i uchylił je z łoskotem. Świeże powietrze wpadło mimowolnie do jego nosa, zaczął oddychać nieco szybciej. Lewą ręką poprawił zmierzwione od kropel potu włosy, prawą podparł o kamienny parapet. Patrzył z rozrzewnieniem na otaczającą go betonozę: mnóstwo rozciągającego się asfaltu przechodzącego miejscami w kostkę brukową, ogarnął go przestrach. Tylko jedno samotne drzewo, niepasująca do koncepcji wierzba, niczym monumentalny chochoł oddzielała parking pokryty kostką brukową od betonowych alejek prowadzących na ruchliwą ulicę. Sięgał pamięcią do chwil, kiedy z innymi dzieciakami biegał po zielonej trawie, gęstej i łaskoczącej łydki, a bramki wyimaginowanego stadionu stanowiły cztery drzewa – kasztanowce, dające cień w lipcowe upalne dni. Ta arena dziecięcych igrzysk, tych najbardziej pamiętnych rozgrywek, kiedy w replice koszulki zawodnika Milanu, nieprzepuszczającej powietrza, strzelał siedem goli, a widowisko podziwiali starsi panowie, oglądający zmagania z otwartych na oścież okien parteru i pierwszego piętra. Dzisiaj z tego obrazu niewiele zostało, prawie nic, poza jedną wierzbą i tonami szarego betonu. Gdzieś w oddali majaczyła jeszcze piaskownica, równie samotna i niepasująca, ogrodzona drutem metr na metr. Jakim sposobem on tam spadł? Przecież ona jest za daleko, to niemożliwe. Stał tak przez dłuższą chwilę, która przerodziła się w godzinę, dopiero pomarańczowa łuna zalewająca błękitne niebo uświadomiła mu, że pora wracać do mieszkania.
Prądu dalej nie było, więc siadł po turecku na skraju łóżka i patrzył na białą ścianę. Nie chciał wracać do wspomnień, miał wrażenie, że jego oczy robią się czerwone, za wszelką cenę nie mógł się rozpłakać, czuł piasek wypełniający oczy, suchy ból rozrywający powieki. Przypomniał sobie słowa spotkanych sąsiadów o skoku i piaskownicy, o tym, że nikt nie uświadczył momentu oderwania się od dachu wieżowca domniemanego samobójcy. Nastał wieczór, ciemny i ponury, księżyc ukryty spał pod ołowianymi chmurami, niebo przypominało kolor rozlanego atramentu. Pokój zionął pustką, prądu wciąż nie było, dlatego mieszkanie ogarnięte zostało całunem czerni. Patrycjusz powoli podniósł się z łóżka, zamknął drzwi wejściowe i powolnym krokiem ruszył ku schodom prowadzącym na dach bloku. Suszarnia pozostawała pusta, gdzieniegdzie czuć było zapach zbutwiałego drewna. Białe ściany dzielnie walczyły z ciemnością na zewnątrz, odbijały kształty chmur, rysując niespotykane obrazy przypominające surrealistyczne dziwadła: zniekształconych ludzi. Szedł pewnie, krocząc teraz przed siebie, szukając wytężonym wzrokiem krótkiej drabiny prowadzącej na dach. Znalazł ją bez trudu, wspiął się po trzech metalowych stopniach, podniósł stare, ciężkie wieko znajdujące się nad jego głową i wszedł w ciemność. Wiatr szybko otrzeźwił go, kruczoczarne włosy dały się porwać podmuchowi, powiewały delikatnie odsłaniając wysokie czoło mężczyzny. Ciśnienie uderzyło mu do głowy, gdy spoglądał na rzeczywistość Miasteczka rozciągającą się poniżej dachu, przez chwilę zawirował, kręcił wokół własnej osoby spoglądając to tu to tam. Położył się na czarnej, osmolonej powierzchni, czuł jak jego ciało przykleja się do niej, niczym niczego nieświadoma mucha znajdująca się w pajęczej sieci. Leżał tak bezwładny, z rozciągniętymi nogami i rękoma, wydawało się, że wysyłał tym samym znaki w kierunku kosmosu. Zasnął spokojny, a gdy otworzył oczy zobaczył ku swemu zdziwieniu nienaturalnie długie kończyny przypominające ludzkie, ale zdeformowane, powyginane w różne strony, jakby elastyczne, bez kości, przypominające biały kolor. Szalenie długie nogi połączone były z tułowiem zupełnie do nich niepasującym: krótkim wręcz karłowatym i uwypuklonym, wziętym od innej postaci. Dalej sprężyste i gibkie ręce, równie zdeformowane jak kończyny dolne, zakończone palcami z od lat nieobcinanymi paznokciami, które teraz przypominały szpony. Twarz postaci przywodziła na myśl kształt strusiego jaja, brakowało na niej nosa oraz uszu, wymalowana na niej para oczu przekrzywiała się w każdą stronę, natomiast wąski uśmiech narysowany na niej został niczym cienkopisem przez przedszkolaka. Mężczyzna poruszał się w popłochu, wystraszony zaistniałą obecnością niespodziewanego gościa.
- Kim jesteś i co tutaj robisz? - wykrzyknął.
- Mogę zadać to samo pytanie… Jestem Podstrychoń, opiekun tego bloku.
- Skąd się tu wziąłeś?
- Podstrychoń to stróż danej budowli, nie wiem jak się tutaj znalazłem, pamiętam tylko momenty, wybrane chwile ze swojego życia. Kiedyś pilnowałem niskiej kamienicy, wypełnionej po brzegi drewnianymi elementami. Skrzypiąca podłoga, odpadająca poręcz schodów prowadząca na najwyższe czwarte piętro i minimalistyczny strych, taki jak domek dla lalek. Ale mi tam było dobrze! Małe okna, a w nich kolorowe witraże, a przez nie widać rzekę – pomost i stado kaczek. Sielski obraz, gdzie spojrzeć tam zieleń, bujne, wysokie trawy, sztywne tataraki, a także potężne wierzby otaczające wodę. Mieszkańcy kamienicy uśmiechnięci, niekiedy zmęczeni wracali do swoich domów – dzieci, kobiety oraz mężczyźni o ciemnej karnacji, wielkich oczach w kolorze węgla i kruczoczarnych włosach. Pamiętam ich uśmiechy, zapach gotowanych potraw, melodyjność głosów, a potem przyszli oni – w czarnych mundurach z trupimi czaszkami… I czułem wtedy strach, wypełniał całą kamienicę. Żołnierze krzyczeli, wyprowadzili wszystkich mieszkańców prosto na skarpę, pod nią znajdowała się tylko rzeka. Kazali im ustawić się w szeregu, najpierw dzieci, następnie kobiety, a na końcu mężczyźni. Stali na skraju wzgórza odwróceni tyłem do umundurowanych, a przodem do sielskiego obrazka naturalnie dzikiego parku, wtedy powietrze ogarnął huk wystrzałów. Osoby z szeregu bezwładnie spadały ze skarby, niczym marionetki pozbawione dłoni utrzymującej sznurki. Przeraźliwa cisza ogarnęła okolice, a żołnierze ruszyli w głąb kamienicy, plądrowali kolejne mieszkania, wynosili co cenniejsze rzeczy, resztę niszczyli, palili lub wyrzucali przez rozbite okna. Dotarli także na strych, nie wiedziałem, co mam robić, gdy wyważyli drewniane drzwi rzuciłem się do ucieczki, przeskakiwałem z jednego budynku na drugi, nie patrzyłem za siebie. W ten sposób dotarłem na obrzeża Miasteczka, spokojną okolicę obok skalnego amfiteatru. Znalazłem przytulny strych w niskim, brązowym domu z kominem. Nie ruszałem się z niego, w obawie przed umundurowanymi, obserwowałem rzeczywistość przez cztery dziury w ścianach, każda wychodziła w inną stronę świata. Odzyskałem tam wewnętrzną równowagę, poczułem się nieco pewniej, aż do czasu, kiedy zbudził mnie niewyobrażalny wstrząs. Z domu zostały tylko drewniane szczątki, złożył się, jak gdyby był z papieru, a ja zostałem wśród desek i pyłu. W poszukiwaniu nowego miejsca zapuściłem się w nieznane dotąd rejony Miasteczka: błotniste, ale również obfitujące w zielone sady, gdzie roiło się od grusz oraz jabłoni. Właśnie w tym miejscu kończyli budowę betonowych bloków, monumentalnych, szarych kloców ciągnących się aż do nieba. Tuż po przecięciu czerwonej wstęgi przez kierownika budowy, zwykłego robotnika oraz mężczyzny w garniturze, dostałem się na najwyższe piętro wieżowca, gdzie plan rozmieszczenia zakładał suszarnię przeznaczoną dla mieszkańców. Pomieszczanie przypominające strych nosiło zapach świeżej olejnej farby, było zupełnie puste nie licząc pozostałości po stronach gazet oraz tranzystorowego, prostokątnego radia. Po naciśnięciu jego największego przycisku dobiegały przerywane głosy: z jednej strony muzyka ze słowami obcobrzmiącymi, z drugiej zaś poważny, męskie głos opowiadający o strajkujących robotnikach. Te czasy należały do wyjątkowo ponurych, gdyby nie olejna farba szczelnie wypełniająca suszarnię, to szara rzeczywistość dotarłaby i tutaj. Rzeczywistość zmieniła się, mieszkańcy bloków wyprowadzali się, wprowadzali się nowi, od czasu do czasu ktoś umarł, później młodemu małżeństwu urodziło się pierwsze dziecko. Pilnowałem bloku, wychodząc w blasku księżyca na dach, ratując czasami zabłąkanych ludzi: pijaków próbujących nauczyć się latać, nastolatki ze złamanym sercem po pierwszych miłosnych niepowodzeniach, czy hazardzistów przegrywających w ruletkę mieszkania. Oni mieli swoje powody, żeby się zabić, dopiero ten ostatni…
- Co z tym ostatnim?
- Pierwszy raz trafił się ktoś, kto chciał to zrobić bez powodu. Widzisz czasy się zmieniły, teraz ludzie są mniej odporni na życie, nie doceniają tego, co mają, biegną za czymś, co jest tylko złudzeniem.
- Najważniejsze, że nie ma ofiar - odparł spokojnie Patrycjusz.
- A ty, co tutaj robiłeś?
- Odpoczywałem od rzeczywistości…
- Chciałeś skoczyć?
- Nie, nie wiem… Szukałem odpowiedzi, w jaki sposób tamten mężczyzna spadł wprost do piaskownicy.
- Złapałem go w momencie skoku i zaniosłem na stos piachu, żeby nikt nie miał wątpliwości, że spadł upuściłem go nieco mocniej, ale nie chciałem zrobić mu krzywdy.
- Jakim sposobem nikt cię nie zauważył?
- Sekret tkwi w mroku nocy, wtedy jestem niewidoczny z dalszej odległości.
- Dziękuję, że go uratowałeś.
- To ktoś dla ciebie bliski?
- Nie, w sumie tylko mój sąsiad…
Wrócił do mieszkania śpiący i zmęczony, włożył metalowy klucz do zamka drzwi, jednak zasuwka nie odpowiedziała. Spróbował kolejny raz, nic się nie wydarzyło, mimowolnie nacisnął srebrną klamkę, drzwi były otwarte… Uderzyła go jasna łuna dotychczas przyciemnionego mieszkania…