Archiwum

Łukasz Prus - Konieczności

0 Dislike0
Gwiazdka nieaktywnaGwiazdka nieaktywnaGwiazdka nieaktywnaGwiazdka nieaktywnaGwiazdka nieaktywna
 


1

Niedobrze jest, kiedy młodego człowieka ogarnia obsesja słów. Jego wzrok powinien być ostry i przenikliwy, sprawami życia zajęty. Czuły na bodźce i niepodatny na rodzące niepokój majaki.
 – To jest tak, że rzecz nie jest rzeczą, ale układem potencjalnych opisów – mówił Tomasz. – Zobacz, to jest szklanka. Mogę z niej wypić herbatę. Albo trzasnąć nią o ścianę.
 – Po co?
 – Nie przerywaj! Nieważne. Mogę rzucić szklanką o ścianę. Alę mogę pominąć jej znaczenie codzienne, dokonać abstrakcji. I wtedy nie będzie już szklanką, ale zbiciem wyrazów i liter. Czystym literackim tworzywem, kumasz?
    Ale Wojtek nie kumał. Odpalił kolejnego papierosa i tępo patrzył na szklankę.
 – Szklanka to szklanka, do picia służy i koniec – opadł na fotel, zarzucił nogi na lodówkę i palił w milczeniu.


2

    Tomasz został sam. Lokatorzy studenckiego mieszkania rozjechali się po rodzinnych domach. W sobotę będą spać do południa, przy późnym śniadaniu opowiadać rodzicom, że na studiach wszystko w porządku. Później pójdą obwąchiwać stare kąty i wspominać licealne głupoty. W niedzielę będą leczyć się rosołem albo zupą pomidorową, którą matki podadzą im na obiad. Przy familijnym stole powiedzą, że jednak na studiach jest ciężko i potrzebują pieniędzy na korepetycje i książki. Następnie z torbami pełnymi jedzenia i wypranych ubrań, z uratowanymi portfelami wsiądą do pociągów lub autobusów, które powiozą ich ku źródłom przyszłości i życia.
    Tak więc Tomasz ucieszył się perspektywą samotnego weekendu. W piątek będzie mógł w niezakłóconej libacją ciszy spokojnie popisać. W sobotę pójdzie do pracy na dwanaście godzin. Wyśpi się w niedzielę.
    Usiadł przy malutkim, zawalonym papierami i książkami stoliku. Wytężoną uwagę skupiał na wciąż białych kartkach. W momencie zwątpienia spojrzał w kierunku ściany na erotyczny kalendarz. Nie służył mu jego widok. Raz, że nazbyt był wstydliwy i skromny; dwa, że znajdujące się pod skulonymi nogami modelki cyfry przypominały o zbliżającym się terminie zgłaszania prac na poetycki konkurs, który zamierzał wygrać. Poza tym nęcące wyobraźnię kobiety przestawały być kobietami i rozpływały się w ciągi wyrazów i liter.
 – Kobieto, puchu marny, ty wietrzna istoto – mówił do siebie pochylając się nad stolikiem. – Do rzeczy.
    Ale przyciśnięta do kartki stalówka nie chciała ruszyć z miejsca. Podniósł wzrok na okno, wściekły rozsunął firankę i wyjrzał na ciemne podwórko. Późno już było, latarnie nie świeciły. W zapadłej ciemności nie mógł dojrzeć tej sfory psów, co trzecią już noc nie dawała mu spokoju. Czwarta kawa zaczęła działać i wywołała długo podsycaną eksplozję.
 – Poszły! Wy znajduchy! Kundle zapchlone! – wrzasnął prze okno. – Spokoju trochę! – krzyk chłopaka zlał się z ujadaniem i rozpłynął echem pomiędzy niskimi blokami. Po chwili zgasł całkiem, a szczekanie i wycie stały się jeszcze głośniejsze.
    Opadł zrezygnowany na krzesło. Gwałtownym ruchem strącił pióro na dywan i chwycił telefon.
 – Późno, za późno – mruczał pod nosem. – Wykiwała mnie, w porządku. Dać znać chociaż mogła.
    Bo kobieta żywa mogłaby odmienić stan jego ducha. Zgrabnie, jak zawsze, wsunęłaby się pod kołdrę i wilgotnymi, pachnącymi włosami zwilżyła poduszkę. Po wszystkim poczekałby, aż wyrówna oddech i zaśnie. Wtedy zdjąłby z siebie jej udo i po cichu zapalił lampkę przy stoliku. Wpatrywałby się w śpiące, ostygłe ciało, unoszące się i opadające piersi. Po chwili przykryłby ją całą i podnosząc pióro, nie zawahałby się uczynić z niej abstrakcji, żeby wierszem konkretnym wywalczyć laur.
    

3

    Otworzył oczy i ujrzał panujący w pokoju nieład. Porozrzucane kartki zaściełały podłogę, a sterty ubrań kłębiły się po kątach i półkach. Rozsypany na kilka elementów budzik zajmował różne miejsca pokoju.
    Zerwał się energicznie i zaczął szukać skarpetek. Nie miał czasu przekopywać kup zwalonych ubrań, więc na lewą stopę założył szarą, a na prawą białą.
    Z brązowymi fusami na wargach i zwichrzoną czupryną w ostatniej chwili wskoczył do autobusu. W pośpiechu zapomniał o okularach.
 – Przepraszam, jaki to numer?
 – Dziewięć, proszę pana – dopiero w środku upewniła go starsza kobieta.
    Rozsiadł się na jednym z tylnych siedzeń i poślinionymi palcami usiłował przygładzić włosy. Zły był na siebie, że znowu zaspał. Od dziesięciu minut powinien być na hali, a starał się o nadgodziny. Potrzebował pieniędzy.
 – Dokąd to tak rano? – spytała Kasia siadając obok. – Wstać tak wcześnie, w sobotę, coś ci się stało?
 – Nie musiałem wstawać. Do rana na ciebie czekałem – skłamał złośliwie.
    Kasia zdjęła czapkę i złożyła ją na kolanach. Powiódł za nią wzrokiem i zobaczył, że z płóciennej torby, którą ściskała pomiędzy nogami wystawały kępy jakiegoś zielska.
 – Przepraszam cię – mówiła. – Mama znowu zapadła. Też niewiele dziś spałam. Przez całą noc traciła i odzyskiwała przytomność.
 – Ale już w porządku?
 – Lepiej. Musiałam czuwać, zmieniać kompresy i łyżeczką dawać jej pić. Dopiero nad ranem zasnęła.
 – To dobrze. Ja jadę do roboty. Cały dzień będę tyrał.
– A, tak. Mówiłeś przecież.
    Pomyślał, czy aby Kasia nie próbuje go oszukać. Miał obsesję na punkcje kłamstwa, co potęgowała wrodzona mu nieufność. Dlaczego ona, jedna z pięciu sióstr, zawsze robi za miłosierną samarytankę? Tak potrzebował natchnienia.  
 – Słuchaj – z powiedziała przywołując jego świadomość do autobusu. – Ale wieczór masz wolny, prawda? – Dopiero teraz dostrzegł napuchnięte i podkrążone oczy dziewczyny. Chyba jednak nie łże – pomyślał.
 – Tak, o dwudziestej kończę. Koło dziewiątej możemy spotkać się u mnie. Mam wolne mieszkanie na weekend, zresztą wiesz – odparł widząc zbliżający się laur.
 – Nie, nie to miałam na myśli. Ela robi dziś urodziny. W „Alibi" Obiecałam jej, że będę. Hm?
 – O której?
 – Zaczyna się właśnie o dziewiątej.
 – Nie wiem, nie zdążę się wyszykować.
 – Przecież możesz się trochę spóźnić, głupi! – uśmiechnęła się i cmoknęła Tomasza w policzek.
 – W poniedziałek jest termin. Chciałem dziś coś zrobić konkretnego – wróciła do niego wizja śpiącej w jego łóżku, półnagiej dziewczyny. – Potrzebuję ciszy i natchnienia.
 – Przecież napisałeś już ładny wiersz. O kocie chyba, tak?
 – Podarłem go i spaliłem. – Kasia przyjrzała mu się pytająco. – Zwierze futerkowe nie stanowi dobrego materiału.
 – Taki był ładny. Ojej, mój przystanek! – podniosła się i stanęła przy drzwiach. – To co, do wieczora?
 – Odezwę się.
    Autobus ruszył dalej. Przez całą dalszą drogę rozmarzony Tomasz widział w szybie widmo posyłającej całusa i machającej rękawiczką Kasi.


4


 – Dobra, Heniu, to ostatnia paka. Żebyśmy tylko zdążyli ją zwieść i wrócić na ósmą – powiedział Tomasz.
 – Się wie! Na ósme żuka odstawymy i fajrant. Ale pierw przerwa, rzecz święta, pracownikowi należy się.
    Z podjazdu przeszli do wysokiej, blaszanej hali. Hałas w środku i jazgot. Silniki i taśmy produkcyjne rzęziły wściekle. Małe mobilne dźwigi i wózki widłowe kręciły się po zakładzie. Pracownicy w głos klęli przerzucając brukowe kostki, krawężniki i inne betonowe elementy. Po chwili spaceru przez ten harmider znaleźli się w pokoiku socjalnym.
    Tomasz nastawił czajnik i wsypał po dwie łyżeczki kawy do wysokich szklanek. Henio usiadł przy plastikowym stole i palcami gładził papierosa. Jak zbir wyglądał ten Henio. Nos miał krzywy, spłaszczony i bliznę nad lewym okiem – pamiątki po pijackich burdach. Spod flanelowej, kraciastej koszuli wystawały siwe już włosy. Na rencie był, bo kiedyś przy pracy na budowie spadł z czterech metrów prosto na plecy, wskutek czego doznał czasowego paraliżu. Wylizał się po roku i teraz dorabiał, podobnie jak Tomasz, na czarno w fabryce galanterii betonowej. Pomimo trzydziestoletniej różnicy wieku, zgrana była z nich para.
    Tomasz zalewał szklanki, kiedy w otwartych drzwiach stanął facet z teczką pod pachą. Elegancko ubrany, w marynarkę, pod krawatem. Równiutko ostrzyżony i smukłej budowy.
 – Orłowski! – zawołał. – Fajrant już macie?
 – Dzień dobry, panie kierowniku – odparł chłopak. Henio podniósł się z krzesła i czapki uchylił. – Nie, gdzie tam. Do klienta jeszcze dzisiaj jedziemy.
 – Dobrze, bardzo dobrze – miłym głosem przytakiwał kierownik. – Pogadamy sobie chwilę, co?
 – Dobrze, akurat mamy przerwę.
 – Pan nie wstaje, panie Heniu! – przełożony zwrócił się do chcącego wyjść Henia. – To nic osobistego. Zrób no i dla mnie. Tylko w papierowy kubek – teraz do Tomasza. – Zaraz muszę iść do pakowni.
    Kierownik usiadł przy stole i rozłożył teczkę. Krążył palcem wokół tabel i kolumn cyfr. W końcu zatrzymał się nad jednym okienkiem i uderzył w nie środkowym palcem.
 – O, dziękuję – Tomasz podał mu kawę i dosiadł do stołu. – Słuchaj, no Orłowski, chcesz jeszcze te nadgodziny?
    Chłopak skinął głową, że chce.
 – Tak, czy nie? – nie patrzył na niego kierownik.
 – Tak.
 – Sprawa jest taka, że Malinowski drugi dzień do zakładu nie przychodzi. Nie dzwoni, nie daje znać. Nie wiemy, co się z nim dzieje. Niczego jeszcze nie przekreślamy, ale prawdopodobnie w takiej sytuacji będziemy zmuszeni renegocjować warunki świadczenia pracy, jeżeli stosunku pracy z Malinowskich w ogóle nie rozwiążemy. Ale mam nadzieję, że pozostanie to w sferze niezrealizowanej konieczności. Ale nie o tym chciałem. To chcesz te nadgodziny, czy nie?
 – No tak – potwierdził Tomasz.
 – To dobrze, bo sprawa jest taka, że na jutro potrzebuje za Malinowskiego zastępstwo. Od ósmej do dwudziestej. Niedziela, stawka sto pięćdziesiąt procent, pasuje?
    Tomasz zauważył, że schowana pod stołem noga zaczęła nerwowo drżeć.
 – To co, pasuje, Orłowski, czy nie? – kierownik powtórzył pytanie.
 – Pasuje – odparł chłopak. – Ale, panie inżynierze, czy to musi być jutro? Nauki dużo mam, pan inżynier rozumie – skłamał przełykając ślinę. Noga nabierała rozpędu.
 – Koniecznie jutro, koniecznie, bo już nikogo innego nie znajdę. W poniedziałek sprawa będzie jasna z tym Malinowskim. Jak już powiedziałem, mam nadzieję, że zwolnienie pozostanie niezrealizowaną koniecznością. A ja wiem, że student jesteś i w tygodniu nie będziemy cię obciążać – mówił patrzący w tabele i cyfry kierownik.
    Tomasz skinął dyskretnie na Henia.
 – Panie kierowniku, skoro Tomek nie może, to ja chętnie do roboty jutro najdę…
 – Jak to, nie może? Student jest, biedny chłopaczyna, parę groszy zawsze mu się przyda. Trzeba pomóc chłopakowi – stanowczo spojrzał na Henia. Najwyraźniej odezwała się w nim dawno doznana zniewaga. – To co, do jutra, tak Orłowski?
 – Tak, panie inżynierze.
    Kierownik zamknął teczkę i wyszedł. Heniu wstał, właśnie odpalał papierosa, kiedy przełożony z powrotem znalazł się w środku.
 – Zapomniałbym o kawie. Bardzo dziękuję, Orłowski – chwycił papierowy kubek i skierował się do drzwi.
 – Pamiętaj, jutro o ósmej! – rzucił jeszcze przez próg i zniknął.
    Tomasz siedział nieruchomo przy stole, podnosił do ust szklankę z czarną kawą.
 – Bzduszyński, najgorsza kurwa na zakładzie – z papierosem w zębach mówił Henio. – Jeszcze pierdoly, że Mańka nie zwolni.
 – Niezrealizowana konieczność – wizytę kierownika–inżyniera skwitował Tomasz.


5

    Pięć po dziesiątej pod „Alibi" podjechał brązowy, roboczy żuk. Tomasz, upewniwszy się, czy nikt znajomy nie patrzy, wyskoczył z paki. Nie zdążył ani się przebrać, ani umyć po pracy. Po drodze ustalili z Heniem, że chłopak da mu znać, czy przyjdzie jutro do roboty, o czym wątpił. W razie nagłej choroby Henio miał go zastąpić.
    Stojąc na chodniku otrzepał spodnie z cementu i kurzu. Dłonie miał twarde, przykurczone od dźwigania trzydziestokilogramowych betonowych płyt, skórę szorstką i suchą. Zapomniał też wygrzebać brud spod paznokci.
    W długim, czerwonym korytarzu ogłuszyła go bijąca po uszach muzyka. Pomimo zmęczenia, ochoczo szedł w głąb lokalnej speluny. Miał nadzieję, że impreza, czyli alkoholowy splot namiętności, rozbieżnych poglądów i różnych ludzi, dostarczy mu natchnienia i ostatecznie przywdzieje go w laur.
    W przejściu między korytarzem a salą ze stolikami i skórzanymi kanapami zobaczył Kasię. Rozmawiała z jakimś wysokim brunetem, który pochylał głowę na wysokość jej twarzy i wyszczerzał równiutkie, perłowo białe zęby. Ubrany był w białą zmiętą koszulę i cienki czarny, poluzowany pod kołnierzykiem krawat. Rozmawiając z Kasią jakby mimo woli owijał ten krawat wokół kciuka.
    Tomasz zwolnił kroku, stanął prawie i zastanawiał się, czy na pewno dobrze zrobił. Miał go już więcej nie oglądać. Jeszcze w takiej sytuacji. Pochylał się brunet nad Kasią, palcami zbierał zasłaniające ucho włosy dziewczyny, odgarniał je i mówił. Tomaszowi wydało się, że wargi bruneta dotykają przy tym skroni dziewczyny. Ona odpowiadała uśmiechem, roziskrzeniem oczu i powoli wypowiadanymi słowami. Żałował, że nie może ich słyszeć.
    Nie zdążył dociągnąć myśli do końca, gdy stanął obok Kasi i jej towarzysza. W żołądku zabulgotała mu reszta popołudniu wypitej kawy.
 – Dobry wieczór! – próbował przebić się przez muzykę.
    Brunet wyprostował się dumnie i pośpiesznie cofnął rękę znad ucha Kasi.
 – Cześć – podał Tomaszowi smukłą i bladą dłoń.
 – Jesteś wreszcie! – Kasia musnęła ustami jego policzek. – Chodź, chodź. Wszyscy już są. O, tam siedzimy – wskazała ręką na stolikową salę. – Już dałam Eli prezent od nas obojga. Złóż tylko życzenia.
    Tomasz zrobił trzy kroki w stronę zaciemnionego, jedynie płomykami świeczek oświetlonego pomieszczenia. Zatrzymał się w progu i spojrzał przez ramią. Poczuł się sam.
    Trzy sofy wokół stolika zajmowali wspólni znajomi Tomasza i Kasi.
 – Dziękuję! Nawzajem, bądź zawsze dobrym i szczęśliwym człowiekiem – jubilatka dziękowała za życzenia. – Śliczny prezent, dziękuję!
     Po odegraniu stosownego przedstawienia Tomasz przywitał się ze wszystkimi i usiadł na czwartej, wolnej kanapie. Obok leżała damska brązowa torebka i szara marynarka. Głosy znajomych zlały się momentalnie z rytmicznym hukiem dobiegającym z bocznej sali. W półmroku widział tylko zarysy twarzy i nie wiedział, na które z pytań odpowiedzieć najpierw.
 – Coś taki mruk?
 – Więc to koniec?
 – Może jeszcze da się coś zrobić?
    Chciał powiedzieć, że nic już nie da się zrobić, to koniec i że dlatego jest taki mruk. A poza tym był w robocie dwanaście godzin i jutro czeka go to samo. Ktoś rozlał wódkę i wzniósł zdrowie Elżbiety.
 – Zdrowie Elżbiety – powiedział więc tylko i wlał w gardło piekący płyn. Żar schodził coraz niżej, przez język i przełyk do żołądka. Przypomniał sobie, że nic dzisiaj nie jadł.
 – I jak się bawicie? – rozległ się męski, przyjemny głos. Kasia i brunet usiedli na wolnym miejscu obok Tomasza. Dziewczyna w środku.
    Nikt nie odpowiedział. Każdy zajmował się swoim sąsiadem. Ela oglądała prezenty.
 – Co on tu robi? – zapytał ostrożnie Kasię.
 – Przyszedł na urodziny. Ela to jego koleżanka. Zaprosiła go.
    W pewnym momencie brunet pochylił się nad nogami Kasi i zwrócił w kierunku Tomasza.
 – Więc to już drugi raz, znowu?
     Spojrzał na dziewczynę i w myśli rzucił w jej kierunku wiązankę przekleństw.
 – Tak – patrzył tępo na stojący przed nim kieliszek. Brunet nalał jemu i sobie.
 – Żeby lepiej było – brzdęknęło szkło. – I co dalej? To już drugi raz z rzędu.
 – A co ma być dalej? Na razie mam robotę, zobaczymy w październiku. I tak chciałem zmienić kierunek.
 – Może zacznij hodować jakieś futrzaki? Na przykład koty – brunet wybuchł głośnym śmiechem i na boki się zakołysał. Zdziwione spojrzenia skupiły się na nim. I Kasia nawet się cicho zaśmiała. Tomasz przyciągnął ją za ramię do siebie.
 – Wszystko mówisz temu sukinsynowi?
    Nic nie powiedziała. Odsunęła się tylko i klepnęła bruneta w nogę. Zaczęła krzyczeć, żeby wszyscy słyszeli.
 – Słuchajcie! Mamy i drugą okazję do radości – w każdym słowie czuć było rosnące podekscytowanie. – Artur miał dzisiaj premierę pierwszego spektaklu.
 – Kasiu, prosiłem przecież – brunet usiłował, albo udawał, że usiłuje jej przerwać.
 – Nie, nie. Dlaczego? Należy się chwalić sukcesem! – sięgnęła po brązową torebkę i wyjęła z niej wypchaną kopertę. – Spójrzcie na te pozy, gesty, mimikę!
 – Kasiu – Artur ewidentnie udawał. Tomasz to zauważył. Marny z niego aktor – pomyślał.
 – Nie, nie. Należy się cieszyć z sukcesu! – splotła dłonie na piersiach jak do modlitwy.
    Zdjęcia przechodziły z rąk do rąk, wywołując powszechny zachwyt. Podziw wypełnił aurę wokół stolika. Artur, z pełnym kieliszkiem w dłoni i wysoko zadartym podbródkiem dziękował i przepraszał na przemian. Kasia przez dłuższą chwilę patrzyła na zdjęcie, które przedstawiało klęczącego na jednym kolanie, w górę zapatrzonego aktora. Spojrzała na Tomasza, który właśnie oglądał inną fotografię.  Szturchnęła go nogą. Chłopak odłożył zdjęcie i wsunął dłonie pod uda, żeby schować brudne paznokcie.
    Wstał po chwili i po raz kolejny napełnił kieliszki.
 – Zdrowie naszego Romea! – spoglądał po czerwonych i mokrych już twarzach. – Żeby skapnęło mu coś z tego balkonu!
    Wszyscy wypili kolejkę. Kiedy usiadł, Kasia zwróciła do niego twarz i przeszyła go chmurnym spojrzeniem. Wydawało mu się, że mówiła do niego przez oczy: „Zamknij się i nie błaznuj". On jednak, dumny z siebie, wytrzymał kilkusekundowe spojrzenie.
 – Nie pij tyle – powiedziała z politowaniem.
    Fakt, Artur był zdolnym aktorem. Właśnie skończył szkołę aktorską i załapał się na serię realizacji najsłynniejszych tragedii. Całe dnie spędzał na próbach, a wieczorami odpoczywał w takich jak „Alibi" lokalach. Był bardzo przystojny, pewny siebie, wesoły i energiczny. Poza tym, co najbardziej Tomasz przeżywał, jeszcze rok temu był narzeczonym, właśnie tak, narzeczonym Kasi.
    Klub wypełnił się do ostatniego miejsca. Zrobiło się gorąco i duszno. Skroplona para spływała po ścianach i osiadała na skóropodobnych kanapach. Głośniejsza muzyka zlewała się z wilgocią i dymem wzmagając odurzenie gości, którzy co chwilę to siadali, to wstawali i chodzili do baru lub do sali tanecznej.
    Tomasz postanowił dać spokój. Zajął się sobą, pił równo ze wszystkimi i od czasu do czasu z kimś pogawędził. Starając się nie patrzeć w ich stronę, usiłował czuwać nad Kasią i Arturem. Oni tymczasem rozmawiali przybierając poufałe pozy. Artur, co doskonale potrafił robić, z wdziękiem pochylał się do dziewczyny i dłonią zasłaniał jej ucho, a następnie wlewał do niego nieznane Tomaszowi słowa. Drugą trzymał na oparciu tuż nad jej głową. Po chwili podnieśli się i wyszli.
 – Idziemy do baru, zaraz wracam – powiedziała Kasia, zarzucając torebkę na ramię.
    Wychylając kolejny kieliszek, Tomasz poczuł, że to już ostatni. Oparł się wygodnie i z odrazą spojrzał na leżącą obok marynarkę. Zamknął oczy i ujrzał siebie, jak jutro wstaje przed siódmą, przeszukuje stosy ubrań, żeby znaleźć pasujące do pary skarpetki. Stwierdzi, że już późno i założy je jak leci. W robocie przerzuci kilka ton betonu, obolały, ze spuchniętą od jazgotu głową wsiądzie do autobusu. Pochyli się nad małym stolikiem pod oknem, słuchając dochodzących zza ściany odgłosów bezwstydnie witającej się pary współlokatorów podniesie pióro z dywanu i napisze wiersz konkretny i doskonały jak uśmiech tego sukinsyna Artura. Następny dzień przyniesie mu laur.
 – No i jak twój kot? – z mętnego myślenia wyrwał go głos Artura.
 – Spalony na proch.
 – Jak to, a twój konkurs? – usiadł obok. Kasi nie było.
 – Właśnie znalazłem natchnienie prawdziwe, konkretne natchnienie – mówił Tomasz ochrypłym głosem. Język plątał mu się po wódce. Aktor spoglądał na niego pogardliwym spojrzeniem.
 – Nieważne, przyszedłem tylko po marynarkę. Nie będę ci przeszkadzać – powiedział, po czym wstał i zniknął w czerwonym korytarzu.
 – Czy ja jestem kundlem? – zapytał siedzącą naprzeciwko Elę. – Jak pies wyglądam, czy nie?
 – No co ty, Tomek. Dlaczego? Urżnął żeś się, czy co?
 – Nie, nic. Ładnie dziś wyglądasz, Elżbieto. Śliczna z ciebie dziewczyna.
    Ela zatrzepotała rzęsami i z radością na policzkach wróciła do rozmowy z koleżanką.
    Tomasz z powrotem opadł na sofę i silił się na utrzymanie ociężałych powiek. Poczuł, że jest porządnie pijany i zbliża się ku końcowi.
 – A gdyby tak oblec to wszystko, w ciąg liter przetworzyć? Tę ciżbę w sztok upitą, nogi ponętne i gołe, parujące z gorąca ciała? To jest kieliszek. Jeden czy dwa? Kieliszek do upijania się służy. Muzyka do tańczenia albo przerywania rozmów. Lodem chłodzi się wódkę albo okłada obity nos. Lód skutecznie spowalnia krwawienie. Ten naprzeciwko do Czarek lub Michał. Czarek do plucia służy, a Michał? Ten niczemu nie służy. To jest ściana. Z jednej strony czarna, z drugiej czerwona. Za ścianą Artur i Kasia. Kasia gestykuluje a Artur dziękuje. Mówi, że życie jest piękne, że niech żyje życie. Ten gość na kanapie to ja. Ten, co na mnie patrzy to Michał albo inny Czarek.
 – Co się gapisz?! – krzyknął do siedzącego naprzeciw chłopaka. – Rogów nie widziałeś?!
    Chwycił kurtkę i wybiegł z klubu. Na zewnątrz też ciasno, ale przyjemnie i chłodno. Świeże nocne powietrze sprawiło, że rozmyty obraz z powrotem składał się w jedną, skończoną całość.
 – Masz może fajkę? – zapytała Tomasza niziutka, ruda dziewczyna.
    Odeszli kilka kroków od zatłoczonego wejścia.
 – Sam jesteś?
 – Nie. Pijany jestem.
 – To dobrze ja też. Ale sama. A ty sam jesteś? – ponowiła pytanie. Miała bardzo delikatną, giętką szyję.
 – Z dziewczyną taką. Idę już do domu. Która godzina?
     Ruda spojrzała na zegarek ze srebrną bransoletką.
 – Czwarta dochodzi.
 – Aha, dzięki. Trzymaj się.
 – Ty też – niespodziewanie pocałowała Tomasza w policzek i powiodła za nim wzrokiem, gdy odchodził.
    Wyrzucił niedopałek i od razu zapalił kolejnego papierosa. Zaciągnął się głęboko dwa razy i odrzucił go w zmarzniętą trawę. Odszedł nieco dalej od wejścia do „Alibi", żeby nie zwymiotować na środku chodnika, przy ludziach. Oparł się o latarnię i zgiął w pół. Przeszło mu jednak i stanął prosto. Wciąż oparty o latarnię przyglądał się pędzącym samochodom. Przed nosem przejechał mu ostatni nocny autobus, kiedy poczuł oplatające go od tyłu dłonie. Jedna spoczęła na lewym biodrze, druga na prawej piersi chłopaka.
 – Wracamy już? – zapytała Kasia.
 – Ja tak.
 – A ja?
 – Nie wiem. Jak chcesz.
Dziewczyna wtuliła się w jego plecy.
 – To chodźmy, tam stoją taksówki.
 – Nie mam pieniędzy. Muszę iść piechotą.
 – Wszystko przepiłeś?
    Poczuł, że znów zbiera mu się na wymioty. Napiął mięśnie brzucha i udało mu się powstrzymać.
 – Tak, wszystko, czyli tyle, co nic.
 – W takim razie odprowadź mnie. Dobrze ci to zrobi.
    Kasia zwolniła objęcie i zaczęli iść wzdłuż drogi.
 – Głupi jesteś, wiesz?


7

    Zaczynało dnieć, kiedy dotarł na swoje osiedle. Prószył drobny śnieg i wzmógł się wiatr. Minęła już szósta.
 – Najgorszy jest stan niedopicia – mówił mu kiedyś współlokator. – Kończy się alkohol, czyli impreza, ludzie się rozchodzą. Siedzi wtedy człowiek na łóżku i nie wie, co ze sobą zrobić. Spać nie można, a pić nie ma co.
    Zmartwił się trochę zgubionym telefonem. Henio nie wie, co i jak. Może się domyśli, że zapiłem i zapomniałem zadzwonić? – myślał Tomasz.
    Mijał mury benedyktyńskiego klasztoru i przez otwartą furtkę zobaczysz szereg kilku postaci w brązowych habitach i białych cingulach. Truchtali małymi kroczkami i jeden po drugim wchodzili do świątyni na poranne modlitwy.
    Chwilę za klasztorem zobaczył sklep całodobowy. Olśniło go i w tylnej kieszeni spodni wymacał kilka monet. Kobieta za ladą, trochę opornie, ale jednak sprzedała mu ćwiartkę czystej żołądkowej. Popijał po drodze i kiedy wszedł w podziemne przejście pod jezdnią, butelka była już pusta.
    Stanął w połowie ciemnego tunelu i nawet nie próbował powstrzymać wymiotów. Chciał oprzeć się rękami o ścianę i rozbił o nią butelkę po wódce. Ochłonął ledwie i przetarł dłońmi mimo lekkiego mrozu spoconą twarz. Spojrzał na bezbarwną plamę, którą zostawił po sobie i podniósł leżącą obok niej etykietę. Jeszcze kleiły się do niej małe kawałki szkła.
 – W Ó D K A. Liter pięć w podły wyraz złożonych – pomyślał odrzucając tę resztkę butelki. – Jeszcze tylko schody i jesteśmy w domu.
    Pokonał połowę stopni i zobaczył okno swojego pokoju.
– Okno moje. Prze okno świat widzę, przez okno świat słyszę.
    Przeszedł trochę wyżej i usłyszał, że na powierzchni jakieś psy wściekle szczekają, wyją, gryzą się chyba. Wychylił głowę nad ziemię i zobaczył sforę bezdomnych kundli, sprawców jego nieszczęścia. Pięć albo sześć, nie mógł doliczyć. Skakały na siebie, drapały beton, warczały, sczepiały się jakby w jedno dzikie monstrum. Zbliżył się jeszcze o dwa kroki i kiedy zorientował się, że spoczęło na nim kilka par żółtych ślepiów, zobaczył pieniące się pyski i kły, postanowił zawrócić.
 – Muszę pójść inną drogą – powiedział schodząc w ciemny, zarzygany tunel.

Wydawca: Towarzystwo Inicjatyw Kulturalnych - akant.org
We use cookies

Na naszej stronie internetowej używamy plików cookie. Niektóre z nich są niezbędne dla funkcjonowania strony, inne pomagają nam w ulepszaniu tej strony i doświadczeń użytkownika (Tracking Cookies). Możesz sam zdecydować, czy chcesz zezwolić na pliki cookie. Należy pamiętać, że w przypadku odrzucenia, nie wszystkie funkcje strony mogą być dostępne.