Archiwum

Marcin Janowski - Poeci

0 Dislike0
Gwiazdka nieaktywnaGwiazdka nieaktywnaGwiazdka nieaktywnaGwiazdka nieaktywnaGwiazdka nieaktywna
 

Starożyn – miasteczko tak niewielkie, że widnieje tylko na bardzo dokładnych mapach. Kocham je ogromnie. Bóg podarował je zaledwie kilku tysiącom ludzi, ażeby w nim byli piękni i dobrzy. I są takowi, jeżeli tylko tego chcą.
Usiłując opisać Starożyn, napotykam jednak na spore trudności. Nie ma w nim bowiem niczego, co ceni świat. Ani osobliwości przyrody, ani zabytków. Lecz dla mnie i dla innych starożynian jest tu wszystko, czego człowiek potrzebuje do szczęśliwego życia. Aby stwierdzić, że tak właśnie jest, trzeba w tym miasteczku mieszkać. Najdobitniej to stwierdzają ci, którzy się tu urodzili, potem na dłuższy czas wyjechali w świat, a w świecie niczego dobrego nie zaznawszy, powrócili do Starożyna. Jednakowoż obawiam się, iż opisując kiosk z gazetami na rynku albo nieczynną fontannę w parku, nikogo nie przekonam o ich niezwykłości.
Ale jest w tym miasteczku coś, co wydaje się bezsprzecznie wyjątkowe. Coś, czego próżno by szukać gdzie indziej. Mianowicie działa tutaj Stowarzyszenie Poetów w Starożynie! Mieszka tu bowiem wielu ludzi piszących wiersze, a każdy z nich to naprawdę wybitny poeta. Kiedy ktoś to odkryje – oby jak najprędzej – Swarożyn na pewno stanie się znany w całym świecie.
Opiszę jeden dzień z końca września ubiegłego roku, w którym odbyło się zebranie tej organizacji. Pierwsze po wakacyjnej przerwie. Zebranie zaczęło się o godzinie 18.00. Jednak już od rana poeci starożyńscy byli wyjątkowo podekscytowani.
Największe powody do ekscytacji miała Helena Laurentowska, nauczycielka języka polskiego z długim stażem. Wyszła ze swego mieszkania o godzinie 11.00. Przechodząc obok skrzynek pocztowych, zauważyła, że w jej skrzynce jest jakaś przesyłka. Była to duża koperta, a w niej egzemplarz najnowszego numeru czasopisma „Muza". Na jego czwartej stronie był zaś jej wiersz.
Pani Helena już po chwili szła szybkim krokiem główną ulicą miasta. Dumna i zawstydzona jednocześnie, kłaniała się znajomym w nieco inny sposób niż zwykle.

Zamierzała jeszcze przed lekcjami zajść do cukierni „Pod Kolumnami", którą prowadziła jej przyjaciółka, także poetka, Irena Babas.
– Wydrukowali mój wiersz w „Muzie"! – zawołała od progu.
– To wspaniale – ucieszyła się przyjaciółka. – Czyja go znam? Przeczytaj.
Lauretnowska już otwarła usta, by rozpocząć deklamację, gdy do cukierni wszedł jakiś
Murzyn. Poezja musiała więc zaczekać. Przybysz długo wypytywał się o smak każdego ciastka. Wreszcie kupił eklera i wyszedł. Poetka mogła zacząć czytać:

Nasze katedry są wspaniałe
i logarytmy, i symfonie.
Więc, choć grzeszni,
nie możemy powstrzymać się od dumy,
którą wpinamy w siwe włosy
i mimo śmiechu świata
podążamy ku wieczności.

– To bardzo piękne, Helenko. Czy przeczytasz ten wiersz na dzisiejszym zebraniu?
– Chyba nie. Przecież został opublikowany – odpowiedziała z pewnym wahaniem. – A ty masz jakiś utwór do zaprezentowania?
– W zeszłym tygodniu napisałam jeden wiersz – westchnęła Irena. – Według mnie bardzo udany. Napisałam na papierze do pakowania ciastek, po czym komuś coś w ten papier zapakowałam i tak straciłam wiersz.
– To fatalne – zmartwiła się Helena. – Daj ogłoszenie w gazecie.
– Masz rację. Dam ogłoszenie.
– Ale ja już muszę iść do szkoły. Spotkamy się na zebraniu.
Helena wyszła. Właścicielka cukierni też wyszła, ale tylko przed sklep.
Po drugiej stronie szli Zamkowscy. Zamkowscy byli też poetami, aczkolwiek utrzymywali się z prowadzenia małego hotelu. Gdy zobaczyli swoją koleżankę ze Stowarzyszenia, przeszli przez jezdnię i serdecznie się z nią przywitali.
– Czy znacie nowinę? – spytała Irena. Ich miny wyrażały niewiedzę.
– Helenka opublikowała wiersz w najnowszej „Muzie".
– Wreszcie ją doceniono – szczerze ucieszył się poeta.
– Przyjdziecie dziś na zebranie?


– Niestety – powiedziała Zamkowska – właśnie o 18.00 będę u lekarza. Ale Gwidon przyjdzie.
Zamkowscy pożegnawszy się, ruszyli naprzód.
– Jadziu, może ja bym z tobą poszedł do lekarza – zaproponował nieśmiało. Od wielu dni niepokoiło go pogorszenie stanu jej zdrowia. Chciał jak najprędzej wiedzieć, co jest tego przyczyną. I dlatego kilka razy już pytał żonę, czy chce, aby on poszedł z nią do przychodni. Za każdym razem ona odpowiadała odmownie. Podejrzewała bowiem, że jej dolegliwości to początki menopauzy, o której wolała mężowi powiedzieć bardziej oględnie.
– Nie, mój drogi – odpowiedziała po raz kolejny. – Dzisiaj jest pierwsze w tym sezonie zebranie. Ktoś z nas musi na nie pójść.
– O, słyszę, że rozmawiacie o zebraniu. – Ktoś zagadnął ich z głębi ogrodu otaczającego plebanię, obok której właśnie przechodzili. Był to ksiądz Szarzyński, także członek Stowarzyszenia.
– W całym mieście o niczym innym dziś się nie mówi – odparł Gwidon.
– Mylisz się – zaoponował ksiądz, podchodząc do ogrodzenia. – W całym mieście mówi się o publikacji Laurentowskiej. Pewnie słyszeliście?
– O, tak – powiedzieli jednocześnie.
– Ja chyba nie przyjdę na zebranie – powiedział ksiądz – od dawna nic nie napisałem.
– To nic, drogi księże, to nic. Proszę przyjść – uśmiechnęła się Jadwiga. On uśmiechnął się także.
Długo patrzył za oddalającymi się małżonkami i poważnie się zastanawiał, czy może uważać się za członka Stowarzyszenia Poetów w Starożynie. Od wielu lat pracował nad poematem, ale jakoś nie mógł go ukończyć. Poemat miał w dodatku być połączony z muzyką i współtworzyć oratorium. A muzykę komponował pastor miejscowego zboru ewangelickiego, lecz też dosyć opieszale. Choć tę opieszałość usprawiedliwiał fakt, iż tekst poematu nie był jeszcze gotowy.
Zbliżała się godzina 12.00, ksiądz musiał wrócić na plebanię, był bowiem umówiony z informatykiem.
Inżynier Jan Nowacki przyszedł punktualnie. Przyszedł w sprawie parafialnej strony internetowej, którą zamierzał założyć ksiądz Szarzyński. Ale o tym tu nie będę opowiadał. Zwrócę tylko uwagę na to, że inżynier Nowacki też tworzył poezję, aczkolwiek czynił to po kryjomu. Nie był przekonany, czy jego wiersze są dosyć dobre. Nie wstąpił więc do Stowarzyszenia, ale o tym wciąż marzył. Chętnie świadczył usługi starożyńskim poetom, spodziewając się, że kiedyś z którymś z nich nawiąże rozmowę o poezji i ujawni, iż także on ją uprawia. Wezwanie księdza Szarzyńskiego mogło być ku temu świetną okazją.
– Podobno dziś poeci mają swoje zebranie? – zapytał siląc się na obojętność.
– Tak – odpowiedział ksiądz tonem, który sugerował, że nie warto na ten temat z nim gadać.
Informatyk posmutniał. Przez następne dwie godziny zajmował się wyłącznie komputerem księdza.
– A może by pan zrobił stronę internetową dla naszej organizacji? – zapytał ksiądz, gdy inżynier już wychodził. – Porozmawiam dziś o tym z kolegami ze Stowarzyszenia.
– Bardzo bym chciał – powiedział nieśmiało.
Inżynier szedł w radosnym nastroju przez miasto. A więc ma jeszcze szansę zrobić karierę poetycką. W myślach rozmawiał uczenie z wyimaginowanymi poetami o swojej twórczości. Poeci byli zachwyceni jego wierszami i ganili go, że tak długo nikomu ich nie pokazywał.
Doszedłszy do warsztatu zegarmistrzowskiego Wincentego Baranowicza, nagle zmarkotniał. Od dawna wydawało mu się, że stary zegarmistrz – będący wszak przedstawicielem techniki zgoła innej niż ta, której on służył – jest mu nieprzychylny. A był Baranowicz poetą wybitnym, więc nie należało go lekceważyć.
Nie mogę przedstawić tu wszystkich starożyńskich poetów. Jest ich zbyt wielu. A poza tym to, co robili owego opisywanego dnia, na ogół było dosyć banalne. Dlatego lepiej będzie, jeśli zegar na wieży ratuszowej wybije już wreszcie godzinę 18.00, a w jednej z sal tegoż ratusza rozpocznie się wreszcie zebranie.
Przy wielkim, biesiadnym stole zasiadło 28 starożyńskich poetek i poetów bądź osób niepiszących wierszy, lecz uprawiających jakąś inną sztukę. Wśród nich był nawet jeden Chińczyk, którego wierszy nikt oczywiście nie mógł zrozumieć, ale jemu to wcale nie przeszkadzało.
– Witam wszystkich bardzo, bardzo serdecznie – powiedział prezes Franciszek Wisłocki. – Jestem niezmiernie ciekaw, co wyrosło minionego lata na poetyckiej niwie. O sukcesie koleżanki Laurentowskiej już wszyscy wiemy.
Rozległy się oklaski. Koleżanka Laurentowska zaś wstała i skromnie się ukłoniła.
– Drodzy przyjaciele – znów odezwał się prezes – któż chciałby zaprezentować swój najnowszy utwór?
Zazwyczaj po tym pytaniu przez dłuższą chwilę trwała cisza, zanim ktoś odważył się pierwszy przeczytać swój wiersz. Tym razem jednak na ochotnika nie trzeba było długo czekać. Jeden z poetów, którego imienia i nazwiska teraz nie pamiętam, wstał uśmiechając się tajemniczo.
– Nie napisałem ostatnio nic ciekawego – powiedział – znalazłem jednak pewien dobry wiersz. Znalazłem na papierze, w który była opakowana szarlotka kupiona przez moją żonę w cukierni „Pod Kolumnami".
– To mój wiersz! – zawołała Irena Babas. – Myślałam, że przepadł bezpowrotnie. Zaraz go wam odczytam.
Znalazca wiersza podał jej pognieciony, lecz pachnący jeszcze ciastem papier.

Ile jeszcze do wyznaczonej mety?
Ile metrów, mil, wiorst?
A wciąż się zdaje,
że droga zboczyła na manowce.
Wyciągnięte ramię,
które wskazało kierunek na początku,
jest jedyną nadzieją.

Zapadło milczenie, które mogła przerwać tylko kolejna recytacja. Ociągając się nieco, wstał Roman Nekrossius:

W telewizji wymądrzali się ponuracy.
A ja napisałem dwa wiersze.
Jeden jest modlitwą,
drugi to dar dla mej ukochanej.
I właśnie kończę trzeci,
w którym mówię: „Błądzicie ".

Wszyscy zebrani byli już w nastroju, który mógł skłaniać do refleksji. Prezes Wisłocki zamierzał więc wszcząć dyskusję na temat przeczytanych utworów. Nie zdołał jednak się odezwać, gdyż wstała Natalia Górska, najstarsza ze starożyńskich poetek, by przeczytać swój wiersz:

Choć już zmierzch zapada,
pójdę do ogrodu

narwać jabłek.
Jutro rozdam je dzieciom.

Rozległy się gromkie oklaski. To znak, że wiersz Górskiej spodobał się najbardziej ze wszystkich. A w takim razie zebranie mogło się zakończyć, ponieważ następne wiersze, choćby najpiękniejsze, nie zdołałyby już nikogo urzec. Poeci zaczęli więc prowadzić między sobą całkiem niepoetyckie rozmowy. Prezes ogłosił, że inżynier Nowacki założy stronę internetową Stowarzyszenia.
Gwidon Zamkowski pierwszy otworzył drzwi, spieszył się bowiem do domu. Na korytarzu stała jego żona. Jego serce zaczęło bić mocniej. Pełen niepokoju podbiegł do niej. Ale po jej zupełnie spokojnym uśmiechu poznał, że jej zdrowiu nie zagraża nic złego.
– Jestem w ciąży – powiedziała patrząc mu prosto w oczy.
– Jesteś w ciąży? – zapytał głosem wyjątkowo donośnym. – Będziemy mieli dziecko?
– Kto jest w ciąży? – zapytała z kolei jedna z poetek, która wyszła zaraz po Gwidonie.
– Moja żona!
Dobra nowina rozeszła się natychmiast wśród poetów. Wszyscy otoczyli Jadwigę i przyglądali się jej z ogromnym zadowoleniem, jakby jej stan był spełnieniem ich największych marzeń.
Od tego czasu minął już cały rok. Wczoraj w kościele odbyły się chrzciny synka Zamkowskich. Na tę uroczystość przyszło całe Stowarzyszenie Poetów w Starożynie. Ja również tam byłem i gdy już przed kościołem pozowałem do zbiorowej fotografii, postanowiłem o tym wszystkim napisać.

Wydawca: Towarzystwo Inicjatyw Kulturalnych - akant.org
We use cookies

Na naszej stronie internetowej używamy plików cookie. Niektóre z nich są niezbędne dla funkcjonowania strony, inne pomagają nam w ulepszaniu tej strony i doświadczeń użytkownika (Tracking Cookies). Możesz sam zdecydować, czy chcesz zezwolić na pliki cookie. Należy pamiętać, że w przypadku odrzucenia, nie wszystkie funkcje strony mogą być dostępne.