DJM, który mnie stworzyl.
Czasami zdarza się zły dzień, kiedy człowiek chodzi podenerwowany i przygnębiony. Jeśli takie dni utworzą odpowiednio długi, nieprzerwany ciąg, wtedy nawet Budda zmienia się w dymiącego, gorejącego Wezuwiusza, gotowego w każdej chwili zmiażdżyć jakieś małe Pompeje.
Dzień dobry. Nazywam się Budda i mam ochotę kogoś zmiażdżyć.
Od 52 dni szukam pracy.
Od 52 dni nie mogę znaleźć pracy.
52 dni.
Pięć-dziesiąt-dwa-dni.
Po tak długim czasie człowiek przestaje być wybredny. Każda propozycja będzie przyjęta z pocałowaniem ręki, Proszę Pana. To zaszczyt dla Pana pracować, Proszę Pana. Jednak do tego czasu jestem wulkanem. Jeżeli podejdziesz do mnie zbyt blisko, bądź pewien, że spłoniesz.
Jeszcze niedawno byłem znudzony. Och, jak chciałbym wrócić do chwili, gdy byłem znudzony! Gdy było mi ciężko wysyłać CV i łazić do pośredniaka, i pisać powieści science-fiction w listach motywacyjnych… Gdy jeszcze było mi tylko ciężko!
Stoję na przystanku i akurat podchodzi kark. Zwykły jakiś dresiarz. Podchodzi blisko. Myślę - spyta mnie o coś, to go ugryzę. Będzie mi chciał zabrać telefon, to połamię mu ręce. Nie zbliżaj się. Mam nóż sprężynowy, wiesz? Nie przy sobie, ale mam. Tak sobie myślę. On oczywiście nic nie robi, po prostu stoi. Poza tym z łatwością mógłby mnie powalić. Ja jednak jestem pełniutką butelką nitrogliceryny.
Wsiadam do autobusu i myślę - dlaczego? Świeci słońce, a jednak jest cholernie zimno. Usiadłem akurat w miejscu, gdzie lodowaty wiatr z otwartych drzwi leci mi prosto na nogi, a światło razi mnie w oczy. Cholera, dlaczego? Jestem opatulony po szyję, a jest mi cholernie zimno-gorąco. Do bani tak z jednej, jak z drugiej strony.
I jeszcze to gardło.
Dmucha mi po nogach, a ja jestem prawie przeziębiony. Katar, kaszel czy ból mięśni to jednak gówno w porównaniu z tym cholernym bólem gardła. Bólem, który każe ci bać się przełykania śliny, bo co każde kilkanaście sekund niszczy cię świadomość zbliżającego się kłucia, tak intensywnego, że chce ci się jęczeć. Bólem, który powoduje, że srasz w gacie przed każdym posiłkiem. Że bijesz się po twarzy, aby tylko nie ziewnąć.
Cholera! Że też musiałem tak wcześnie dzisiaj wstać! Że też nie chce mi się już kłaść w nocy, bo nie ma po co, że też nie mogę potem wstać z łóżka, bo znowu zaczyna się kolejny dzień, który pewnie też zostanie zmarnowany! Lecz jednak musiałem dziś wcześnie wstać, więc teraz muszę ziewać. I moje gardło musi cierpieć.
Rozluźniam mięśnie szczęk, które od wyjścia z domu są napięte. Rozwieram zaciśnięte od dawna zęby dopiero wtedy, gdy już zaczynają mnie boleć. Zaraz potem zaciskam je z powrotem. W uszach mam słuchawki, ale muzyka nie współgra z moim nastrojem. Głupi Bobby McFerrin każe mi się nie przejmować, ale co on tam wie. Jego motywem jest niedołowanie innych, dlatego śpiewa tak długo tę głupią piosenkę. Nie chodzi mu o ciebie. Wszystko wyjawia się wraz ze słowami „don’t bring everybody down". Nie dobijaj nas, stary. Głupek, po co on to w ogóle zaśpiewał? Od razu daje poznać, że ta cała ballada była po to, byś skończył narzekać i zawracać dupę. Gdyby faktycznie dał mi swój numer, to bym zadzwonił i mu wpierdolił przez światłowód.
Zimny, kobiecy głos jak z filmu fantastycznego, ogłaszający samozniszczenie statku kosmicznego, oznajmia ci: twoje położenie właśnie stało się beznadziejne. Miłego dnia.
Byłem sobie w środę na rozmowie kwalifikacyjnej. Uprzejma pani kierownik podała mi warunki oferty, a ja z radością ją przyjąłem. Miałem chyba tylko jednego konkurenta na to stanowisko. Wszystko miało się wyjaśnić do końca tygodnia.
Jest sobota. Kurwa.
Zadzwonimy do pana, mówiła. Kurwa.
Proszę być dobrej myśli, mówiła. Kurwa.
Jeszcze inny przypadek. Masz umówioną rozmowę o pracę i dowiadujesz się, że umarł twój dziadek. Kurwa.
Rozmowa jest w dzień pogrzebu. Kurwa.
Oczywiście idziesz na pogrzeb. Dzwonisz później i facet mówi ci, że wszystkie stanowiska są już zajęte. Kurwa.
To zły czas na szukanie pracy. Kurwa.
Przegrałem w kierki przez Internet z Niemcem.
Kurwa!
Wyobraź sobie, że wstajesz rano i każdy cal twojego umysłu doskonale zdaje sobie sprawę z tego, że następne dwa dni będą całkowicie zmarnowane. W tygodniu wschód słońca to tylko wielka niewiadoma. W weekend zaś po prostu nie da się znaleźć pracy. Pomyślisz pewnie, że nie przejąłbyś się, że poszedłbyś z kolegami na piwo. Gówno prawda, bo nie stać cię na piwo. Powoli z twego domu zaczynają znikać artykuły pierwszej potrzeby, a co dopiero produkty luksusowe. Serce mi prawie pękło, jak kasowałem bilet. Po kilku dniach takiej ciągłej terapii wszystkie twoje myśli są pisane z Caps Lockiem.
I jeszcze to gardło.
Siedzę w autobusie i nie myślę o miejscach, gdzie jeszcze mógłbym aplikować. Nie myślę, czy w poniedziałek zadzwoni ktoś do mnie z ofertą. Jestem jebanym kwiatem lotosu na idealnie gładkiej tafli jeziora. Nie dotykaj mnie, a może oboje dożyjemy do następnego dnia.
wiosna, 1971r.