Jasiek desperacko usiłuje obudzić weselników, ale na nic zdają się jego starania – oni „jako drzewa wrośli w ziem". W trop za nim, jak cień, wciąż kołysze się Chochoł „szeleszcząc słomą po potrącanych ludziach". Słomiana pokraka przywołana dla zabawy urządzi sobie teraz zabawę kosztem tych, którzy ją stworzyli. Stanie się panem sytuacji, zadrwi z weselników, zatriumfuje nad nimi. Wgramoli się na malowaną skrzynię i stamtąd wyda drużbie rozkazy:
Powyjmuj im kosy z rąk
poodpasuj szable z pęt,
zaraz ich odejdzie Smęt.
Na czołach im kółka zrób,
skrzypki mi do ręki daj;
ja muzykę zacznę sam,
tęgo gram, tęgo gram.
(…)
Lewą nogę wyciąg w zad,
zakreśl butem wielki krąg;
ręce im pozałóż tak:
niech się po dwóch chycą w bok;
odmów pacierz, ale wspak.
(…)
będą tańczyć cały rok.
Chochole rozporządzenia, do których Jasiek stosuje się zresztą bez wahania, przywodzą na myśl gesty rytualne. Teraz nikt „nie czuje już ran", teraz „tańczy szopka cała" tak, jak zagra jej słomiany grajek na skrzypcach z patyków. Teraz rozbrzmiewa:
muzyka weselna, cicha a skoczna, swoja a pociągająca serce i duszę usypiająca, leniwa, w omdleniu jak źródło krwi żywa, taktem w pulsach nierówna, krwawiąca jak rana świeża: – melodyjny dźwięk z polskiej gleby bólem i rozkoszą wykołysany.
Za sprawą odurzającej chocholej muzyki, wszyscy ruszają do katatonicznego, hipnotycznego tańca bez początku i bez końca. Wszyscy zdjęci niemocą kręcą się „raz dokoła" i tak już kręcić się będą – bez sensu, bez celu, bez perspektyw. Pary poruszają się wolno, automatycznie, jak w letargu, z którego nikt ich nie wyrwie, jeżeli nie wyrwą się zeń sami.
Nie ma męskiego, energicznego postanowienia, nie ma jasnej, zrozumiałej wszystkim myśli, nie ma nawet napiętego w jednym kierunku, silnie ześrodkowanego uczucia; jest tylko chybotanie się to w tę, to w ową stronę, jak się chybocze ten wodzirej skarlałego pokolenia, ten słomiany Chochoł.
Nie słychać nic, oprócz miarowego stukania butów, szelestu krochmalonych spódnic i trującego dźwięku chocholej muzyki. Ten somnambuliczny taniec chłopsko-pańskiej gromady jest symbolem narodu ogarniętego marazmem, niezdolnego do jakiegokolwiek czynu, bo zawsze w pogoni za prywatą ktoś gubi „złoty róg", bo zawsze brakuje ducha kierującego narodem. Ostaje się tylko pęta niewoli.
Symbol chocholego tańca skonstruował zapewne Wyspiański w oparciu o pokrewne, istniejące już symbole, głęboko zakorzenione w polskiej świadomości kulturowej. Stefania Skwarczyńska wskazuje trzy źródła, z których mógł czerpać inspirację poeta, budując ostatnią scenę Wesela – a mianowicie – frazeologiczne znaki błędnego koła i zaklętego koła oraz taniec śmierci – danse macabre.
Błędne koło oznacza sytuację bez wyjścia, koło, w którym ktoś błąka się, bez możliwości przerwania go. Znak zaklętego koła, to natomiast „frazeologiczna skamielina pradawnych wierzeń i praktyk magicznych, których szczątki przechowały się dotąd w wierzeniach ludowych. Idzie tutaj o magiczny zabieg unieruchomienia kogoś w ramach koła, które zakreślił dookoła niego jakiś guślarz. Tak więc oba znaki w swej funkcji metaforycznej, znak błędnego koła i znak zaklętego koła, zbiegają się ze sobą dla określenia czyjejś sytuacji bez wyjścia, a więc i z tym związanej udręki (…).
W danse macabre, natomiast, upostaciowiona śmierć porywa do swojego makabrycznego tańca wszystkich bez wyjątku. Nie ma tutaj znaczenia wiek, płeć, pełniona w społeczeństwie funkcja, czy pochodzenie. Wobec danse macabre, tak jak i wobec tańca chocholego, wszyscy stają się równi. I równie bezsilni.
W Weselu Chochoł służy Wyspiańskiemu do:
rozpoczęcia ludowych „czarów", stanowiących jeden z pretekstów pojawienia się widm, oraz do fantastycznego, poetyckiego rozwiązania finału dramatu. W finale tym tragiczna satyra osiąga swoje wstrząsające fortissimo; i Chochoł jest przede wszystkim postacią, dzięki której finał tak nabrzmiewa drwiną i goryczą. To Chochoł demaskuje ostatecznie i nieodwołalnie bałamuctwa narodowe bronowickiej chaty. Jest kwintesencją ironii Wyspiańskiego, jej podsumowaniem, niemal ironią samą. Dopiero, gdy się pod tym kątem spojrzy na Chochoła, finał zaczyna być naprawdę tragiczny.
Wesele nie mogło zostać zakończone inaczej, niż sceną chocholego tańca. Tańca, w którym Polacy będą „wodzić się sztywno", dopóki nie zrzucą z siebie płaszczyka ochronnego powstałego ze wszystkiego, co odgradza ich od wolności, od możliwości działania. Dopóki nie wyzbędą się protekcjonalnej postawy wobec władz, lojalizmu wobec zaborcy. Dopóki artyści nie przestaną tworzyć „sztuki dla sztuki" i nie odejdą od fin-de-sičcle’owskich dekadenckich postulatów, ale także od bezkrytycznego hołdowania ideom chłopomańskim, ślepego zapatrzenia w polską „wieś spokojną, wieś wesołą", wieś „bajecznie kolorową" i – co najważniejsze – wieś nie mającą nic wspólnego z rzeczywistością, bo będącą jedynie tworem ich estetyzującej wyobraźni. Dopóki chłop wykoncypowany nie zostanie skonfrontowany z chłopem realnym. Dopóki nie zrewiduje się wiary w mity narodowe – w romantycznego chłopa-kosyniera, który ma w sobie „bardzo wiele z Piasta", chłopa „dobrego z natury", szlachetnego w swojej prostoduszności, zdrowego i silnego, czystego, bo nie skażonego wielkomiejskim zepsuciem. Dopóki społeczeństwo, w którym „my do Sasa, wy do lasa" nie przestanie być tak silnie podzielone i skłócone wewnętrznie, a wszelkie próby połączenia go – jedynie próbami fałszywymi, grą pozorów. Dopóki to wszystko się nie dokona, Polacy będą narodem „niegotowym", czekającym w letargu na wiosnę, która pozwoli rozkwitnąć, zrzucić kajdany, ale która nigdy nie nadejdzie, jeżeli nikt nie zadmie w „złoty róg". Jak stwierdził Antoni Potocki:
Przyjdzie czas, gdy Chochoła nikt na Wesele nie zaprosi. Ale tymczasem on gra i gra – na końcu. Inaczej być nie mogło. Gdyby najpierw grał Chochoł, a potem porwały się dusze tej gromady i strząsnęły jego słomiany czar, to wtedy z teatru – wszyscy by ruszyć musieli „na Wawelski dwór". Że zaś nie muszą jeszcze, że nikt nie woła, „znów czasu Bóg postąpił krokiem", że te chłopy z kosami to tylko „majaka", że my, pany, nawet największe pany spośród nas, jeszcze tylko „dobre ino do majaki" – więc Chochoł gra na ostatku.
Nie jest jednak Wesele jedynym dziełem dramatycznym Wyspiańskiego, w którym odnaleźć można pierwiastek chocholi. Innym takim utworem jest powstała 3 lata później – Legenda II.
Legenda II, ukończona przez Wyspiańskiego w 1904 roku, jest drugą wersją powstałego siedem lat wcześniej dramatu pt. Legenda. Różnice między tymi dwoma redakcjami są jednak tak znaczące, że można z powodzeniem mówić tutaj o dwóch odrębnych utworach, dwóch odmiennych realizacjach tego samego tematu – starej legendy o Kraku i Wandzie. Historia ta – spisana i zachowana dla przyszłych pokoleń przez Wincentego Kadłubka – została zinterpretowana przez Wyspiańskiego w sposób dosyć dowolny.
Według jego koncepcji było dwóch Kraków, ojciec i syn. Ojca zamienił król wód, Wiślan, w smoka. Syn porzucony przez ojca i wychowany przez chłopów, zabił smoka, nie wiedząc, że to jego ojciec, i stąd bierze się szereg win i kar, win popełnianych bezwiednie, na wzór mitów greckich, np. mitu o Edypie, który jest przypuszczalnie wzorem Kraka-syna. Krak spotkał raz Wiślanę, owocem ich krótkiego związku jest Wanda, zwana dlatego „rusalną".
Oprócz Wandy miał Krak także dwóch synów, których matką była ziemska kobieta. Rywalizujący o względy siostry mężczyźni, stoczyli pewnego dnia walkę, podczas której młodszy brat zabił starszego – będącego ulubieńcem Wandy. Dziewczyna chcąc pomścić śmierć ukochanego, zabija brata i sama staje się bratobójczynią. Jest więc Wanda, tak samo jak Krak-ojcobójca, postacią o przeszłości naznaczonej zbrodnią.
W Legendzie II, tak jak i w Weselu, mamy do czynienia z dwoma współistniejącymi światami – fantastycznym i realistycznym. Stary Kraków zapełnił Wyspiański nie tylko postaciami realnymi, ale także całym mnóstwem różnego rodzaju stworzeń rzecznych, zamieszkujących dno Wisły. Znajdujące się wśród nich Rusałki, Wiedźmy, Wilkołaki, Wodniki, Topielce czy Turonie, są postaciami mającymi swój rodowód w pogańskich wierzeniach Słowian, w słowiańskiej demonologii. Dawna religia Słowian zakładała nieustanne istnienie w świecie przyrody elementu nadprzyrodzonego. Naturę postrzegano zarówno jako źródło życia, jak i jako nieprzejednaną siłę niszczącą. Bóstwa wodne uosabiały niebezpieczeństwo drzemiące w naturze, nieposkromiony charakter przyrody.
W pierwszym akcie dramatu do czynienia mamy głównie z bohaterami warstwy realistycznej. Ulega to zmianie z początkiem aktu II, w którym silniej wyeksponował Wyspiański postaci fantastyczne.
Utwór rozpoczyna się poetyckim opisem krakowskiego zamku i jego mitycznego władcy – Kraka, który, niegdyś pełen sił, legł teraz „niemocą powalon" i skonał, pozostawiając po sobie córkę – Wandę. Na uwagę zasługuje tutaj fakt, że obraz średniowiecznego Wawelu jest tożsamy z wyglądem zamku podczas zaboru austriackiego, czyli w czasach autorowi współczesnych.
Wawel tak właśnie wyglądał w smutnym roku 1897, gdy na wzgórzu dawnych książąt wiślańskich i królów polskich rządzili obcy żołnierze austriaccy, gdy średniowieczne i renesansowe sale były w opuszczeniu, ruinie, poniżeniu (…).
Opis zamku wawelskiego jest pierwszym sygnałem informującym czytelnika o tym, że w Legendzie II doszukiwać się można nawiązań do aktualnej sytuacji Krakowa.
- Agata Lewandowska
- "Akant" 2011, nr 5
Pierwiastek chocholi w Legendzie II i Weselu Stanisława Wyspiańskiego (2)
0
1